Wywiad z Marcinem Wrońskim

Autor: Katarzyna Arbaczewska-Matys

Wywiad z Marcinem Wrońskim, dn. 25.04.05., Lublin

Wystąpili:
Kasia
Marcin
i dyktafon

Notka biograficzna:
Imię: Marcin
Nazwisko: Wroński
Wykształcenie: polonista
Zawód: redaktor i autor tekstów do książek dla dzieci

Urodził się w 1972 r. W połowie lat 80. odkrył fantastykę i sam postanowił zostać pisarzem. Na szczęście jego ówczesne opowiadania SF ukazały się w nakładzie 3 egz. (tylko tyle dało się wystukać przez kalkę na maszynie do pisania).

W latach 90. związany z nurtem trzeciego obiegu – publikował m.in. w artzinach Lampa i Iskra Boża, Mała Ulicznica, Brytan OD NOWA. Debiutował zbiorem opowiadań Udo Pani Nocy (1992), wkrótce wydał też mikropowieść pijacko-przygodową Obsesyjny motyw babiego lata (1994), snując w niej niczym sieć pajęczą m.in. wizję podboju Ameryki przez papierosy marki Zaporozkije. Tworzył też piosenki i skecze dla prowadzonego przez siebie kabaretu Osoby o Nieustalonej Tożsamości, był felietonistą i dziennikarzem radiowym, nauczycielem, pisał artykuły o reklamach dla branżowego miesięcznika Aida-media, w końcu „wsiąkł” w książki dla dzieci.

Gdy nadszedł wiek XXI, M. Wroński postanowił zacząć wszystko od nowa i powrócił do fantastyki.

Kasia: To pierwsze opowiadanie, które osiągnęło nakład 3 egzemplarzy – o czym było? Fantastyka?

Marcin: Tak, fantastyka. Nie pamiętam szczegółów, miałem ze dwanaście lat czy coś koło tego. Bardzo pracowicie je wystukałem. W sumie najbardziej podniecające wówczas było dla mnie to, że piszę na prawdziwej maszynie. Co do fabuły, to z grubsza chodziło o to, że był tam jakiś uczony, który coś tam odkrył, jego odkrycie miało być epokowe, natomiast nic mu z tego nie wyszło, ponieważ nastąpił koniec świata. Nawiasem mówiąc, koniec świata nastąpił w sposób bardzo mało inteligentny, po prostu spadła jakaś asteroida lub coś takiego.

Kasia: Nawet nie zdążył przeżyć rozczarowania?

Marcin: Nie, nie, przepraszam, rozczarowanie to zdążył przeżyć, bo tam był jednak jakiś element fabuły i akcji… Uciekał windami, żeby się wydostać z budynku… Miał dużo czasu, żeby czuć się rozczarowany. To opowiadanie było strasznie głupie, naprawdę o niczym.

Kasia: Ale proces pisania bardzo Ci się podobał?

Marcin: Tak, chyba właściwie to spowodowało, że były też następne opowiadania, które stopniowo stawały się coraz mniej głupie.

Kasia: A pierwsza książka fantastyczna, jaką przeczytałeś?

Marcin: Nie mogę zagwarantować, czy to na pewno było to, ale na pewno jednym z pierwszych fantastycznych autorów, którzy zrobili na mnie wrażenie, był Jacek Sawaszkiewicz, dzisiaj pisarz prawie całkowicie zapomniany, wówczas bardzo popularny. Już nie wnikajmy, czy zapomniany słusznie czy niesłusznie. Na pewno nie był to Stanisław Lem, ale jakieś tam wrażenie na mnie wtedy robił.

Kasia: A teraz? Ze współczesnych fantastycznych autorów?

Marcin: Którzy robią na mnie wrażenie? Ostatnio bardzo lubię kobiecą fantasy. Jest w tym coś takiego… Nie wiem, może taka męska fantasy trochę mi się przejadła, więc dla odmiany zachwyciłem się Patricią McKillip. Nie chcę przez to powiedzieć, że wszystkie jej książki są szczególnie genialne w sensie fabuły, bo i one niekiedy są produkcyjniakami trochę o niczym. Ale wszystkie mają tak niesamowity klimat, niemalże nie do powtórzenia.

Kasia: A polskie kobiece fantasy?

Marcin: Też lubię, choć wydaje mi się, że w Polsce Patricii nie ma, być może jeszcze. Ale na przykład bardzo mi się spodobał Tkacz Iluzji Ewy Białołęckiej. Nie czytałem wszystkich jej książek, ale w Tkaczu iluzji strasznie, tak strasznie spodobało mi się po prostu to, że ta książka ma podskórne przesłanie. Bo w fantastyce też panuje postmodernistyczna moda zohydzania wszystkiego. To była jedna z niewielu książek, która mimo że wcale nie była fantastycznie napisana, nawet można powiedzieć, że to jedna z gorzej napisanych książek, ale książka wyjątkowa po prostu dlatego, że zwyczajnie dobra. Moralnie dobra. Przeczytać ją to jak porozmawiać z dobrym człowiekiem. Podbudowuje. To tyle tak a propos fantastycznej literatury kobiecej. Ale ja muszę się przyznać, że chyba czytam mniej, niż na to wyglądam… To się bierze po prostu z braku czasu.

Kasia: To świetnie, że się przyznajesz (śmiech). Zazwyczaj mówi się, że czyta się więcej niż w rzeczywistości.

Marcin: No, może nie powinienem się do tego przyznawać…

Kasia: Dam Ci to do autoryzacji! (śmiech)

Marcin: To znaczy, na pewno czytam mniej, niżbym chciał. Ale niemal niemożliwością jest pracować, czytać i pisać. A już najgorzej się zrobiło, odkąd zmieniłem mieszkanie. W poprzednim było tak, że wsiadałem do autobusu na końcowym przystanku. No i zawsze było wolne miejsce, mogłem usiąść, a ponieważ podróż do pracy trwała pół godziny, więc ten jeden, dwa rozdziały czegoś przeczytałem. I tak w tydzień przeczytana książka na samych dojazdach. To było lepsze. Teraz, niestety, mieszkam bliżej centrum i koniec czytelnictwa!

Kasia: Ja miałam identyczną sytuację. Jak mielimy biuro dalej od centrum i dojeżdżałam autobusem, zawsze była okazja, żeby poczytać… Teraz chodzę na piechotę i lektura pism, bo ja akurat w autobusach czytałam gazety, szczerze mówiąc, stoi o wiele gorzej. Ale wracając do pytań. Jesteś polonistą. Pracowałeś w szkole?

Marcin: Tak, pracowałem dwa lata w szkole, w liceum. Przez rok pracowałem w jednej szkole, przez rok w drugiej. Zaznaczam, że to nie dlatego, że mnie wylali, szkoła się podzieliła. To było liceum społeczne, a jak wiadomo, ze społecznymi szkołami jest tak, że one się ciągle dzielą, powstają, łączą i tak dalej.

Kasia: Jakie wrażenia z pracy z dziećmi?

Marcin: No, nie były to takie dzieci! Ale powiem tak: gdyby ze szkoły wywalić niektórych nauczycieli i dyrekcję, to byłaby to bardzo fajna praca i nigdy bym jej nie rzucił. Z uczniami nigdy nie miałem problemów ponadstandardowych. Czasem komuś się nie chciało odrobić lekcji i musiał dostać pałę, ale to właściwie koniec moich problemów. Chociaż szczerze powiem, że całe studia studiowałem z zamiarem niebycia nauczycielem.

Kasia: Prawdopodobnie jak 90% studiujących polonistykę.

Marcin: Dokładnie (śmiech). Mówiąc wprost, chciałem zostać docentem, ale ponieważ nie udało mi się to (a miałem nawet taki docencki sweterek jak na filmach z lat siedemdziesiątych, specjalnie sobie kupiłem, żeby się nadać na docenta), więc musiałem pójść do pracy, żeby mieć co jeść, no i tak to poszło.

Kasia: Pracowałeś też w wielu innych miejscach...

Marcin: To w czasie studiów wszystko.

Kasia: A w czym się najlepiej czułeś, co Ci się najbardziej podobało?

Marcin: Podobały mi się wszystkie prace związane z pisaniem. Bo ja autentycznie lubię pisać. Lub jeszcze inaczej: lubię kończyć coś pisać, zaczynać nie lubię (śmiech). Także bardzo lubiłem na przykład bycie felietonistą w radiu.

Kasia: Forma krótka…

Marcin: Tak, ale dlatego też podobało mi się w czasie studiów, kiedy musiałem coś pisać: prace semestralne, zaliczeniowe, magisterskie, takie, śmakie…

Kasia: A kabaret? Też studencki?

Marcin: Studencki w tym sensie, że wszyscy prawie wszyscy byli studentami, ale był to raczej kabaret prywatny, nie podpadał pod żadną studencką organizację. Niestety, zabawa w kabaret trwała dosyć krótko, zbyt późno zgadaliśmy się z kolegami, to już był prawie koniec studiów, zaczęło się mniej więcej w połowie przedostatniego roku, a po studiach wszyscy rozjechali się w różne strony świata i było po kabarecie.

Nawet byliśmy na Famie w Świnoujściu. Wygraliśmy kwalifikacje w Lublinie i pojechaliśmy, natomiast na miejscu wszyscy zrobili wielkie oczy, ponieważ okazało się, że w tym roku po prostu nie ma takiej kategorii konkursowej jak kabaret. Byliśmy jednym jedynym kabaretem! Kiedy oświadczyliśmy, że chcemy tutaj w konkursie brać udział, popatrzyli na nas jak na głupków ostatnich. Pamiętam też wspaniały tekst jednej z organizatorek tej imprezy, bardzo kabaretowy: „K…., misiu złoty, a cóż ja ci na to poradzę?”. Musieliśmy wystąpić jako zespół wokalny (śmiech). A ponieważ piosenki to nie była istota naszego programu, więc, rzecz jasna, przegraliśmy z kretesem, ale odbiór był dobry.

Kasia: Pisałeś też o reklamie. Jakim rodzajem reklamy zajmowałeś się szczególnie?

Marcin: Tekstem w reklamie. Tekstem rozumianym nie tylko jako sam, dajmy na to, wierszyk czy inny slogan reklamowy, ale tekstem w sensie przekazu informacji. To był taki ostatni moment, kiedy myślałem o zostaniu docentem i chciałem zajmować się naukowo, powiedzmy, polonistycznym aspektem reklamy. Pisałem o tym artykuły. Bardzo mi się to podobało. To tego stopnia nawet, że zacząłem nagrywać reklamy w telewizji. I na przykład było tak, że siedziałem przed telewizorem wściekły, że przerywają mi filmami moje ulubione bloki reklamowe!

Kasia: Wystąpiłeś w reklamie?

Marcin: Zajmowałem się tylko ich analizowaniem. Nie pracowałem w reklamie w sensie, że byłem copywriterem czy kimś takim. Owszem, nie wykluczałem i nie wykluczam tego w życiu, ale jeszcze się nie złożyło.

Kasia: Ulubiony tekst reklamowy?

Marcin: Z przedwojennej reklamy z lat 30.: „Nie eksperymentuj! Używaj Olla prezerwatywy”. A co do tych, które analizowałem w artykułach, to moja ulubiona reklama była telewizyjna i właściwie nie miała żadnego super tekstu, ale pewien jej aspekt obrazowy powalał. Była to reklama Ginsany. Taki preparat witaminowy, wzmacniający. To była reklama dla młodych biznesmenów, którzy ciężko pracują, żeby się witaminizowali tą Ginsaną. I zrobiona na socrealizm. Pierwsza polska reklama zrobiona na socrealizm, z piękną dziewuchą na traktorze…

Kasia: A z obecnych reklam? Najgłupsza albo najlepsza?

Marcin: Obecne reklamy mi się raczej nie podobają. Nic w nich ciekawego nie widzę. Najgorsza reklama, jaką w tej chwili kojarzę, to z Mango, z telezakupów…

Kasia: Tam każda jest najgorsza!

Marcin: Ale jedna jest najgorsza w sposób wybitny. To jest reklama, gdzie Klaudiusz Sevkowić, ten z Big Brothera, sprzedaje taki rodzaj żeberkowego opiekacza. I jest straszna.

Kasia: Od niedawna jesteś również redaktorem książek fantastycznych. Czy zdarzyło Ci się już rzucić klawiaturą?

Marcin: Nie, nigdy. Być może wszystko jeszcze przede mną, w końcu nie „zredaktorowałem” ich jeszcze zbyt wiele. Bardziej skłonny byłem rzucać klawiaturą przy swojej.

Kasia: Przeszło?

Marcin: Jestem w końcu mężczyzną, musiałem zacisnąć zęby i pracować dalej.

Kasia: A trudniej jest pracować nad książkami dla dzieci czy dla dorosłych?

Marcin: Dla dzieci, a szczególnie nad naszymi książkami z Wydawnictwa Paweł Skokowski, gdzie jestem redaktorem. Bez żadnej kryptoreklamy i z pełnym przekonaniem: to wydawnictwo, które naprawdę wściekle dba o poziom tekstów i coś, co w każdym innym wydawnictwie dziecięcym byłoby już uznane za dobre, a może nawet za bardzo dobre, u nas w dalszym ciągu jest maglowane.

Kasia: Uważasz, że to dobrze?

Marcin: Tak, nie ma książek napisanych idealnie. Każde powtórne przeczytanie tekstu coś daje, a w każdym razie jest taka szansa. Tylko że np. przy powieściach byłby to absurd wykonawczy, bo oznaczałoby to wiele godzin, by upiększyć jedno zdanie. A to już nie ma sensu.

Kasia: I trzeba wziąć pod uwagę, że jeśli chodzi o fantasy, tekst raczej się nie starzeje, ale w przypadku science fiction, jak chociażby Allaha 2.0, którego redagujesz, te książki bardzo szybko mogą się zdezaktualizować.

Marcin: Zgadza się. Wracając do książek dla dzieci, bywa to naprawdę robota mocno frustrująca, bo nie masz już pomysłu, masz tego tekstu tak dosyć, o, wtedy najchętniej rzuciłbym klawiaturą! A jednak jeszcze się coś tam robi.

Kasia: A czy Ty pisałeś jakieś teksty dla dzieci?

Marcin: Tak, a dokładnie adaptowałem. Z dwóch jestem szczególnie dumny. Obie były o kosmosie, tak się jakoś złożyło.

Kasia: To były bajki czy popularnonaukowe?

Marcin: Popularnonaukowe. Jedna to Księga kosmosu dla późnych przedszkolaków i pierwszych klas podstawówki, a druga, Glob Kosmos, dla wczesnych nastolatków. To blisko fantastyki naukowej: planety, loty…

Kasia: I trudniej jest pisać dla dzieci?

Marcin: Tak, zdecydowanie. Pisanie dla dzieci wymaga znacznie większego napięcia niż w przypadku pisania takiego Tfu, pluje Chlu! . Tworząc Tfu, pluje Chlu! czy coś innego można sobie pozwolić na komfort, przynajmniej czasami, mówienia do siebie samego, zrobienia założenia: piszę dla takiego czytelnika, jakim ja jestem. A tutaj nie.

Kasia: Moi znajomi, aktorzy w teatrze dla dzieci, mówią, że dla dzieci gra się trudniej, bo dzieci są bardziej wyczulone na fałsz, bezbłędnie wyczują, kiedy się kłamie, kiedy aktor mówi bez przekonania.

Marcin: Ja w ogóle we wszystko, co piszę, staram się wkładać serce, bo inaczej mnie samemu nie dałoby to satysfakcji, ale w książki dla dzieci trzeba włożyć dwa razy tyle.

Kasia: Skoro wspomniałeś już Tfu, pluje Chlu! . To Twój pierwszy zbiór fantastyczny?

Marcin: Tak, wreszcie udało mi się w fantastyce przeskoczyć ten nakład trzech egzemplarzy!

Kasia: Wcześniej publikowałeś opowiadania w pismach?

Marcin: W Esensji i Fahrenheicie. Więcej w Esensji, stąd taka kolejność, choć Fahrenheit chronologicznie był pierwszy.

Kasia: Podoba Ci się grafika na okładce Tfu, pluje Chlu! ?

Marcin: Tak, bardzo. Jednej rzeczy tylko żałuję: że nie ma tu ilustracji, bo mnie wielką uciechę sprawia oglądanie ilustracji do moich rzeczy. Bo kiedy się pisze, pisze się literkami, abstrakcyjnie, a taka zamiana pewnych wyobrażeń w obrazkowy konkret, i to jeszcze konkret, który mi się podoba, to jest wielka radość i tak jakby mnie ktoś pochwalił. Właśnie dlatego książka Obsesyjny motyw babiego lata jest dla mnie taka wartościowa, bo ona ma obłędne ilustracje, strasznie mi się podobają. Pewnie bez tych ilustracji tak bardzo bym jej nie lubił.

Kasia: Plany twórcze – czyli nieśmiertelne pytanie w wywiadach z pisarzami. (śmiech)

Marcin: Kontynuacja świata, który zaprezentowałem w Tfu, pluje Chlu! . Akcja tego zbioru dzieje się na prowincji świata Aytlanu, a w następnej książce przeniesiemy się bliżej centrum, ze dwa razy odwiedzimy samą stolicę. Obliczam ją na dwa tomy. Będzie to opisanie całego życia Węża Marlo, chyba najciekawszej postaci zbioru. Czytelnik będzie mógł spojrzeć na tę postać nie tylko zewnętrznie jak w opowiadaniu, ale niejako oczami samego Węża spojrzeć na Aytlan.

Kasia: A jakieś plany niefantastyczne?

Marcin: Plany niefantastyczne są od mniej więcej dziesięciu lat takie same (śmiech), ponieważ od tego właśnie czasu zbieram się, gromadzę materiały i przygotowuję do napisania naprawdę olbrzymiej powieści, takiej współczesnej sagi. Współczesnej w tym sensie, że pisanej dziś, z dzisiejszego punktu widzenia, a która opisałaby rodzinę w południowo-wschodniej Polsce przez cały dwudziesty wiek. Taka typowa rodzinna saga, tylko współczesnym językiem, ze współczesnym pojęciowaniem, z pewną współczesną konwencją literacką. Tylko nie mogę się ciągle za to wziąć. Być może jeszcze się do tego nie nadaję. Pewne próbki, ale naprawdę bardzo „próbkowate” próbki można przeczytać w antologii Od nowa.

Kasia: Zamierzasz w choćby minimalnym stopniu wykorzystać doświadczenia własnej rodziny?

Marcin: Tak, to jest dla mnie pewna inspiracja, ale będę wiele zmyślał. Cóż, żadna rodzina nie jest aż tak ciekawa, żeby nie można było jej dziejów ubarwić. Moja rodzina jest całkiem zwyczajna. I ta rodzina, o której chcę napisać, też będzie dość zwyczajna, a przynajmniej na pozór. Zresztą hasłem wywoławczym i tytułem roboczym jest Historia nieudaczności. W związku z tym absolutnie nie ma mowy o pisaniu sagi o bohaterach, tylko sagi o zwykłych ludziach, którzy mieli to szczęście lub nieszczęście żyć w dwudziestym wieku w okolicach Lublina.

Kasia: Kilka lat temu historycy literatury postawili taką tezę, że brakuje we współczesnej polskiej literaturze takiej prawdziwej powieści obyczajowej. Ale to było w końcówce dwudziestego wieku, myślę, że ostatnio to nadrobiliśmy. Ukazało się w zeszłym roku i w tym już kilka książek, które można zaliczyć jako współczesne powieści. Nie mówię tu o książkach Katarzyny Grocholi…

Marcin: Tak, zdecydowanie. Ale uważam, że naszej literaturze głównie brakuje kontaktu z czytelnikiem. Tego czegoś, czego się właśnie nauczyłem, redagując książki dla dzieci. Jak się chce mówić, trzeba mówić do kogoś, nie można mówić w próżnię, nawet do siebie. W gruncie rzeczy najmniej istotny jest ten, który mówi, ważniejszy jest ten, do kogo się mówi.

Kasia: A w jaki sposób starałeś się to zrealizować, pisząc Tfu, pluje Chlu!?

Marcin: Przede wszystkim starałem się myśleć, czy to, co piszę, kogoś zainteresuje, kogoś poruszy, czy to do kogoś trafi, i do tego przykrawać moje pomysły. A nie że poniesie mnie ułańska fantazja i siadam i piszę! Starałem się dbać o komunikatywność tych historii, a zarazem, mam taką wielką nadzieję, że udało mi się wyprodukować historyjki, które nie są puste, które oprócz tego, że się je da w miarę łatwo i bez szczególnego samozaparcia przeczytać, że one jakąś tam strunę w świadomości czy duszy czytelnika poruszają. To takie dwie sprawy: komunikatywność i przekaz.

Uważam, że negatywnym zjawiskiem, z jakim mamy do czynienia w polskiej literaturze popularnej, jest sztuczna produkcja książek. Jednym słowem, autorzy zamieniają się w maszyny do pisania. Oprócz bardzo pozytywnego zjawiska, jakim jest powstanie wreszcie w Polsce zawodu pisarza, czyli zaistnienie większej grupy takich ludzi, którzy żyją z tego, że piszą, występuje też to, że ci ludzie muszą pisać zbyt wiele książek i w związku z tym pomysły, które znalazłyby się w jednej książce, aby ona struny w duszy poruszała, muszą wystarczyć na wyprodukowanie pięciu książek.

Kasia: Z drugiej strony, jest to wymuszone polskim rynkiem wydawniczym. Aby żyć z pisania, trzeba wydawać dwie książki rocznie…

Marcin: Tylko dwie? (śmiech) Ale mniej więcej to mam na myśli. Ale mogłoby być inaczej, gdyby Polaków byłoby dwa razy więcej…

Kasia: Albo gdyby zarabiali dwa razy więcej…

Marcin: Tak. Ale nie jest też przecież tak, że język polski czyta tyle osób, co język angielski. Gdyby Harry Potter powstał w Polsce, to jego autorka nie byłaby jedną z najbogatszych kobiet na świecie.

Kasia: Czy uważasz, że książki powinny być tańsze?

Marcin: Nie, nie uważam tak. To ludzie powinni więcej zarabiać. Przecież tak naprawdę książki w Polsce są plus-minus dwa razy tańsze niż książki na Zachodzie. Zarówno autorzy, jak i wydawcy zarabiają w Polsce grosze w porównaniu ze swoimi zachodnimi kolegami.

Kasia: Jesteś za czy przeciw dotacjom dla literatury?

Marcin: Nie mogę powiedzieć, żeby dotacji nie dawać nigdy i nikomu, aż tak radykalny nie jestem. Ale trzeba pamiętać o tym, że dawanie pieniędzy za nic czy na kredyt zawsze budzi patologie. Na przykład wielką patologią jest, moim zdaniem to, że istnieje cała masa tak zwanych literatów, którzy tak naprawdę wcale nie żyją z tego, że piszą, tylko z tego, że skutecznie żebrzą. Te użebrane pieniądze: Twoje, moje, naszych czytelników, nie idą na kulturę, tylko na utrzymanie paru osób, które robią tylko tyle, ile im w duszy gra, czyli, dajmy na to, jedną książkę na dwa lata. I wcale ta książka nie musi być rewelacyjna.

Kasia: Zmieniając temat: jak spędzasz wolny czas?

Marcin: Jak już go mam (śmiech). Albo coś czytam – ale czy przy mojej pracy czytanie można nazwać spędzaniem wolnego czasu, czy w dalszym ciągu pracą… Teraz co prawda czas mi się skurczył, i wyparł tę część mojego życia, ale przez kilka lat moim głównym hobby było wirtualne państwo Dreamland. Ciężką robotą doszedłem tam do tytułu diuka, założyłem wydawnictwo i gazetę, a przede wszystkim, o ile mi wiadomo, pierwszą na świecie wirtualną wieś Kakuty. Odkąd odszedłem z Dreamlandu, na tamtejszym wiejskim cmentarzu można oglądać mój wirtualny grobek. Z epitafium jak trzeba (śmiech). To był bardzo ciekawy epizod, któremu zawdzięczam kilku bardzo inspirujących znajomych. Jednym z nich jest Paweł Muszyński, z którym wspólnie piszemy bardzo rozrywkowy cykl fantasy Wielki Bestiariusz Praktyczny. Można go poczytać w Esensji. Robiłem też filmy flashowe pod szyldem Studio Filmowe „WroPru”, ale i ten etap jest już raczej zamknięty. Oprócz tego mam w domu zwierzęta, którymi się zajmuję: żółwie, pająka ptasznika i żabę, choć żabę ma bardziej moja żona niż ja, bo to jest jej żaba. I oglądam filmy. Bardzo lubię oglądać filmy i mam ich sporo nagranych. Na każdy nastrój mogę coś sobie wygrzebać.

Kasia: Często chodzisz do kina?

Marcin: Nie, na to właśnie nie mam czasu. Mój wolny czas wypada o 22 czy 23, a kino wtedy jest już zwykle zamknięte.

Kasia: Pochodzisz z Lublina i tu mieszkasz – jak zareklamowałbyś to miasto i czy w ogóle?

Marcin: Hasło reklamowe dla Lublina? Nie jest to nic szczególnie odkrywczego, ale bardzo prawdziwe, przewija się też w folderach reklamowych: że Lublin jest miastem z duszą. I to mogę z całą odpowiedzialnością powiedzieć. Lublin jest miastem bezpretensjonalnym, co mi się bardzo podoba. Jeżeli pojedziemy do Krakowa, człowiek musi udawać snoba, inaczej się nie odnajdzie. Jeśli pojedzie do Warszawy, musi udawać zapracowanego, zabieganego człowieka sukcesu, jeśli pojedzie do Kazimierza nad Wisłą, musi udawać malarza. A w Lublinie można żyć, nikogo nie udając.

Kasia: A czego jeszcze chciałbyś w życiu spróbować? Takie marzenie do spełnienia?

Marcin: Ha! Nie wiem. Czuję się naprawdę względnie spełnionym człowiekiem. A z drugiej strony ja jestem taki, że jak czegoś naprawdę chcę, to po prostu zaczynam to robić. Tak było z pisaniem fantastyki, które gdzieś tam we mnie od dawna było i teraz wylazło na wierzch: chciałem spróbować, więc zacząłem to robić. Chciałbym robić dalej to, co robię, i chciałbym, żeby mi to dobrze wychodziło. Po prostu.

Kasia: Dziękuję za wywiad.

Marcin: Ja również bardzo dziękuję.

Z Marcinem Wrońskim rozmawiała Katarzyna Arbaczewska-Matys