» Artykuły » Wywiady » Wywiad z Michałem Cetnarowskim

Wywiad z Michałem Cetnarowskim

Wywiad z Michałem Cetnarowskim
Michał Cetnarowski to autor wielu opowiadań, publikowanych między innymi w Nowej Fantastyce, Science Fiction, Fantasy i Horrorze i Magazynie Fantastycznym. Niedawno ukazała się jego pierwsza książka - zbiór Labirynty (nasze recenzje: pierwsza i druga).

Jako publicysta współpracuje między innymi z Czasem Fantastyki i Nową Fantastyką, swoją premierę miał już także pierwszy numer kwartalnika Fantasy & Science Fiction, w którym pełni rolę Sekretarza Redakcji i redaktora działu prozy polskiej.

W 2008 roku wydana została antologia pod jego redakcją - Nowe idzie.


Marcin Zwierzchowski: Przede wszystkim witam i dziękuję za zgodę na rozmowę. Zacznijmy może od Michała Cetnarowskiego – twórcy fantastyki (do tego drugiego, publicystycznego oblicza jeszcze wrócimy). W twoim przypadku najbardziej banalne z pytań: "Dlaczego piszesz fantastykę?" nabiera głębszego sensu. Najlepiej będzie, jeżeli posłużymy się konkretnym przykładem: czemu służył element fantastyczny w Pieśni z doliny? Nie sądzisz, że równie dobrze tekst mógłby się obyć bez niego?

Michał Cetnarowski: Jeśli chodzi o rozmowę, to cała przyjemność po mojej stronie.

A wracając do pytania – Pieśń… z elementem fantastycznym wydaje mi się jednak pełniejsza niż bez… (śmiech). Której to odpowiedzi można się było oczywiście spodziewać.

Kiedy autor publicznie zaczyna rozbierać na czynniki pierwsze swoje opowiadanie, to jest to sytuacja co najmniej nieco perwersyjna; no, ale mimo wszystko spróbujmy. Faktycznie w Pieśni z doliny są tylko bodaj dwie sceny "nierzeczywiste", w których na krótko pojawia się niezidentyfikowana, milcząca postać anielska/demoniczna. Można by je usunąć? Siłowo – pewnie tak. Jednak najpierw zastanówmy się, co by to dało.

Przecież to te sceny – tak przynajmniej tłumaczę to sobie już po wszystkim, próbując spojrzeć na tekst niejako "w trzeciej osobie", z boku – wprowadzają bohatera (ojca śmiertelnie chorej dziewczynki) w wymiar metafizyczny, w przestrzeń rozważań z pogranicza, powiedzmy, "ludowej teologii", "psychologii profetycznej" itp. A dzięki temu pojawiające się w tekście "fantazje eschatologiczne" stają się być może nieco bardziej rzeczywiste, mają inna wagę – taki szkielet fabuły inaczej wypełnia się ciałem znaczeń.

Czyli fantastyka, jakkolwiek fabularnie występująca na marginesie, usprawiedliwiałaby tutaj cały tekst; wyciągniesz jedną cegiełkę, wszystko się sypie. Zastąpisz ją czymś innym – całość być może ustoi; ale to nie będzie już ta sama budowla.

A więc fantastyka jako element tekstu byłaby w literaturze również po to: żeby podkreślić pewne rzeczy, wzbogacić niektóre sceny, uruchomić inne ciągi skojarzeń, przenieść wydarzenia w symboliczny wymiar, pomóc nakreślić charakter bohaterów. A przy tym to także składowa estetyczna – któż, za Ursulą K. Le Guin, nie pamięta do dziś widoku odległych smoków, kołujących majestatycznie w rozgrzanym powietrzu, wysoko na błękitnym niebie…?

Próbuję zresztą poruszać się wśród różnych rodzajów narracji i tradycji literackich – w Magazynie Literackim RED na początku tego roku ukazało się moje niedługie opowiadanie Telefony, nie-fantastyczne, o pracowniczce nocnego Telefonu Zaufania; na komputerze mam też Horror, realistyczną powieść współczesną o szkolnych strzelaninach.

MZ: Rozbierać na części pierwsze tekstów może nie będziemy, bo sam też tego nie lubię. Zapytać jednak musiałem, ponieważ po lekturze Labiryntów spokoju nie dawała mi jedna myśl: Tobie, jako twórcy, znacznie bliżej − z dzieł które ostatnio czytałem − do Pamuka czy Junota Diaza, niż Grzędowicza, Silverberga, Thomasa czy któregokolwiek z autorów Bajek dla dorosłych. Z całym szacunkiem dla twórczości Kuby Ćwieka czy Magdy Kozak, nie widzę ich jako autorów tekstów głównonurtowych. Tymczasem Ciebie bez problemu (potwierdziłeś to zresztą w powyższej odpowiedzi). Miałeś wybór. Salman Rushide został wycofany przez wydawcę z listy pozycji zgłoszonych do Hugo, również Paolowi Bacigalupiemu odradzano paranie się fantastyką, żeby nie przylgnęło do niego to piętno. Nie bałeś się łatki tego gatunku?

MC: Samo analizowanie tekstu krok po kroku to jeszcze nic strasznego; jedynie kiedy bierze się za to sam autor, robi nam się z tego taka, hm, dość hermetyczna hermeneutyka…

Dzięki za zestawienie, choć niezasłużone, z noblistą i zdobywcą nagrody Pulitzera. Ale i nie chciałbym stawać w opozycji w takim układzie od autorów polskich, których też przywołujesz, już choćby dlatego, ponieważ są bardziej uznani i bogatsi o ładne kilka własnych książek więcej na półce, a to przecież o czymś świadczy. A zatem – nie idźmy tą drogą. (Dla mojego własnego dobra…).

Wracając do szufladkowania – jakkolwiek buńczucznie (a więc fałszywie) to zabrzmi, od szufladkowania (głownie samego siebie, w głowie) póki co staram się uciekać, z różnym zresztą skutkiem. Conanowskie Ja jestem ogniem, zamieszczone w tomie Kanon barbarzyńców, to była niezła zabawa, ale i tu wyzwanie stanowiło zastanowienie się, co – na poziomie idei – stanowiło clue twórczości Howarda, a także jakie rozwiązania fabularne stosował on najczęściej, i wreszcie jak mogłoby to wyglądać przełożone na zupełnie niehowardowski setting (żeby jednak czymś odróżniać się od autora Conana). Tak powstało heroic fantasy o starciu cywilizacji w scenografii steampunku. Z pisania podobnych tekstów, jeśli się udadzą, też mam dużą satysfakcję.

Mówisz zresztą o wyborze – ale czy ja wiem, kto tu wybiera kogo i co, a kto jest wybierany…? Przecież to nie do końca działa tak: "Teraz siądę i napiszę opowiadanie fantastyczne, które trudno zaszeregować". To znaczy trochę tak działa – forma bajki dla Wrońca czy reportażu dla Trzeciego świata to jest właśnie, na ile mogę spekulować, prawdopodobnie wypadkowa takiej "analizy na chłodno". Ale taki wybór języka narracji to dopiero początek – sam wybór nie determinuje jeszcze jakości skończonego dzieła. To dopiero po nim zaczynają się schody.

Sam temat, jego ujęcie, to także pochodna temperamentu autorskiego. Można to nagiąć, jasne – ale czy można utrzymać to nagięcie na dłuższą metę? Jeśli komuś bliżej do linearnych narracji i wypełniania krok po kroku założeń konwencji, to taka forma go w końcu przyciągnie. Jeśli ktoś lubi kombinować – to zagra "fałszywą" nutę nawet przy pisaniu książki telefonicznej, nie wytrzyma i fraza go porwie (czyli: da się jej porwać). Ale to też niczego nie determinuje – przecież Imię róży to jest tekst pisany jako doskonale konwencjonalny kryminał, a ani czytelnik popularny, ani głównonurtowy, nie ma z nim problemu, choć każdy pewnie szuka w lekturze innych rzeczy. Przez tę doskonałość jednak tekst szufladkę najpierw szczelnie wypełnia, a potem rozsadza.

Prądy konwekcyjne pożądania przebiegałyby mniej więcej tak: czytam fantastykę – chcę napisać coś podobnego – piszę "klasyczne fantasy/horror/sf", według wytycznych wyczytanych w ulubionych lekturach – po jakimś czasie trochę modyfikuję te założenia, dążąc w stronę "oryginalności" (w akceptowanych przez czytelnika granicach) – jestem autorem fantastyki jako konwencji. Albo: czytam fantastykę – nasiąkam wartościami irracjonalnymi (magicznymi) albo hiper-racjonalnymi (mechanika klasycznej sf) takiej prozy – na skutek różnych splotów życiowych zamierzam opisać coś, co mnie gryzie/raduje – w tworzonym tekście instynktownie przesuwam się w stronę pierwiastków nierzeczywistych – jestem autorem, który odwołuje się do fantastyki jako strategii literackiej, pomagającej opisywać rzeczywistość nie tylko w duchu założeń prozy realistycznej. Przy czym i jedne, i drugie, to mogą być oczywiście ciągle książki d o b r e. Podobne ścieżki mogą się zresztą wielokrotnie przecinać w życiorysie tego samego autora.

Poza tym obecnie wytworzyła się specyficzna sytuacja. Co to dzisiaj jest "fantastyka" – co to jest "główny nurt"? Przecież elementy "nierzeczywiste", "oniryczne" znajdują się i u Wojciecha Kuczoka w Gnoju, i w groteskowym Marszu Polonia Jerzego Pilcha, tak są budowane całe fabuły Aleksandra Kościówa, o Oldze Tokarczuk nie wspominając. Jako literatura konwencji fantastyka bywa wciąż marginalizowana i taka łatka w niektórych kręgach rzeczywiście jest traktowana jak znamię trędowatego; fantastyka zresztą zamyka się dziś w murach literackiego getta trochę na własne życzenie (na murach wypisywane są sprayem inwektywy na "bełkoczącą Masłowską"). Ale fantastyka jako strategia literacka ma się na świecie nienajgorzej. Salaman Rushdie, Junot Diaz, Jose Saramago czy Kinglsley Amis to tylko niewielki ułamek przykładów. U nas symboliczne byłoby na przykład dostrzeżenie Jacka Dukaja przez krytykę głównego nurtu, potwierdzające ten trend. Ale właśnie: trudno nazwać Jacka autorem konwencjonalnym, niewolnikiem schematu; to dziś już nie jest "fantasta" (w tym pejoratywnym znaczeniu, o którym wspominasz w pytaniu) – ale też jest to ciągle pisarz, który pisze fantastykę.

Zresztą, jak spadać, to z wysokiego konia (przynajmniej łatwej tak myśleć, póki człowiek stosunkowo młody…). Gdzie jak gdzie, ale na polu literatury lepsza wydaje się dobra klęska, przynajmniej własna, do końca z podniesioną głową, niż łatwe zwycięstwo na kolanach. Być może najlepsze są książki, których nie wystarczy przeczytać jeden raz. Stąd pewnie te wszystkie próby przełamania konwencji w Labiryntach i głównonurtowa guerilla. Ale do końca nie wiem (śmiech).

MZ: Okrężną drogą, ale dochodzimy do sedna, do wniosku, do którego zmierzam od początku. Zacząłem od pytania, dlaczego piszesz fantastykę, potem postawiłem cię w jednym "szeregu" z Pamukiem i Diazem. Zrobiłem to, ponieważ Labirynty są dla mnie namacalnym dowodem na powstanie wyłomów w murze getta (sam zresztą o tym wspominasz, pisząc o Kuczoku czy Tokarczuk).

W Labiryntach odwołujesz się do dzieł spoza fantastyki, cytujesz Twierdzę de Saint-Exupéry'ego, teksty Micińskiego. Z twojej perspektywy getta tak naprawdę nie ma, bo sam się w nim nie zamykasz, w dużej mierze zacierasz granicę. Ale w takim razie, kto jest adresatem twoich tekstów? Wyobrażasz sobie czasem statystycznego czytelnika zawartych w Labiryntach opowiadań? Dla klasycznego fantasty wychodzenie poza konwencję i korespondowanie z literaturą nie-fantastyczną to wada, z kolei czytelników głównonurtowych odstraszy łatka fantastyki.


MC: To rzecz jasna truizm, ale na początku, kiedy piszesz/czytasz świeżo dopracowany tekst, najważniejsza jest satysfakcja autora. No, i oczywiście wydawcy (śmiech). Zresztą pytanie o czytelnika projektowanego to przejaw szerszego znaku czasów, spoglądania na literaturę, głównie literaturę konwencji, jako na biznes i tylko biznes. Nie jestem zwolennikiem takiego ujęcia; patrząc z perspektywy autora, staram się od tego uciekać. Temat, forma tekstu, to są zagadnienia pierwotne, najważniejsze – jak i co połączyć w odpowiedni sposób, żeby przeskoczyć samego siebie, a przynajmniej nie musieć się tego potem wstydzić; żeby wyszło ciekawie. Jeśli sposób wykonania zarezonuje później z czytelnikiem, jeśli i jemu spodoba się tekst, który człowiek ostatecznie zaakceptuje, no, to wielka sprawa, nie mogłoby być lepiej. Ale trudno zakładać inną kolejność ("Teraz piszę arcydzieło dla rudych pracownic sektora bankowego w przedziale 24-26 lat, mających kota, grających w Scrabble, znających trzy języki i spędzających wakacje na obozach medytacyjnych w Sudetach.").

Jedno, co mogę powiedzieć o hipotetycznym "czytelniku zakładanym" – jest to osoba, którą staram się traktować poważnie; to znaczy co najmniej jako równą sobie, ale zasadniczo raczej jako bardziej inteligentną. Stąd jeśli tu i ówdzie wystąpią w tekstach pewne niejasności, "zakończenia otwarte", które nie muszą się podobać wszystkim – to właśnie dlatego (bo ktoś, jak zakładam, zastanowi się jednak nad przyczyną ich występowania, a nie potraktuje je jako przypadkowe niedopatrzenie). A także dlatego, bo takie rozwiązanie wydały mi się pasujące do określonych tekstów; przyjęta forma dopowiada (powinna dopowiadać) opisywaną treść.

Zresztą na to ulokowanie zbioru pomiędzy fantastyką a mainstreamem, o którym wspominasz – pisanie niekonwencjonalnej konwencji lub nierealistycznego realizmu – zwracały mi już uwagę osoby, których wiedzę i zdanie bardzo poważam i cenię, więc coś pewnie musi być na rzeczy. No ale celowych robót z zakresu inżynierii czytelnictwa, projektowania odbiorcy, tu nie ma.

Co mówię oczywiście jako autor – zakładając na nos okulary recenzenta czy redaktora mógłbym i może określić teoretyczną "siłę rynkową" Labiryntów, ich ciężar ekonomiczny. Dla własnego dobra hamuję się i staram tego publicznie nie robić (śmiech).

MZ: Na pewno pomogłoby w tym zaprzestanie stosowania określenia "literatura fantastyczna" w znaczeniu pejoratywnym. Sądzisz, że dojdzie w końcu do tego, że owy Święty Graal fantastów, czyli uznanie w oczach krytyków głównonurtowych, przestanie być tylko niespełnionym marzeniem? Ostatnio coś się chyba dzieje w tym kierunku − powstała między innymi Nagroda Literacka im. J. Żuławskiego, a kilka godzin temu czytałem w [i]Polityce artykuł Justyny Sobolewskiej, która w rozważaniach na temat pisarzy nie pomija fantastyki, oprócz Dukaja zauważając także Annę Brzezińską.[/i]

MC: Mówiliśmy o tym nieco już przy Rushdiem czy Diazie. Reasumując – konwergencja zachodziłaby tu w dwie strony: głównonurtowcy biorą się za prozę gatunkową (na przykład kryminały M. Świetlickiego), a fantaści zostają dostrzeżeni poza środowiskiem. Taka jest chyba wypadkowa współczesnych tendencji: skoro na książkach fantastycznych (Harry Potter) można zarobić grube pieniądze, to nie sposób ich całkowicie lekceważyć. Akceptacja zresztą przychodzi nie tylko do "autorów niszowych" (do tej pory), ale do elementów nierealistycznych pojawiających się w dziełach "twórców uznanych". Coraz mniej zatem krytyków (przynajmniej oficjalnie) wstydzi się ubogiego fantastycznego kuzyna przy literackim stole, ale też kiedy trzeba, pokazuje mu się miejsce w szeregu. Przygody Jacka Dukaja z nominacjami do Paszportu Polityki byłyby tego najlepszym przykładem.

Nie wiem przy tym, czy to uznanie a priori fantastów jako "geniuszy pióra" – uznanie fantastów za świetnych autorów dlatego, bo "piszą fantastykę" – miałoby w ogóle sens. Czemu bowiem obecnie takiego uznania, uogólnijmy na potrzeby rozmowy, nie ma? Abstrahując od jakości książek fantastycznych, wśród których znajdują się rzeczy absolutnie na "poziomie mainstreamowym" (ostatnio Saga o Twardokęsku A. Brzezińskiej) – brak zrozumienia fantastyki wynika z jej hermetyczności. Żeby bowiem docenić kolejną wariację na temat ogranego motywu, pastisz, postmoderną grę z archetypami SF czy dodanie czegoś od autora do skarbca "fantastycznych pomysłów", trzeba znać "wszystko, co było wcześniej"; nie można wejść w konwencję z marszu zarówno na poziomie czytelnika, jak i autora. (Drugą stroną tego medalu byłby przy tym np. Tainaron L. Krohn – fantastyka pisana z pozycji mainstreamowca, który nie wiedząc, jak "należy pisać fantastykę", zrobił to po swojemu – i wyszło oryginalnie i zaskakująco). Dlatego najłatwiej do głównego nurtu – jeśli spróbujemy zlekceważyć otoczkę marketingową i towarzyską podobnych salonowstąpień – najczęściej przedostają się te teksty fantastyczne, które albo są luźno związane z konwencją (nie jest to "czysta fantasy", "czysta space opera" itp.), albo będąc mocno fantastyczne, tworzą swoją konwencję niejako od początku, jak Lód.

MZ: Podpytuję cię niejako naokoło, bardziej ogólnie, ale i tak bardzo dużo powiedziałeś już o Cetnarowskim-pisarzu (nawet o otwartych zakończeniach i różnorodności gatunkowej twoich tekstów). Brakuje mi jeszcze dwóch elementów: książek, które cię ukształtowały (mnie twoja proza kojarzy się z Ballardem) i specyficznego języka, bardzo rytmicznego, będącego świetnym nośnikiem emocji (ukłony za opis ataku klaustrofobii, kiedy to bohaterowi wydawało się, ze ściany napierają na niego).

MC: Dzięki za dobre słowo. Ale z tym pisarzem bym nie przesadzał – cóż można powiedzieć o człowieku (jako autorze) po tym, jak opublikował jedną książkę…?

A co do lektur… Kurczę, to pytanie zawsze jest trudniejsze, niż się na początku wydaje. Bo które książki formowały Cię bardziej: te, co przeczytane za dzieciaka, te przeczytane później, podręczniki, literatura piękna, czy może książki nieprzeczytane (a wytęsknione)…? No, ale spróbujmy.

Zdziwień pewnie nie ma: na fantastycznym początku był Tolkien. Co by nie mówić o jego Trylogii, książka – a może całe fantasy – ma w sobie jakiś czar, który potrafi zawładnąć dziewiczym umysłem; używając określenia Jacka Dukaja: skrzywić umysł nieodwracalnie, użyźnić go pod nową estetykę. I nie chodzi tu tylko o piersiaste panie na klasycznych okładkach podobnych sag, cykli, tomów i x-logii.

Równolegle, jeśli nie wcześniej, była też klasyka młodzieżowego westernu i powieści przygodowej – Cooper, May, Wernic, Szklarski i oczywiście genialny Curwood z jego myśliwskimi tekstami z dalekiej północy. I oczywiście Pagaczewski ze swoją trylogią o Smoku Wawelskim. I wspaniałe komiksy Marvela, które przynosiła mi mama. I Ogniem i mieczem polecone przez ojca. I…

Jednym z pierwszych tekstów – niewątpliwie fantastycznych – który zrobił na mnie piorunujące wrażenie, był Chłopak i jego pies Ellisona, który jakoś przypadkowo wpadł mi w kilkunasto- (trzynasto-? czternasto-?) letnie ręce. Seks, postapokaliptyczna przyszłość, napięcie, emocje, brutalna wizja masakrująca wyobraźnię… Ależ to był szok dla takiego dzieciaka. Niesamowita sprawa. Ellison w ogóle ma rękę do takich opowiadań – które, co najlepsze, bronią się tak samo podczas lektury "po latach", a może są nawet jeszcze lepsze.

A potem szło to już z klucza śnieżnej kuli: od Nowej Fantastyki do Fenixa, do "kanonów fantastycznej klasyki", do Dicka, Zajdla itp. Patrzę na podręczną półkę z książkami i widzę Opętanych Palahniuka obok starej, dwutomowej Fantastyki i futurologii Lema, Słodki srebrny blues Cooka, Złotą gałąź Frazera, Sanatorium Saramonowicz, Trzeci świat Guzka, zbiór opowiadań Oates, zbiór esejów Całkiem inna historia Polski, 42 równoleżnik Dos Passosa, Opowieści sieroty Vallente… Wielki miszmasz, ale właśnie to w tym lubię najbardziej. Dlatego chyba najważniejsze z literackich odkryć – to odkrycie na studiach przepastnego antykwariatu z tanią książką… Ależ ja tam wtedy szalałem, ile pieniędzy przepuściłem, zamiast jak przyzwoity student upłynniać stypendium… Piękne kilka lat literackiej paleontologii.

Co poradzę, najwidoczniej niepoprawny ze mnie bibliofil… Literatura to nie tylko "miejsce pracy".

MZ: Skoro już wspomniałeś o tej jednej książce, to już tak na koniec zapytam, czy masz już jakieś plany powiększenia swojej bibliografii? Będziesz trzymał się opowiadań, czy podejmiesz się napisania powieści?

MC: Ha, to kolejne z "pozornie łatwych pytań"… Bo tekst napisany, a złożony już w wydawnictwie (albo przetrzymywany na komputerze), choć dla czytelnika nieznany, dla autora jest już w zasadzie sprawą przeszłą. Tekst pisany, który przeszedł już za połowę – też nie bardzo jest planem, tylko nabierającą kształtu "aktualną robotą". Planować można rzeczy dopiero w formie zalążkowej, co do których nie wiadomo nie tylko, czy uda się je napisać w satysfakcjonujący sposób, ale nawet, czy wytrwa się przy nich do rozpoczęcia pierwszego rozdziału… Jak tu o czymś takim mówić? Chyba tylko po to, żeby potem mógł człowiek składać spektakularne dementi… (śmiech)

Z rzeczy napisanych mam wspomniany już Horror. Ale nic nie wiem o jego losach wydawniczych, rzecz nie jest jeszcze z nikim "zakontraktowana" – nie mam zatem pojęcia, czy w ogóle tekst trafi do czytelników. Oprócz tego próbuję sił w opowiadaniach; antynomia, którą zarysowujesz, jest bowiem nieco sztuczna: trzymanie się opowiadań nie wyklucza próbowania się z tekstami większymi. I nad takim kombinuję, ale jedyne, co mogę o nim teraz powiedzieć z całą pewnością, to jedno – jego założenia przerastają mnie póki co o kilka wysokości. No ale ponoć jeśli góra jest osiągalna, to po co w ogóle porywać się na taki wierzchołek…? Zostałem także, z czego się bardzo cieszę, zaproszony do kilku antologii i jeśli nic nie stanie na przeszkodzie, w czasie roku-dwóch, w doborowym towarzystwie autorskim, powinno pojawić się w księgarniach także kilka moich opowiadań.

MZ: To dobra wiadomość. I już na zakończenie, skoro o opowiadaniach mowa, nie mógłbym nie zapytać o twoją nową rolę, czyli sekretarza redakcji, ale przede wszystkim osoby odpowiedzialnej za dział prozy polskiej w magazynie Fantasy & Science Fiction. Teksty już cię przysypały, czy jeszcze widać chociaż czubek głowy?

A tak na poważnie… Czego można się spodziewać po dziale prozy polskiej? Będzie tylko dodatkiem do tłumaczeń zza granicy, czy raczej na czymś równi?


MC: Pierwszego dnia, kiedy została uruchomiona strona FSF, miałem już na redakcyjnej skrzynce ładne kilka tekstów… Szczęśliwie ich ilość nie przybywa w tempie wykładniczym, więc jest szansa, żeby to jakoś ogarnąć.

Są to oczywiście teksty lepsze i gorsze, niektóre – mówię o debiutantach – osiągające (wyceniany subiektywnie, rzecz jasna) tzw. "poziom drukowalności", ale też mające w FSF mimo wszystko pod górkę. Magazyn nie będzie bowiem raczej stanowił konkurencji dla SFFiH czy NF jeśli chodzi o ilość publikowanych debiutów – czy w ogóle tekstów polskich.

Polska edycja FSF to magazyn nastawiony na fantastykę zagraniczną, zgodnie z profilem edycji oryginalnej. Kącik z literaturą autorów rodzimych staram się wykroić trochę dla eksperymentu i własnej satysfakcji; jeśli się uda – jeśli się pojawią teksty warte grzechu, znaczy, publikacji – będzie naprawdę świetnie. Ale w kolejce czekają opowiadania opublikowane w oryginalnym magazynie w trakcie jego kilkudziesięcioletniej historii. To sporo – i spory wybór. Czyli konkurencja duża, a i ciekawych opowiadań trochę. Ale rozmawiałem już z kilkoma naszymi autorami, jesteśmy wstępnie "po słowie", regularnie przychodzą też teksty "niezamawiane" – czyli szansa na coś ciekawego jest. (śmiech) Jestem dobrej myśli.

Wywiad, w skróconej wersji, pierwotnie ukazał się w magazynie SFinks(02/2010)
Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę



Czytaj również

Gnoza
Duch i materia walczą o kosmos
- recenzja
Polcon 2017
Grunt to atmosfera
- recenzja
Bestia najgorsza
Czy proza powinna mieć cel?
- recenzja

Komentarze


~Marcin Wełnicki

Użytkownik niezarejestrowany
   
Ocena:
0
Witam,

Na szybko, bo czas nagli. Pytania odrobinę tendencyjne (pod tezę), ale wywiad dobry i porusza szereg ciekawych kwestii. Jak słusznie zauważa Centarowski, granice mainstreamu i fantastyki zatarły się już jakiś czas temu (może nigdy ich nie było?), a dzielenie książek na jeden czy drugi nurt to raczej zabieg marketingowy (często ex post facto jak w przypadku chociażby wspomnianego w wywiadzie Salmana Rushdiego).
Co zaś do nazewnictwa, to do upadłego będę lansował literraturę spekulatywną - chociażby żeby skonfundować niewtajemniczonych.

Pozdrawiam,
Marcin Wełnicki
Biały Atrament
27-02-2010 12:08

Komentowanie dostępne jest po zalogowaniu.