Wywiad z Robertem M. Wegnerem

Przede wszystkim dobra opowieść

Autor: Bartłomiej 'baczko' Łopatka

Wywiad z Robertem M. Wegnerem
Bartłomiej Łopatka: Robercie, masz za sobą dwa tomy Opowieści z meekhańskiego pogranicza. Jak się czujesz po sukcesie odniesionym przez Twoje opowiadania?

Robert M. Wegner: Jest to pytanie, na które trudno odpowiedzieć, ponieważ ten sukces to dla mnie duże, osobiste zaskoczenie. Owszem, udało mi się napisać serię opowiadań, z których jestem zadowolony. Spotykam się z porównaniami do różnych sław literackich, jednak sprawia to, że czuję się raczej mocno zakłopotany niż dumny. Oczywiście, bardzo się cieszę, że czytelnikom podobają się moje utwory, bo to jest najważniejsze dla mnie, jako autora: żeby pisać rzeczy, które są dobrze odbierane przez czytelników bez względu na wiek czy preferencje literackie, bo dobrze napisana opowieść jest dla mnie wartością samą w sobie.

BŁ: Czy nie boisz się, że Meekhan przytłoczy Cię w pewnym momencie swoim ogromem?

RMW: Jasne, że się boję. Wiedziałem, że to będzie duży materiał już w momencie szukania wydawcy pierwszej książki, a nawet zanim jeszcze ona powstała. Ale gdyby obawy przed ogromem pracy mnie przytłoczyły, nie napisałbym nawet pierwszego tomu. Zamiast tego drukowałbym pojedyncze opowiadania w tempie jednego lub dwóch rocznie. Zdaję sobie sprawę, iż ten cykl to robota na długie lata, ale pary dodaje mi świadomość, że czytelnikom się to podoba. Ich zainteresowanie sprawia, że potrafię sobie podarować wylegiwanie się przed telewizorem czy granie na komputerze i motywuje, by rano wstać i pisać kolejne opowieści. Mam zaplanowane najbliższe trzy książki. Później okaże się, czy ilość pracy jaką wykonuję znajduje odzwierciedlenie w ilości czytelników, których uda mi się zdobyć. Jest to kwestia ściśle związana z prawami rynku i sytuacją, że jeśli zawiodę jako autor, nikt nie będzie chciał wydawać moich książek – bo nikt nie wydaje fantastyki dla sławy czy dla połechtania własnego ego, zresztą ja bym się bardzo źle z tym czuł. Nie chciałbym zawieść siebie, wydawcy, a przede wszystkim czytelników. Mam nadzieję, że mi się uda.

BŁ: Meekhan to Twoja autorska kraina. Czy jest on już w pełni skrystalizowany, czy też ciągle coś się w nim tworzy, rozwija?

RMW: Historię Meekhanu znam na podobnym poziomie jak historię Europy. Wiem, co to była wojna trzydziestoletnia i stuletnia, jak przebiegały starcia religijne, jak zmieniały się granice państw i tak dalej. Z Meekhanem jest podobnie: wiem, jak przebiegało tworzenie się poszczególnych krajów, znam historię założenia kultów religijnych, zasady rządzące magią, polityką, handlem. Trudno jednak mieć w głowie cały szczegółowy obraz tak obszernego świata i należących do niego najmniejszych księstw czy rodów arystokratycznych. Nie dałoby się tego opanować bez poświęcenia całego życia na badanie i nieustanne sporządzanie notatek. Byłoby to dla mnie zbyt nudne. Największą frajdę w czasie tworzenia sprawia mi odkrywanie pewnych szczegółów: historie ludzi, rodów, plemion, detale dotyczące obyczajów wymyślam na bieżąco i świetnie się przy tym bawię.

BŁ: Skoro już mowa o tworzeniu, to czym ono właściwie dla Ciebie jest? Zabawą, ciężką pracą, czymś pobocznym? Wydaje się, że to jest coś, co lubisz robić, niejako przy okazji zarabiając pieniądze.

RMW: Na tym etapie pieniądze są sprawą mało istotną. Gdybym nie lubił tego robić, nie angażowałbym się w tak ogromna pracę. Napisanie książki na milion znaków jest potwornie absorbującym, niekiedy wielomiesięcznym zajęciem, podczas którego nie ma czasu na tworzenie czegokolwiek innego. Nie ma się go nawet, żeby spokojnie usiąść i poczytać książki kogoś innego. Przede wszystkim jednak dobrze się bawię. Są momenty, gdy jest to czysta rozrywka, ale są i takie, kiedy trzeba ciężko popracować nad tekstem, gdy nad jedną stroną siedzi się godzinę albo dłużej próbując ułożyć akapity tak, aby brzmiały lepiej niż w wersji pierwotnej, którą zazwyczaj piszę ciągiem. Później wprowadzam kolejne poprawki, choć czasami zdarza się też, że napiszę pewną ilość znaków i wiem, że nie muszę tego poprawiać – to jest chyba najlepsze w pisaniu. Więc to, co nazywam tworzeniem, waha się pomiędzy dobrą zabawą a ciężką pracą.

BŁ: Czy zamysł pisania książki sprawił, że szukasz nowych informacji, czy też budujesz tło geograficzne, religijne, podłoże geopolityczne, wzorowane poniekąd na naszym średniowieczu, bazując na własnej, już posiadanej wiedzy?

RMW: Pochodzę jeszcze z tego pokolenia, które miało dużo lekcji historii zarówno w podstawówce jak i w szkole średniej, tak że bazuję na tym, co wiem. Poza tym historia była od zawsze moim konikiem. Bez tych podstaw nie da się stworzyć spójnego świata, który miałby ręce i nogi. Nie można zapominać dla przykładu o tym, że kasta wojowników, rycerzy czy zawodowych żołnierzy stanowiła w przeciętnym społeczeństwie od jednego do pięciu procent populacji, muszą więc występować w społeczeństwie rzemieślnicy, chłopi i kupcy, którzy będą ich utrzymywać, bo inaczej kraj nie mógłby istnieć. Te elementy powinny ze sobą współgrać. Trzeba mieć pewne podstawowe pojęcie o tym jak handel czy religia wpływają na kształtowanie się państwa. Czytelnik musi być świadom całkowitej spójności tego świata, ale na poziomie intuicyjnym, to znaczy nie może się cały czas zastanawiać, czy to lub tamto będzie ze sobą grało. Cały świat może się rozsypać, jeżeli nie okaże się logiczny w kwestii najbardziej podstawowych elementów.

BŁ: Czy możemy się pokusić o porównanie zdarzeń i postaci ze świata Meekhanu do tych ze świata rzeczywistego?

RMW: Nie staram się na siłę przenosić wydarzeń z przeszłości do opowiadań, mrugając jednocześnie okiem do czytelnika na zasadzie: "Halo, popatrzcie, to już było". Większość bitew opartych na średniowieczu będzie miała podobny przebieg niezależnie od tego, w jakim miejscu je umieścimy. Ciężka piechota, łucznicy czy konnica będą zachowywać się w podobny sposób. Nie taki był do końca mój zamysł, ale wiem że w naszym kręgu kulturowym opowiadanie Wszyscy jesteśmy Meekhańczykami będzie porównywane do Termopil, bo to są korzenie kultury europejskiej. Być może gdybym miał szczęście, lub też pecha, tworzyć w kręgu kultury azjatyckiej, opowiadanie to znalazłoby odzwierciedlenie w podobnych bitwach istotnych dla Azjatów. Dla każdego kręgu kulturowego można znaleźć tego typu wydarzenie. Meekhan jest dość podobny do Imperium Rzymskiego, ale kiedyś mówiłem, że każde imperium powinno się opierać na czterech najistotniejszych filarach, jakimi są: silna armia, dobra gospodarka, dobre drogi i odpowiednie relacje między religiami krajów podbitych. Są dwie możliwości: albo likwiduje się religię, albo się ją asymiluje. Imperium nie zbudowane w ten sposób upada w ciągu pokolenia lub dwóch, bo albo gospodarka nie jest w stanie nadążyć za rozrostem terytorium, albo wybuchy religijnego fanatyzmu rozdzierają je od środka. Asyryjczycy, Persowie czy Babilończycy budowali na takich właśnie zasadach. Mieli bardzo dobrze rozwiniętą armię, dobrą gospodarkę, potrafili sobie poradzić z asymilacją religijną ludów podbitych, jednocześnie budując dobre drogi i miasta. Inkowie rozwijali się zupełnie niezależnie od naszej kultury jednak bazowali dokładnie na tych samych zasadach. Upadli przez walki władców, a dodatkowo znaleźli się tam konkwistadorzy. Gdyby Pizarro pojawił się na terenach Inkaskich pięćdziesiąt lat wcześniej lub później i trafił na naprawdę silnego króla, najprawdopodobniej nie wyszedłby stamtąd żywy. Chcąc stworzyć mocne imperium, nie można zapomnieć o jego solidnych podstawach. Inaczej czytelnicy w taki kraj nie uwierzą.

BŁ: Odnośnie religii: w Twoich książkach nie jest to ewidentny politeizm, ale tym bardziej nie jest to religia monoteistyczna. Jak udało Ci się dopasować to do stosunkowo realnie odwzorowanych podstaw gospodarki i społeczności? Skąd taki pomysł?

RMW: Religii będzie więcej, ale w późniejszych książkach. Staram się nie wrzucać wszystkich informacji naraz, by nie było zbyt dużego chaosu. Moi główni bohaterowie pochodzą z nizin społecznych, toteż wiedzą tyle o otaczającej ich rzeczywistości, ile wiedzieć może przeciętny żołnierz, wojownik żyjącego na uboczu plemienia czy złodziej. Niektórych mogę przestraszyć, ale bogowie będą mieli w dalszych częściach więcej do powiedzenia. Cała ontologia tego świata będzie jednak odkrywana stopniowo, ponieważ jest to jedna z głównych opowieści przewidzianych na przyszłość.

BŁ: Jeżeli mowa o bohaterach – protagonistami uczyniłeś osoby z pobocza, by nie powiedzieć, marginesu społeczeństwa. Nie są to ani szlachetni rycerze, ani królowie czy książęta.

RMW: Wydawało mi się to o wiele ciekawsze niż pokazanie gotowej już postaci. Dość często dostajemy głównego bohatera stworzonego ze standardowych elementów, na przykład sławnego wodza czy wielkiego czarownika. Nie wiemy, skąd się wziął, ale widzimy, że wszyscy darzą go szacunkiem albo się go boją. Pierwszy nasuwający się przykład podobnego rozwiązania to Erikson i jego Malazańska księga poległych, w których pojawia się Sójeczka: gdy go poznajemy, jest żywą legendą dla swoich żołnierzy, bohaterem imperium, ale nie za bardzo orientujemy się w jego pochodzeniu. Dopiero później autor odkrywa przed nami jego przeszłość. Ja, ponieważ jednym z moich ulubionych bohaterów literackich jest Horatio Hornblower, chciałbym przedstawić to z drugiej strony, czyli: w jaki sposób ludzie prości mogą odgrywać większą rolę w historii, przestając być gałązkami miotanymi przez nurt, a stając się początkiem czegoś większego, gdyż twórcą każdej wielkiej dynastii, każdego imperium był na ogół chłopek z zapyziałej wioski, który podbił ze swoją bandą jakiś teren, mianował się księciem, zaś jego wnuk koronował się i zakładał prawdziwe państwo. Łatwiej mi się pisze o bohaterach, z którymi mogę się identyfikować, czyli raczej prostymi i młodymi, niż o gotowych herosach.

BŁ: Czy postacie, które tworzysz są całkowicie zmyślone, czy też przenosisz cechy osób, które znasz (rodziny, przyjaciół) na bohaterów i dorabiasz do nich jakieś tło?

RMW: Nie da się ukryć, że bazuję przede wszystkim na archetypach, które występują od momentu, gdy zaczęto opowiadać historie. To znacznie sensowniejsze, niż wymyślanie na siłę super oryginalnej postaci, która jest na przykład zabójcą, poetą, świetnym kochankiem i kucharzem, a jednocześnie ma kłopoty rodzinne z trzema żonami i szóstką dzieci, z których żadne nie jest jego. Taki bohater staje się wówczas niewiarygodny. Jednak wśród moich postaci jest jedna wzięta z rzeczywistości – mała Meehala z opowiadania Każdy dostanie swoją kozę, wzorowana na mojej córce, którą bezczelnie skopiowałem pod względem uporu i sposobu wymowy sprzed kilku lat. Pozostałe postacie nie odnoszą się do nikogo istniejącego. Trudno byłoby sobie wyobrazić własnych przyjaciół w sytuacjach niekiedy dość ekstremalnych, które spotykają moich bohaterów. Czułbym się z tym nienajlepiej.

BŁ: Jakie książki czytasz? Twoje utwory można hipotetycznie podciągnąć pod fantasy, czy momentami heroic fantasy, ale jaka literatura jest Twoją ulubioną?

RMW: Zawsze mówię na spotkaniach autorskich, że nie mam ulubionej literatury. Interesuje mnie przede wszystkim dobra opowieść. Nie ma znaczenia dla mnie jej ubiór, czyli szufladka, w którą można ją włożyć. Ciekawią mnie takie opowieści, które by średniowiecznemu dziadowi zapewniły miskę strawy i kufel piwa co wieczór, takie jakich ludzie chcą słuchać, które kradną im czas, odrywają od telewizji i internetu, bo obecnie sporym wyzwaniem dla autora jest skłonienie czytelnika, aby wyłączył telewizor czy komputer, zasiadł z książką w fotelu i ją przeczytał. Dużo jest łatwej rozrywki, która nie wymaga od nas uruchamiania wyobraźni, myślenia, tych połaci naszego mózgu, które, mam wrażenie, zanikają. Ja się dobrze bawię podczas pisania i mam nadzieję, że czytelnicy tak samo będą się bawić podczas czytania.

BŁ: W takim razie życzę Ci, by inni bawili się podczas lektury Twoich książek równie dobrze jak ja. Dziękuję za wywiad.

RMW: Również dziękuję za rozmowę.