Wywiad z Tomaszem Kołodziejczakiem

Autor: Bartłomiej 'baczko' Łopatka

Wywiad z Tomaszem Kołodziejczakiem
Bartłomiej Łopatka: Wywiad chciałbym zacząć od pytania o Twoją najnowszą powieść Czarny Horyzont – wiele osób po przeczytaniu, jest to trend także widoczny w recenzjach internetowych, pyta dlaczego tak mało? Dlaczego pomysł na tak bogate uniwersum został potraktowany tak powierzchownie? Co dalej?

Tomasz Kołodziejczak: Czarny Horyzont to rzeczywiście nie jest gruba książka. Wynika to z kilku przyczyn. Po pierwsze, sam lubię czytać powieści nie za długie, za to gęste, napakowane pomysłami. Rozumiem, że wielu czytelników pożąda długich cykli, składających się z tomów grubych i ciężkich jak cegła. Ja nie, a piszę tak, jak lubię. Po drugie, rzeczywiście, Czarny Horyzont miał być dłuższy – planowałem obszerniejszą powieść, ale nie dałem rady. Jestem pisarzem weekendowym, zawodowo zajmuję się bowiem wydawaniem komiksów i pism dla dzieci w wydawnictwie Egmont. Dysponuję więc ograniczonymi zasobami czasu na pisanie. I stanąłem wobec dylematu: jeżeli powieść miałaby być taka, jak pierwotnie sobie zaplanowałem, to nie ukazałaby się w terminie. Zdecydowałem więc skrócić ją, zredukować dwa wątki projektowane znacznie obszerniej (w tym wątek marsjański) i dalszą prezentację tego świata realizować kolejnymi, krótszymi tekstami. Obecnie pracuję nad dwoma opowiadaniami cyklu, akcja jednego dzieje się na wschodzie Polski, drugiego w Warszawie.

Mam świadomość, że w powieści pewne wątki zostały tylko zasygnalizowane. Główny bohater cały czas ma problemy osobiste w relacjach z ojcem (nie wyjaśniam dokładnie ich źródła). Poszukuje siostry, która zginęła w jednym z opowiadań (on wierzy, że nie zginęła i że można ten proces jakoś odwrócić). Ledwie musnąłem wiele innych kwestii zasadniczych dla konstrukcji powieściowego świata: Po co elfy naprawdę przybyły do Polski? Co one tu robią? Co jeszcze planują?

BŁ: Więc kiedy możemy się spodziewać następnych tekstów? Rozumiem że w 2011 roku ukaże się jakieś opowiadanie dołączone do pisma – a czy jest jakaś szansa na antologię pod sztandarem Czarnego Horyzontu?

TK: Pod Kolorowym Sztandarem Czarnego Horyzontu – brzmi dobrze. Tak, chciałbym, aby ukazała się książka zbierająca wszystkie dotychczas wydane dotąd teksty z tego cyklu plus nowe rzeczy.

BŁ: Jednym z czynników popularności Czarnego Horyzontu jest zaskakująco pomysłowe uniwersum, w którym mieszają się elfy z techniką i pewnymi wartościami patriotycznymi, gdzie Polska, będąca w centrum uwagi czytelnika, jest zagrożona – skąd pomysł na taki świat?

TK: Sam uwielbiam czytać fantastykę, która jest wypchana po brzegi scenografią, gadżetami, oryginalnymi pomysłami. Jako autor zawsze starałem się taką właśnie prozę pisać, takie światy budować. Jeżeli chodzi o Czarny Horyzont to sam pomysł na miks techniki i fantasy nie jest specjalnie oryginalny, bo przecież wszyscy znamy choćby świat Warhammera 40k. Aczkolwiek kiedy pisałem pierwsze opowiadanie z tego uniwersum (Klucz Przejścia ukazał się bodajże w roku 2002) w Polsce za dużo fantastyki tego rodzaju nie było. Myślę, że zasadniczym bajerem jest nałożenie na świat fantastyczny naszej polskiej historii i narodowej mitologii.

Podstawowym założeniem projektowym tej powieści jest to, że nasz materialny świat skoniugował z innymi rzeczywistościami, uznawanymi przez nas za funkcjonujące wyłącznie w sferze myśli. Idee, mity, przekonania zaczęły się materializować, wprost wpływać na fizyczność rzeczywistości. To nie jest do końca fantastyczne założenie, my to znamy i z naszej historii – przemianę myśli w materię. Wszak w konsekwencji wdrażania różnych idei realnie zginęły miliony ludzi, ale też postawiono wspaniałe budowle. Czyli można powiedzieć, że również w naszym świecie idea, myśl, słowo są w stanie przeobrazić się w realny czyn, prawdziwą materię, losy żywych ludzi.

W fantastycznej scenerii Czarnego Horyzontu mieszają się religie, mitologie klasyczne (jak grecka) i literackie (np. Tolkienowska - ale moje elfy nie są elfami z Władcy Pierścieni), a także mitologie historyczno-narodowe. Wszak jesteśmy zagnieżdżeni w kulturze i historii zarówno przez pana Wołodyjowskiego, bitwę pod Grunwaldem, czy bociana w gnieździe, jaki i Herkulesa, Odyna, balrogi Tolkiena czy ciemną stronę Mocy, ale też mannę z nieba, wieżę Babel czy obraz Ostatniej Wieczerzy. Te wszystkie wątki (i wiele innych) tworzą osnowę świata Czarnego Horyzontu.

BŁ: Zarówno w Czarnym Horyzoncie jak i Kolorach Sztandarów ludzkość jest w odwrocie, na skraju zagłady. Dlaczego tak ponuro, skąd te katastroficzne wizje?

TK: To częsty element fantastycznych kreacji. We Władcy Pierścieni świat też jest na krawędzi zagłady, w Fundacji Asimova, żeby wziąć klasykę science fiction, także. Takie założenie po prostu tworzy doskonałą przestrzeń do pokazywania fajnej akcji i ciekawych postaci, która mają coś do zrobienia i załatwienia. Stąd, być może, taka popularność światów umierających w literaturze i filmie.

Oczywiście, przyjąłem takie założenia nie z powodu literackich obyczajów, tylko dlatego, że były mi potrzebne. Jako pisarza (ale też czytelnika literackich fikcji i książek historycznych) fascynują mnie losy jednostek przedzierających się przez dziejowe huragany. Interesuje mnie polityka, ale rozumiana nie jako bieżąca kampania wyborcza, tylko jako pewien węzeł relacji międzyludzkich, układ między społeczeństwem a władzą. Ciekawią mnie procesy zachodzące w społeczeństwach poddanych różnego typu presjom. I człowiek, pojedyncza istota, która musi wobec tych wszystkich zjawisk dokonywać indywidulanych wyborów, często bardzo dla siebie kosztownych.

Kiedy buduję realistyczny świat, muszę wprowadzić tam elementy polityczne, społeczne, kulturowe tak, żeby był on pełny. To jest dla mnie esencja dobrej fantastyki – tworzenie awatarów nieistniejących kosmosów, wymyślonych ale wewnętrznie spójnych. A moi bohaterzy zazwyczaj uczestniczą w procesach społecznych, które przedstawiam – czasem jako ich współtwórcy, czasem jako zmagający się z nimi przeciwnicy. Nie są szwendaczami, marudami, bananowymi kontestatorami. Nie interesuje mnie opisywanie perypetii pisarza-alkoholika, który zmaga się ze swoim ego przez powieściowych stron trzysta, a co trzy musi wyrazić głębię pustki egzystencjalnej, gęstniejącej wokół niego. Opisuję raczej facetów poddanych skrajnym warunkom, którzy muszą dokonywać ekstremalnych wyborów i podejmować wielkie wyzwania.

Na to nakładają się prywatne koniki. Kolory sztandarów bez wątpienia wyniknęły z moje fascynacji "żołnierzami wyklętymi", a pisane były na samym początku lat dziewięćdziesiątych, kiedy temat nie był w ogóle prawie ruszony. Chodzi żołnierzy Armii Krajowej i innych formacji, którzy po 1945 roku podjęli beznadziejną i skazaną na klęskę walkę z nowym okupantem, czyli z komunistami. To w ogóle niesamowite opowieści – wspaniały, choć mało znany fragment historii Polski i postaw Polaków. Oczywiście, Kolory sztandarów do powieść science fiction, a nie historyczna, ale gdy konstruujesz fikcyjny świat, czerpiesz z wielu inspiracji i elementów prawdziwej historii.

BŁ: Czyli można powiedzieć, że piszesz taką literaturę jaką sam lubisz i chciałbyś czytać?

TK: Tak. Jak już wspominałem, jestem pisarzem weekendowym. To niesie pewne trudności – nie piszę dużo, trudniej mi zbudować pozycję na rynku, utrzymać czytelników. Z drugiej strony mam pewien komfort pracy – piszę dla przyjemności. Nie muszę wystukać iluś tam tysięcy znaków rocznie, bo nie mam z czego żyć, bo wydawca mnie naciska. To znaczy… wydawca mnie naciska, za co jestem mu wdzięczny, bo mnie popycha do działania, ale ja nie mam przymusu. Nie muszę pisać rzeczy, których nie chcę. Nie siadam do komputera, żeby pracować, bo inaczej nie będę miał za co chleba kupić za trzy dni. Nie.

Piszę dlatego, że chcę opowiedzieć jakąś historię czytelnikom, mając zawsze nadzieję, że znajdzie się ich wystarczająco wielu, by wydawca chciał wydawać moje teksty. Na razie mi się to udaje, zobaczymy co będzie dalej.

BŁ: Mówimy o Tobie jako pisarzu, ale jesteś przecież głównie związany ze sceną komiksową, fantastyka to Twoje hobby. Jak narodziłeś się jako pisarz? Dlaczego, do komiksów zajmujących Ci spory kawałek życia, dołożyłeś jeszcze literaturę?

TK: To jest, przepraszam że to mówię, pytanie bardzo młodego człowieka, ponieważ ja swoją aktywność na rynku wydawniczym, działalność związaną z branżą kulturalną, rozpoczynałem właśnie w obszarze literatury fantastycznej.

Debiutanckie opowiadanie, Kukiełki wydrukowałem jeszcze jako siedemnastolatek u Maćka Parowskiego. To było, czas leci bardzo szybko, w 1985 roku. Trzy lata później ukończyłem pierwszą książkę. Na początku lat 90-tych byłem redaktorem naczelnym pisma Voyager, które promowało polską fantastykę, współpracowałem z Fenixem i Magią i Mieczem. Wtedy też, w latach 80-tych i 90-tych, byłem członkiem Klubu Tfurcuf, grupy młodych pisarzy i przyjaciół jednocześnie. Z tym środowiskiem było związanych wielu uznanych dziś autorów, redaktorów, tłumaczy, m.in. Jacek Drewnowski, Jarosław Grzędowicz, Jacek Komuda, Feliks Kres, Jacek Piekara, Andrzej Pilipiuk, Artur Szrejter czy Rafał Ziemkiewicz. Spotykaliśmy się, piliśmy piwo, rozmawialiśmy o literaturze, czytaliśmy własne teksty, robiliśmy warsztaty literackie. Potem przez kilka lat prowadziłem programy o fantastyce i kulturze popularnej w radiu i telewizji, tam też zajmowałem się propagowaniem literatury. Do Egmontu trafiłem dopiero w 1995 roku, na początku jako redaktor pism dla dzieci, przede wszystkim Kaczora Donalda. Potem uruchomiłem w firmie całą linię komiksową. Komiks stał się więc ważną częścią mojego zawodowego życia, ale później niż literatura. Choć, oczywiście, zawsze była to jedna z moich pasji. Jako dzieciak czytałem książki i komiksy. Grałem też w gry planszowe. Tych gier też dotykałem trochę zawodowo w różnych momentach życia, ale to literatura była na pierwszym planie.

Wraz z wydaniem Czarnego Horyzontu po prostu wróciłem na obszar, który opuściłem jakiś czas temu i którego mi nieco brakowało. Pracując przez 15 lat w Egmoncie wydałem kilka książek, stworzyłem też parę scenariuszy do komiksów, ale niezbyt wiele. Tymczasem pisanie jest ważnym elementem mojego myślenia o samym sobie, o tym co chciałbym robić w życiu. No i okazało się, że mogę się spiąć i że jestem w stanie, chudą bo chudą, powieść napisać. Zachęciła mnie do powrotu reakcja czytelników na opowiadanie ze świata Czarnego Horyzontu, zatytułowane Piękna i graf, nominowane do Nagrody Zajdla. Wtedy właśnie wydawca zamówił powieść. Będę pisał dalej, aczkolwiek, jak mówiłem na początku, to jest tylko część mojego życia zawodowego. Na dziś mogę powiedzieć, że jestem wydawcą, który pisze, a nie odwrotnie.

BŁ: Powiedziałeś, że jest dużo "młodych wilczków" na naszym rynku. Wydaje mi się, że obecnie widoczny jest raczej trend na już uznanych twórców, na Annę Brzezińską, na Grzędowicza właśnie, Komudę, Pilipiuka. Kogo z tych młodych pisarzy próbujących się teraz przebić Ty polecałbyś jako dobrą lekturę?

TK: Nie chciałbym, żeby Ania się na mnie obraziła, ale pamiętam moment, że uważałem ją za młodego wilczka (śmiech). Pamiętam też chwile, gdy jako "młodzi" autorzy Feniksa czy Voyagera pojawiali się Andrzej Pilipiuk i Jacek Komuda. Teraz to uznane firmy, autorzy bestsellerów. Ale rzeczywiście na rynku świetnie też dają sobie radę także moi nieco starsi koledzy z Klubu Tfurcuf – Jarek Grzędowicz, Jacek Piekara.

Z autorów młodszych bardzo cenię twórczość Macieja Guzka – realizuję one taki model fantastyki, który jest mi bliski. Bardzo lubię prozę Ani Kańtoch i Rafała Kosika. Nie jestem fanem typowej fantasy, ale nagrodzone ostatnio Zajdlem opowiadanie Wegnera wydaje mi się bardzo interesujące. Z całego cyklu znam tylko ten tekst, ale to naprawdę proza z jajami.

Generalnie czytam mniej fantastyki niż kiedyś, częściej sięgam po książki historyczne, czy literacką klasykę. Mówię wam, Nad Niemnem to świetna powieść, tylko trzeba do niej dorosnąć (albo, jak kto woli, stosownie zestarzeć).