Wywiad z Marvano

Nie jestem pacyfistą

Autor: Maciej 'Repek' Reputakowski

Wywiad z Marvano
Marvano, właściwie Mark Van Oppen, to urodzony w 1953 r. belgijski rysownik komiksowy. W Polsce znany głównie ze stworzonych we współpracy z Joe Haldemanen komiksów Wieczna wojna , Wieczna wolność i Dallas Barr, czy wydanego ostatnio Berlina.

Wywiad przeprowadzony podczas MFKiG 2009.






Niecodzienne pytanie na początek. Gdy ostatnio byłeś w Polsce na MFK, w pamięci utkwił mi obraz twoich skarpetek z wizerunkiem Che Guevary. To przypadek, czy jakiś wyraz sympatii politycznych?

Skarpetki z czym?

Z głową Che.

Och, to musiał być przypadek. Wiem, że Che Guevarę uważa się za bojownika o wolność, ale moim zdaniem to był bardzo niebezpieczny idiota. Gdyby to zależało od Che Guevary, z powodu kryzysu na Kubie mielibyśmy wojnę nuklearną. Rozumiem, że w latach 60. młodzi uważali Che za szlachetnego obrońcę wolności, ale dziś powinniśmy być mądrzejsi. I widzieć w nim niebezpiecznego idiotę. He was really retarded.

Czy w twoich komiksach polityka jest ważna?

Myślę, że tak. Gdy masz przywilej posiadania odbiorców, tak jak ja, ciąży na tobie odpowiedzialność, by korzystać z niego w mądry sposób. To nie jest nieważne. Jeśli masz możliwość uczynić coś pozytywnego dla społeczeństwa, powinieneś to zrobić.

Czy możesz podać jakiś przykład takiego działania?

Myślę, że dla teraźniejszości bardzo ważne jest zrozumienie przeszłości. Wiele razy widziałem, jak ludzie zdają sobie sprawę z istnienia problemu, ale nie chcą go rozwiązywać. A jeśli już chcą, nie rozumieją, że aby go rozwiązać, muszą odkryć jego genezę. Wiele problemów, z którymi dziś się zmagamy, to następstwa II wojny światowej.

O ile Polakom nie trzeba tego tłumaczyć, z ludźmi z Europy zachodniej jest inaczej. Wy mieliście nieszczęście zmienić jedną dyktaturę na drugą. W pozostałej części Europy działo się inaczej – nie mieliśmy przez pół wieku komunizmu, przez co ludzie zupełnie zapomnieli, co przyniosła wojna. To ważne, by pokazywać tą historię nowym odbiorcom, młodym ludziom, którzy nie zawsze dostrzegają przyczyny różnych problemów.

W Polsce właśnie ukazał się album Berlin. Gdybyś miał napisać tekst na ostatnią stronę okładki i zachęcić do lektury komiksu, co by się tam znalazło?

Jestem twórcą, nie człowiekiem od reklamy. Co bym napisał… Zamieściłbym jedno zdanie: "Wczorajsza historia jest dzisiejszą rzeczywistością". Chciałbym, by ludzie zrozumieli, że to, co wydarzyło się sześćdziesiąt, siedemdziesiąt lat temu, wciąż odbija się na współczesnym świecie.

Gdy spojrzymy na Bliski Wschód, zobaczymy, że ludzie próbują rozwiązać problemy spowodowane przez II wojnę światową. A jeśli nie cofniemy się do przyczyn, nigdy nie znajdziemy rozwiązania.

W Polsce znaliśmy dotychczas przede wszystkim twoje komiksy utrzymane w stylistyce science-fiction. Czy w takiej konwencji czujesz się lepiej niż w realistycznej?

Nie widzę dużej różnicy między tymi stylami, gdyż tak naprawdę nie robiliśmy typowych komiksów science-fiction. To nie były space opery. Nie tworzyliśmy rzeczy w rodzaju Gwiezdnych wojen. W Dallas Barr zajmowaliśmy się współczesnymi kwestiami i wyjaskrawialiśmy je. Potem pokazywaliśmy odbiorcom lustro i pytaliśmy się, czy podoba im się to, co widzą. To nie jest prawdziwe science-fiction. Tak samo nie jest nim Wieczna wojna.

A jaka jest różnica w zbieraniu materiałów?

Na tym polu różnica jest cholernie duża. Musisz dotrzeć do źródeł historycznych. Wiem też, że nie wszystko w moich komiksach idealnie zgadza się z historią, ale ja nie piszę książek historycznych, lecz tworzę fikcję. Mam więc wolność wprowadzania rzeczy z przeszłości do nowego medium.

Na przykład, akcja drugiej części tej trylogii (Berlina – przyp. rep.) rozgrywa się w 1948 r., gdy Rosjanie kontrolują miasto. Głównym bohaterem jest pilot jednego z samolotów, który w mojej historii ma mnóstwo czasu, by przechadzać się po Berlinie. W rzeczywistości po wylądowaniu mógłby najwyżej rozładować i załadować samolot, ale nie wędrować po mieście. Dla mojej opowieści było to jednak niezbędne.

Czy to pierwszy przypadek, gdy pracowałeś sam?

W przypadku Wiecznej wojny istniała co prawda powieść, którą przekształciłem w komiks, ale cały scenariusz stworzyłem sam. Nikt mi nie pomagał. W przypadku Dallas Barr to poszło jeszcze dalej. Z początku pracowaliśmy razem, Joe i ja, ale po drugim albumie doszliśmy do wniosku, że to się nie sprawdza. Wspólnie tworzyliśmy więc jedynie szkielet dla historii, a ja zajmowałem się resztą.

Jaki swój tytuł, z tych niewydanych w Polsce, najchętniej zaprezentowałbyś polskim czytelnikom?

Wszystko, co naprawdę chciałbym opublikować po polsku, zostało już wydane. Istnieje kilka innych prac, ale jeśli nie zostaną przełożone, polscy czytelnicy wiele nie stracą. Najważniejsze rzeczy już się ukazały. I są jeszcze te, które dopiero powstaną.

Tworzyłeś sam, ale także z innymi scenarzystami. Która współpraca dała ci najwięcej jako scenarzyście?

W zasadzie nigdy nie pracowałem ze scenarzystą. Otrzymywałem historię, ale skrypt tworzyłem sam.

A co z Red Knight albo Solitaire?

To zawsze była praca zespołowa. Nigdy nie dostawałem gotowego scenariusza, który tylko musiałbym zilustrować. Zresztą, nie byłbym w stanie tego zrobić. W moim przypadku to się nie sprawdza. Dla mnie to jest żywy proces.

Gdy rozpoczynam pracę nad komiksem, szczególnie takim jak Berlin, nad którym mam pełną kontrolę, wiem mniej więcej, dokąd zmierza opowieść. Jednak w procesie tworzenia to się cały czas zmienia. To może zabrzmieć zabawnie, ale postaci w pewnym momencie zaczynają żyć prawdziwym życiem. I jeśli chcesz je zmusić, by robiły rzeczy, na które nie mają ochoty, powiedzą ci o tym. I wtedy zdajesz sobie sprawę, że musisz dokonać zmian w scenariuszu.

Dlatego nie jestem prawdziwym scenarzystą. Od czasu do czasu wymyślam historię lub przygotowuję skrypt, ale nie mógłbym zostać profesjonalnym scenarzystą. Aby tak się stało, musiałbym pisać trzy, cztery scenariusze rocznie. Rysowanie pochłania mnóstwo czasu, a w jego trakcie pojawiają się nowi bohaterowie. To przypomina żywy organizm, który się rozwija, ewoluuje.

Czy do ciebie w zespole należy ostatnie słowo?

Tak, mniej więcej, chociaż…

To dla ciebie ważne?

Nie, bo nie wiem, jak to działa. Powód jest prosty. Jak nazywają się ci kolesie, którzy wiedzą wszystko o ptakach?

Ornitolodzy.

Ornitolog potrafi doskonale wyjaśnić, jak to się dzieje, że ten mały wróbel lata. Ale różnica między ornitologiem a wróblem jest taka, że ornitolog nie poleci. Mały wróbel nie ma o tym bladego pojęcia, ale lata. Ja wolę być wróblem, nie ornitologiem, jeśli rozumiesz, o co mi chodzi. Nie obchodzi mnie, jak coś działa, dopóki działa. Choć, oczywiście, istnieje obawa, że któregoś dnia coś się popsuje. (śmiech)

Gdy tak się dzieje, to zawsze wygląda tak samo. Dochodzę do momentu, w którym mówię: "Jestem skończony, to szajs, nie zdołam tego porządnie zakończyć." I wtedy moja córka pyta się, w czym problem i że zawsze to powtarzam. Ja na to: "Tym razem jest gorzej", a ona: "To nieprawda! Zawsze mówisz, że tym razem jest gorzej." I wtedy znajduję rozwiązanie. Dlatego, póki co, to się sprawdza i tylko martwię się, że kiedyś stanie się inaczej.

Masz jakichś doradców, którym ufasz? Którzy mówią ci, gdy coś źle wygląda?

Tak, jednym z nich jest mój wydawca. Mówi mi, gdy popełniam błędy. Mam też kilkoro bliskich przyjaciół, którzy wiedzą, na czym polega tworzenie dobrej historii. I jeśli oni mówią mi, że idę w złym kierunku, biorę ich zdanie pod uwagę.

Jest też asystentka wydawcy w Dargaud, młoda kobieta. Czasem ma uwagi, po których mówię do siebie: "Co też ona wymyśla? Skąd jej to przyszło do głowy?" Ale z biegiem czasu nauczyłem się, że jeśli ona coś powie, to warto tego słuchać. Pokazuję jej na przykład projekty okładek i wydaje mi się, że są godne uwagi, niemal genialne. A ona patrzy, kręci nosem i mówi: "Nie za bardzo mi się podobają." To dziwne, bo sam jesteś przekonany, że wykonałeś doskonałe okładki i wydawca jest zadowolony. Różnica polega na tym, że ona jest w stanie powiedzieć, co jest nie tak. To ważne, że potrafi wskazać jakiś powód, a nie tylko stwierdzić, że jej się podoba lub nie. I do tego najczęściej ma rację.

Dlatego myślę, że warto mieć taki… hm…

Głos rozsądku?

Tak. To ważne, bo gdy pracujesz, naprawdę zagłębiasz się w tym wszystkim i tracisz kontakt z otoczeniem. Kiedy tworzę historię i ją kończę, to zawsze mam poczucie, że czytelnicy już od drugiej strony będą wiedzieli, dokąd ona zmierza. Dlatego potrzebny jest ktoś z zewnątrz, kto mnie uspokoi.

Co teraz chodzi ci po głowie?

Poza tym, że muszę pójść do toalety? (śmiech) Oczywiście żartuję. Akcja projektu, nad którym pracuję, rozgrywa się przed wojną, w latach 30. ubiegłego wieku, w świecie wyścigów samochodowych. W tym czasie naziści sponsorowali zespół Mercedes Benz i sport samochodowy. Wykorzystywali wyścigi, by obchodzić restrykcje narzucone przez Traktat Wersalski, który zabraniał im rozwijania potężnych silników i prowadzenia wielu badań nad aerodynamiką. Słowem, nie wolno im było posiadać przemysłu lotniczego. Ale Traktat nie wspominał nic o wyścigach samochodowych. Dlatego wynajdowali mocniejsze silniki i lżejsze stopy metali, a wszystko było wybiegiem, by uniknąć zakazów. Szła za tym też propaganda: "Patrzcie, jacy jesteśmy potężni. Jak mocni technicznie."

Czy określiłbyś się jako pacyfistę?

Słucham?

Czy jesteś pacyfistą?

A kim jest pacyfista? Zdefiniuj bycie pacyfistą. Jeśli uderzą mnie w lewy policzek, to oddam, nie nadstawię drugiego.

Już wyjaśniam. Gdy byłeś tutaj ostatnim razem...

Na tym polega problem z tobą, masz dobrą pamięć...(śmiech)

...zacytowałeś Joe Haldemana: "Nie jestem przeciwko żołnierzom, jestem przeciwko wojnie." O to mi chodzi, gdy mówię o byciu pacyfistą.

Zacytowałem Joe, to jego słowa. I wydaje mi się, że to nie jest do końca pacyfizm. Jeżeli pojawia się zagrożenie militarne, musisz mu stawić czoła w ten lub inny sposób. Tak samo głupie było to, jak obchodzono się z Hitlerem i nazistami w latach 30. Nie ma na to innego określenia. Należało wykopać Niemców z Zagłębia Saary, przecież nawet nie mieli kul. Nie, na niektóre zagrożenia należy odpowiadać przemocą, nie ma innego wyjścia.

W tym sensie nie jestem pacyfistą. Nie sądzę, by zawsze było inne wyjście. Nie potrafię sobie tego wyobrazić.

Wieczna wojna była jednym z pierwszych komiksów zachodnich, które ukazały się w Polsce po roku 1989. Czy zdajesz sobie sprawę z tego, jak wielki miała wpływ na polskich czytelników? Mnie osobiście nie byłoby tutaj, gdyby nie ten komiks. Chciałbym za to podziękować…

To ja dziękuję za wydanie go i za to, że go czytaliście. A czy zdawałem sobie sprawę z tego, że był ważny? Nie, wtedy nie. Dopiero teraz zaczynam to sobie uświadamiać.





Na marginesie

Poza wywiadem Marvano opowiedział jeszcze trochę o tym, co dzieje się u Joe Haldemana. Podobno prawa do ekranizacji Wiecznej wojny wykupił Ridley Scott, co dobrze wróży ewentualnemu projektowi (choć na razie nie ma mowy o terminach). Marvano jest też pewny, że Haldeman przyjąłby zaproszenie do Polski. Należałoby tylko pamiętać, że trzeba też zaprosić jego żonę.