» Fragmenty książek » Ymar - drugi fragment

Ymar - drugi fragment

Ymar - drugi fragment
Gruby, łysawy facet biegł korytarzem. Zatrzymał się dopiero przy ostatnich drzwiach i delikatnie zapukał. Po chwili oczekiwania zapukał mocniej. W korytarzu rozległo się dudnienie. Mężczyzna przyłożył otwartą dłoń do drzwi, jednak zrezygnował z zamiaru uderzenia. Z kieszeni spodni wyciągnął metalowe kółko i podniósł do światła. Nagły ruch ręki rozkołysał przyczepiony do małej obręczy pęk kluczy. Zabrzęczały.
– Który to był… – łysawy mamrotał pod nosem, pot zalewał mu oczy. – Ten! – przekręcił klucz w zamku, szczęknęła zapadka.
– Halo… – nacisnął klamkę, pchnął drzwi. Skrzypnęły przeciągle. – To ja, panno Ewo! – krzyknął w głąb ciemnego przedpokoju i nastawił ucha. – Misiakiewicz!
Z mieszkania nie dochodziły żadne dźwięki. Mężczyzna zrobił duży krok, omijając li-stwę progową. – Głupi przesąd – szepnął. Wyjął klucz z zamka i schował do kieszeni. Włączył światło, rozejrzał się po wnętrzu. Zablokował drzwi wejściowe szafką na buty i wszedł do kuchni. Pomieszczenie wyglądało na dawno nieużywane, panował w nim przesadny porządek. Następny był pokój dzienny, potem łazienka. Nigdzie nie widział żadnych ubrań, gazet, naczyń, kosmetyków… Wszędzie to samo: ani śladu ludzkiej obec-ności. W końcu Misiakiewicz stanął przed oszklonymi drzwiami sypialni. Sięgnął w kierunku klamki, ale cofnął rękę. Zapukał w szybę. Nie usłyszał odpowiedzi. Zapukał ponownie, tym razem o wiele mocniej.
Cisza.
Nacisnął klamkę.
– Panno Ewo, to ja… – stanął w progu, przesuwając dłonią po ścianie w poszukiwaniu włącznika światła. Kiedy rozbłysły żarówki kinkietów, jego oczom ukazał się przerażają-cy widok.
– Jezu Chryste – szepnął, robiąc kilka niezdarnych kroków na drżących nogach.
Ewa leżała w plamie krwi w niezaścielonym, ogromnym łóżku. Nie ruszała się. Jej oczy były otwarte, usta zaklejone srebrną, szeroką taśmą, ręce kobiety uniesione, skrępowane sznurkiem w nadgarstkach i przywiązane do szerokiej, ozdobnej ramy mebla. Jej nogi, podciągnięte aż do pośladków, mocno rozchylone, kolanami prawie dotykały prześcieradła.
Misiakiewicz jęknął.
Krew oblepiała nagie ciało kobiety od krocza do stóp. Podłogę między łóżkiem a przeciwległą ścianą pokrywało kilka małych, ciemnych kałuż. Łysawy powiódł spoj-rzeniem po błyszczących śladach i zamarł. Szeroki czerwony pas pełzł po ścianie do wysokości około dwóch metrów. Urywał się nagle, tuż przed dolną krawędzią powyginanych szerokich ram, które okalały ogromny fragment ściany. Nie było w nich żadnego obrazu ani lustra.
Misiakiewicz z telefonu stojącego w pokoju dziennym wezwał policję.


– Rany boskie! – inspektor Aleksander Wojciechowski stanął w progu sypialni. – Co tu się musiało dziać.
– Masakra, szefie – rosły, młody mężczyzna w białym fartuchu oderwał aparat foto-graficzny od twarzy, podszedł do inspektora i podał mu dłoń na przywitanie. – Pierwszy raz coś takiego widzę.
– No, ja też, Michał, ja też. Gdzie świadek?
– Piętro niżej, w swoim mieszkaniu. Był już przesłuchiwany.
– Zaraz do niego pójdę. Pogotowie? – spojrzał na łóżko. Ciało dziewczyny przykryte było czarną, nieprzezroczystą folią. Technik wyjął z kieszeni kartkę złożoną na pół.
– Stwierdzili zgon i pojechali.
– A ty co? Pewnie już masz teorię? – policjant wziął dokument.
– Jeszcze nie.
Wojciechowski schował kartkę do kieszeni płaszcza.
– Kim jest świadek?
– Zarządca tej kamienicy, mieszka…
– Piętro niżej, mówiłeś – wtrącił Wojciechowski. – Idę trochę zmiękczyć tego ciecia.
– Gospodarza domu, inspektorze.
– Wracaj do pracy!
– Tak jest! – Michał zasalutował.
– Do pustej głowy się nie salutuje – burknął policjant wychodząc z pokoju.
– Raczej do głowy bez czapki.


Wojciechowski zszedł na dół, do mieszkania świadka, wsunął się do kuchni, usiadł przy stole naprzeciwko wyraźnie zdenerwowanego grubego mężczyzny. Misiakiewicz nie zareagował na obecność policjanta. Usilnie tarł zapałką o draskę.
– Pomogę – funkcjonariusz sięgnął do kieszeni spodni, wyjął swoją zapalniczkę i podał łysawemu. Mężczyzna podpalił papierosa i zaciągnął się głęboko. – Myślałem, że już nie będę przesłuchiwany.
– Ostatni raz.
– W takim razie przepraszam.
– Za co?
– Nakrzyczałem na kobitkę w policyjnej centrali. Chciałem, żebyście jak najszybciej przyjechali.
– Nerwy.
– Może i tak. Do wczoraj myślałem, że już nic mnie nie zdziwi. Proszę mi wierzyć, w tym budynku widziałem wiele.
– Co takiego pan widział?
– Kilkudniowe libacje, gołe baby śmigające po klatce schodowej, ktoś kogoś wypchnął przez okno z siódmego piętra. Mieliśmy też plagę szczurów, grzyba na ścianach całego parteru, pożary zsypu, dzikich lokatorów w piwnicy. Parę razy wyganiałem obrzyganych lumpów z pralni. Pod dziewiątym była kiedyś melina i burdel. Wyliczać dalej?
– Ile lat zarządza pan tą kamienicą?
– Piętnaście.
– Kiedy dziewczyna się sprowadziła?
– Rok temu.
– I do tej pory nic? Żadnych dziwnych odgłosów, podejrzanych typów? Sąsiedzi się nie skarżyli?
– Nic – gospodarz pokręcił głową. – Kobieta bezdzietna, niezamężna, spokojna. Idealny lokator.
– Wierzę – przerwał policjant. – A co się działo wczoraj?
Misiakiewicz przygryzł dolną wargę.
– Już mówiłem tamtym funkcjonariuszom. Niby stare budownictwo, mury grube, ale akustyka jak w kościele. Wszystko słychać, szczególnie w nocy albo nad ranem, z tego samego pionu. I właśnie około godziny czwartej coś usłyszałem z mieszkania panny Ewy.
– Co pan usłyszał?
Grubas sięgnął do popielniczki, ale ręka tak mu drżała, że nie trafił i strzepnął papie-rosa na blat stołu.
– Kroki i… jakby chlupot. Wyłączyłem telewizor, żeby lepiej słyszeć. Najpierw pomy-ślałem, że gdzieś woda cieknie albo – nie wiem – rura pękła.
– I co pan zrobił?
– Łaziłem po mieszkaniu, oglądałem sufit, szukałem zacieków, sprawdziłem rury. Chlupot był coraz głośniejszy. No to do niej zadzwoniłem. Kilka razy wykręcałem numer. Nie odpowiadała. Zdenerwowałem się jak diabli, włożyłem spodnie, wziąłem zapasowe klucze do jej mieszkania i poszedłem na górę. Resztę już pan zna.
– Co oprócz martwej dziewczyny zwróciło pana uwagę w tamtym mieszkaniu?
– Głupie ramy.
– Jakie?
Łysawy zdusił niedopałek w popielniczce i od razu wyjął następnego papierosa z paczki.
Inspektor ponownie sięgnął do kieszeni po zapalniczkę. Mężczyzna wypuścił dym no-sem.
– Dwa tygodnie temu zadzwoniła do mnie i spytała, czy nie mógłbym pomóc. Zgodzi-łem się, okazało się, że przyszła do niej przesyłka. Normalnie monstrum. Zajmowała chyba pół przedpokoju. Kupiła mebel, pomyślałem. Regał na książki albo kurzołapa.
– Co?
– No, mebel, który stoi nieużywany i tylko kurz się na nim zbiera. Po rozpakowaniu okazało się, że są to ramy do obrazu. Ale jakieś dziwne. Od razu wiedziałem, że coś z nimi nie tak.
– Niby co miało być z nimi nie tak?
– Nie przyjrzał się pan z bliska? – łysawy zmarszczył czoło. – Ja wieszałem cholerstwo. Ciężkie to jak diabli, ledwo dałem radę dźwignąć. Poza tym takie brzydkie te ramy… ciemne i krzywe, skręcone jak wyżęta szmata. Niby do obrazu, ale zupełnie nie jak z drewna, tylko z gumy. No to powiedziałem dziewczynie, że nie wziąłbym paskudztwa, nawet jakby mi ktoś dopłacał.
– Jak zareagowała?
– Nijak. Kiedy już powiesiłem, stanęła przy ścianie, wpatrzona jak w święty obraz. Uśmiechnięta, cały czas się uśmiechała – głos Misiakiewicza zadrżał. – Nawet jak wy-chodziłem, to się uśmiechała.
– Wtedy widział pan ją po raz ostatni? Dwa tygodnie temu?
– Tak.
– A co pan zrobił potem?
– Coś mnie, że tak powiem, tknęło – łysawy odruchowo strzepnął popiół. Tym razem na kuchenną podłogę. – Dzwoniłem do niej nawet kilka razy dziennie, ale nie odbierała telefonu. Na początku myślałem, że wyjechała. Jednak w nocy słyszałem kroki w jej mieszkaniu, spływającą wodę, a nawet muzykę. Gdyby nie to, wezwałbym policję wcześniej.
– Ktoś ją odwiedzał?
– Chyba nie. Zresztą nie wiem. Przy wprowadzaniu pomagała jej taka pulchna blondynka. Kobita w moim typie. Dupa i cyc jak należy. Później już tej piękności nie widziałem.
– Rozumiem. Będziemy szukać świadka w osobie cycatej blondyny. A co pan robił wczoraj w nocy?
– No, nie spałem.
– Dlaczego?
– Oglądałem pornosy.
– Dobre?
– Słabe.
Policjant rozejrzał się po kuchni.
– Pan mieszka sam?
– Z żoną – odpowiedział cicho gospodarz domu. – Wyjechała do sanatorium. Jak wróci, to pewnie oberwę.
– Za te pornosy, co?
Grubas wyprostował się w krześle i przekrzywił głowę.
– Wie pan, kobita nie zawsze wszystko kuma. No i się czepia o byle co…
– Nawet jak się udzieli wyczerpującej odpowiedzi na zadane pytanie… – odmruknął Wojciechowski. Pamiętał, że jego byłej żonie również nie pasowały żadne spośród udzielanych odpowiedzi. Doprowadziła do tego, że przestał w ogóle jej odpowiadać.
– Dorobi teorię do wszystkiego… – Misiakiewicz westchnął. – Jeżeli moja stara dowie się, że widziałem sąsiadkę golusieńką, to nieważne będzie, że Ewę zamordował, za prze-proszeniem, pierdolony sadysta. Że wezwałem policję, że tragedia. Z biegiem czasu wi-dziane przeze mnie cycki trupa przesłonią wszystko.
– Przykro mi w takim razie.
– Nie musi być panu przykro. Chciałem, to mam. House gestapo.
– Mieszkanie będzie pod obserwacją – odezwał się Wojciechowski po chwili milczenia. – Z mojej strony chciałbym prosić, żeby zwrócił pan uwagę, czy ktoś obcy tutaj się nie kręci.
– Oczywiście – wyszeptał konspiracyjnie grubas. – W razie czego będę dzwonił.
Nie wątpię, pomyślał policjant. Pożegnał się zdawkowo i wyszedł. Dopiero przy swoim samochodzie zapalił papierosa.
– Co tu się, do kurwy nędzy, dzieje? – wodził wzrokiem po oknach kamienicy.


Michał Smolik przyjechał do policyjnego prosektorium godzinę po tym, jak ciało Ewy położono w ogromnej sali sekcyjnej. Nocny stróż otworzył mu drzwi i bąknął, że szkoda kroić taką ładną dziewczynę.
– Lepiej umyć, pięknie ubrać, posadzić za stołem i masz idealną koleżankę na długie jesienne wieczory – pracownik kostnicy złapał się za brzuch i roześmiał rubasznie. – A jak zacznie śmierdzieć czy sinieć, to zawsze można do mnie przyjechać i wymienić laleczkę na nową.
Smolik wzruszył ramionami. Takie teksty już nie robiły na nim wrażenia. Już się nie bulwersował, nie zadawał mnóstwa pytań o etykę zawodową czy też zwykłe ludzkie poczucie przyzwoitości. O ile coś takiego jeszcze istniało. Kiedyś im bardziej oponował, tym bardziej się z niego naśmiewali. Teraz to olewał. Zresztą, człowiek, który cały czas przebywa w towarzystwie zmarłych, popada w zawodową rutynę. A specyficzne poczu-cie humoru stanowi reakcję obronną psychiki na permanentne obcowanie ze śmiercią. I to przecież jest jak najbardziej normalne. Zboczenie zawodowe. Paradoksalnie, zbo-czenie normalne.
Teraz chciał dokładnie obejrzeć dziewczynę, zrobić zdjęcia w ostrym świetle, w zbliżeniach. W spokoju i ciszy. Sprawa śmierci Ewy była jego pierwszą poważną, od-kąd zaczął pracować w policji jako technik. Skończył medycynę z wyróżnieniem. Teraz robił specjalizację patologa sądowego, co podkreślał z dumą.
– Patolog sądowy – szepnął, zakładając fartuch. – Fajnie.
Wziął aparat fotograficzny i podszedł do stołu, na którym leżała dziewczyna. Zsunął jej płótno z twarzy.
– Ładna jesteś – mamrotał, robiąc zdjęcia. – Jaki to kawał fiuta cię skrzywdził – zsunął cały materiał. – Co nie znaczy, że brzydszej kobiety bym nie żałował. Każdego życia szkoda – dreptał wokół stołu. – No i gadam do siebie… – przerwał, odłożył aparat, zało-żył cienkie gumowe rękawiczki. Ujął rękę dziewczyny w nadgarstku i delikatnie poru-szył, próbując unieść do światła.
– Dziwne… Gdzie ty masz obtarcia?
Na przegubach nie było żadnych śladów po zaciśniętym sznurku. Powinny być, ponie-waż kiedy znaleziono dziewczynę, teoretycznie znajdowała się w stanie stężenia po-śmiertnego. I wychłodzenia. A to znaczy, że leżała związana nawet kilka godzin. Zwykły szorstki sznurek, którym była skrępowana, powinien przez ten czas zostawić chociaż kilka zaczerwienionych smug na skórze. Powinien zostawić obtarcia.
Nie zostawił.
– Plam opadowych też nie masz… – dotknął skóry denatki. Zaczynał żałować, że całą zakrwawioną pościel od razu odesłał do laboratorium. Przemknęło mu przez głowę, że skoro na ciele zmarłej znalazł takie rewelacje, to co mogły skrywać sklejone krwią fałdy prześcieradła? Albo powłoki na kołdrę? W tamtym pokoju pobrał wszystkie możliwe próbki… po raz pierwszy był w swoim żywiole. Po raz pierwszy sam otworzył srebrną walizkę. Serce biło mu silniej niż kiedykolwiek, ręce drżały, a każda pobrana próbka była według niego na wagę złota. Na analizę trzeba będzie niestety trochę poczekać. I na wysnucie teorii również.
– Może i lepiej, że to nie wygląda jak w hollywoodzkim kryminale – westchnął. – Uro-da trupa pasuje. Nic więcej.
Ktoś mu kiedyś powiedział, że są w życiu sprawy, których na siłę nie należy przyspieszać. A teraz właśnie chciał przyspieszyć, żeby od razu wszystko było wiadomo. W jaki sposób dziewczyna zginęła, kto ją zabił, co najważniejsze – dlaczego? Chociaż odpowiedź na to pytanie w praktyce była zbędna. Michał pomyślał, że nie zna i prawdopodobnie nigdy nie pozna odpowiedzi na pytanie o sens śmierci. Pracuje ramię w ramię ze śmiercią, a jej nie rozumie. Zdjął rękawiczki, cisnął do kosza na śmieci, podszedł do okna i wziął z parapetu aparat fotograficzny. Odwrócił się, spojrzał na stół i krzyknął. Aparat wysunął się z dłoni, upadł na podłogę. Michał czuł, jak sztywnieje na całym ciele, a po plecach spływa mu zimny pot.
Naga, teoretycznie martwa dziewczyna już nie leżała na stole.
Ona siedziała!
Chłopak chwycił krawędź zlewu obiema dłońmi, żeby nie upaść. Czuł strach ściskający mu gardło. Dziewczyna siedziała na stole. Wyglądała jak manekin, jak wielka, plastikowa lalka, której w groteskowy sposób wygięto ręce za głowę. Poruszyła dłońmi, zgięła palce. Z widocznym trudem, bardzo wolno opuściła ręce. Potem boleśnie jęknęła. Wolno odwróciła głowę twarzą do Michała. Spojrzała na chłopaka i wykrzywiła usta w dziwnym grymasie. Popatrzyła po sobie i znowu jęknęła głucho. Jej krocze, wnętrze ud i nogi aż po stopy wciąż pokrywała zakrzepła krew.
– O, kurwa mać – technik wydusił te słowa z trudem. Serce waliło mu jak młotem.
Ewa poruszyła nogami, próbowała zejść ze stołu sekcyjnego.
Michał krzyknął.
Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę



Czytaj również

Komentarze


Jeszcze nikt nie dodał komentarza.

Komentowanie dostępne jest po zalogowaniu.