Wywiad z Łukaszem Orbitowskim

Autor: Magdalena 'Iman' Litwin

Wywiad z Łukaszem Orbitowskim
Iman: Wiele Twoich tekstów zostało nagrodzonych lub nominowanych do różnych nagród, w tym tych imienia Zajdla i Żuławskiego - najważniejszych w polskiej fantastyce. Czy takie sukcesy Cię rozleniwiają?

Łukasz Orbitowski: Nie, w żadnym razie. W innym wypadku, gdybym jakimś cudem dostał Nike, musiałbym niezawodnie zasnąć z lenistwa. Ale poruszasz dość ciekawą kwestię reagowania twórcy na nagrody i inne dowody łaski publiczności czy czytelników. Artyści to raczej próżne istoty i ja nie jestem w tym gronie wyjątkiem. Lubię być nagradzany, drapany za uszkiem, fajnie, gdy tłustą michę mi wystawiają. Ale funkcjonowanie na niełatwym przecież rynku mediów uodparnia na takie powierzchowne bodźce; nagroda nie uśpi, brak pochwał raczej nie zmobilizuje, lub na odwrót. Innymi słowy – to nie jest ta siła, która pcha mnie ku pisaniu. Istnieje tak wiele innych czynników, od terminu wyznaczonego pod rygorem przepadnięcia zaliczki, przez jakieś sprzęgnięcia wewnętrzne, gnające ku klawiaturze, po najzdrowszy z lęków, przed rozczarowaniem najbliższych.

W jednym z wywiadów powiedziałeś, że o Krakowie zacząłeś pisać po prostu dlatego, że dobrze go znasz. A o Wrocławiu?

Nieco kontrastowo. Dużo bywałem we Wrocławiu i znałem to miasto, więc zadanie miałem ułatwione. Po wydaniu Tracę ciepło ku mojemu przerażeniu zostałem twórcą krakowskim i należało temu z wszelkich sił przeciwdziałać, w konsekwencji czego zjawił się ten nieszczęsny Wrocław. Czekaj, przypomniałem sobie coś jeszcze. Lata temu Wydawnictwo Dolnośląskie miało w planach taką antologię opowiadań o fantastycznym Wrocławiu, zaproszono mnie i zasiadłem do pisania. Szybko okazało się, że zbiorek nie zostanie ujawniony czytelnikom, a ja miałem już kilka pierwszych rozdziałów szybko puchnącej powieści, o którą teraz pytasz. W ten sposób powstaje większość moich tekstów. Nadchodzi napisałem bo znalazłem wspomnienia starego ubeka na działce u ojca, nowa powieść Widma zrodziła się z pragnienia ożywienia Baczyńskiego i popisania jak sobie skacze na boki, bach, trzy lata z życia i milion znaków z kawałkiem. To jest fajne w pracy twórczej. Ciągłe zaskoczenia.

W Świętym Wrocławiu dzieją się rzeczy niesamowite, o których możemy myśleć, że nas nie dotyczą. Jednak postacie są wiarygodne. To ludzie, których znamy albo zdarza nam się ich spotykać; tacy, których czasem wolelibyśmy nie widzieć, ale wiemy, że istnieją. To sprawia, że te wszystkie nierzeczywiste zdarzenia zdają się być możliwe. Chodzi o to, żeby straszyły jeszcze bardziej?

Naprawdę, nie piszę z intencją straszenia. Wszystko co robię, to postaranie się, aby w każdej książce była jedna, naprawdę mocna, potworna scena. W gruncie rzeczy robię to dla żartu, żeby przekonać się, że ciągle to umiem. To taki mój znak firmowy. Odnośnie mojego pisania o ludziach, wiąże się z tym pewna smutno-śmieszna opowieść. Pewien mój przyjaciel powiedział mi po lekturze tej powieści, że to nie czarne osiedle, ale ludzie wokół niego byli najbardziej przerażający. W stwierdzeniu tym brzmiała sugestia, że dokonałem jakiegoś zabiegu artystycznego. Tymczasem ja nic nie kombinowałem, ja tak po prostu ludzi widzę. I to mu powiedziałem. Parę lat później zdradził mi, że być może mam rację.

Dlaczego lubisz pisać trudne, straszne historie?

Nie wiem czy lubię, nie wiem czy są trudne, albo straszne. Naprawdę. To historie mnie wybierają, nie ja je. Tak jak rzeźbiarze niekiedy przyrównują swoją pracę do wydobywania rzeźby z kamienia, nie tyle do twórczości, co do odkrywania czegoś, co pozostawało zakryte, tak ja lubię mówić o kufrze znalezionym na strychu. Należał do kogoś, kto odszedł albo umarł, a w nim masa różności: książki z ekslibrisem, pocztówki, listy, telefon pełen wiadomości tekstowych, fotografie, ulubione przedmioty, bilet kolejowy, pamiętniczek, na pewno pendrive. Moje zadanie polega na ułożeniu tych rzeczy rozproszonych, na nadaniu im określonego porządku. W tym celu muszę posłużyć się wiedzą, prawdopodobieństwem, ale i wyobraźnią, dopowiadając niektóre kwestie. Kiedyś lubiłem sobie myśleć, że moje teksty rozpracuje nawet dwunastolatek, ale to chyba nieprawda, w jakiś sposób jestem pisarzem dla dorosłych. Ale dalej nie uważam swoich książek za specjalnie trudne. Zwróć uwagę, że nie wymagają niemal żadnego przygotowania intelektualnego. Czy są straszne? To życie jest straszne, moja droga.

To znaczy, że to właśnie tych okropności siedzi w człowieku najwięcej?

Nie wiem. Ale wiem, że są dość dobrze widoczne, przynajmniej w wypadku oczu, których mam przyjemność używać. Może to oczy są winne, nie ludzie? Cholernie chciałbym, żeby tak było. Może te okropności są jak brudne paznokcie? Możesz wyszorować się od stóp do głów, a jak masz żałobę za paznokciami wszyscy myślą, że i tak jesteś ufurmaniona po kokardki.

Czy w Twoim odczuciu groza staje się popularniejsza niż kiedyś?

Diabli wiedzą. Nie znam wyników sprzedaży. Jeśli mierzyć popularność ilością autorów, to na pewno. Dziesięć lat temu mieliśmy pustynię na tym odcinku. Jak jest z jakością, znów nie umiem stwierdzić, gdyż zwyczajnie wszystkich polskich horrorów nie przerobię. Kilka czytałem i mi się podobały. Mam natomiast głębokie przekonanie o kryzysie horroru filmowego i dopuszczam możliwość, że ten gatunek wchodzi w fazę skostnienia, staje się skamieliną na podobieństwo klasycznego westernu. Mieliśmy parę strzałów z Azji, Francji, Hiszpanii, które rozbudziły wielkie nadzieje i nie zdołały ich spełnić. Powielano ten sam schemat z uporem naprawdę godnym dużo lepszej sprawy. Zastanawiam się, może ktoś jeszcze coś pokaże, może Skandynawowie, może Ameryka Południowa.

Prezes i Kreska stanowi w pewnym sensie przerwę w Twojej horrorowej twórczości. Napiszesz dla syna jeszcze coś w tym stylu czy pozostało mu dorosnąć do czytania grozy?

Całkiem możliwe. Powoli pracuję nad nowym cyklem krótkich form, niestety, tym razem dla starszego czytelnika. Ale czy bajki o kotach były dla dzieci? Nie wiem. Na pewno nie tylko. Zresztą, jeśli utrzymam tempo pisania, Julek dorośnie akurat w momencie ukończenie tej książki.
 
Oprócz pisania książek współpracujesz też z prasą, w tym ″Lampą″ i ″Przekrojem″. Jak jesteś postrzegany poza środowiskiem fantastycznym?
 
Wszystko zależy od zdolności w utrzymaniu pionu, również zależnej od okoliczności. Zdarza się, że czasem ktoś poklepie mnie po plecach.

A zatem sławetny rozłam między fantastyką a głównym nurtem, obecny również w mediach, należy włożyć między bajki?

Z poklepywania Orbitowskiego nie wyciągałbym zbyt pochopnych wniosków. Zwróć uwagę, że sytuacja z wolna ulega przemodelowaniu; coraz więcej mówi się i pisze o fantastyce. Fantaści, tacy jak Wit Szostak raptem lądują u Pawła Dunina-Wąsowicza i tam spływa na nich splendor, w pełni zresztą zasłużony. Ale rozłam wciąż istnieje i jest naszą wspólną winą. Fantastów i głównonurtowców. Jestem fantastą i głównonurtowcem, znaczy to, że jestem podwójnie winny. Krytykom, komentatorom z mainstreamu bardzo często brakuje aparatu krytycznego, aby we właściwy sposób skomentować powieść fantastyczną. Poczytaj niektóre recenzje powieści Jacka Dukaja, to dobry przykład tego, o co mi chodzi. Ale i my, fantaści, nagrabiliśmy sobie. Wciąż pokutują sentymenty z lat 90., jakiś syndrom niedocenionego, odrzuconego dziecięcia. To w naszym fantastycznym środowisku nazwisko Masłowskiej stało się synonimem obelgi, złego pisania. A przecież ta dziewczyna jest świetna. Przyglądnijmy się okładkom książek fantastycznych, tym przysłowiowym już rycerzom i smokom. Mało kto oczekuje, że te potworne, paskudne obrazki skrywają poważne treści. A przecież skrywają.

Na ile kariera pisarska Cię zmieniła? Czujesz się teraz bardziej otwarty, medialny?

Właściwie należałoby się zapytać tych, ku którym się otwieram. No, ale dobrze, pisanie przekształciło moje życie na wszystkich niemal poziomach. Zacznijmy od tego, że nie dymam do roboty, właściwie podbijanie karty znam tylko z opowieści, gdyż, nim chwyciłem za pióro nie miałem innego pomysłu na życie, niż dobrą zabawę. A zatem, wyrugowałem się ze świata, co znów zmusza, żeby za tym światem nadążyć. Ścigam się, jestem podglądaczem, takim śliniącym się typem z lornetką, podglądam jednak życia, nie narządy. Wydaje mi się teraz, że nie mógłbym żyć bez wolności, którą zdobyłem i niezwykle trudno byłoby mi wrócić do życia w przymusie, co znów jest jakimś rodzajem zobowiązania wobec tych, którzy żyją normalnym rytmem. Muszę im się odwdzięczyć za to, że są. To samowykluczenie z normalności ma oczywiście szerszy wymiar, czasem bolesny, między innymi ze względu na pracę rozpadło się moje małżeństwo. Żeby spojrzeć jeszcze szerzej: tak wsobny, mnisi zawód jakim jest pisarz, w jakiś sposób uczy stawiania wszystkiego na jedną kartę, uczy życia w wolności. Odnośnie medialności i otwartości. Pamiętam jak kiedyś bałem się kamery, bałem się samej perspektywy pisania do poważnych gazet. Potem zrozumiałem, że mogę i umiem, wcale nie dlatego, że stałem się mądrzejszy. Pisarz czy inny artysta jest błaznem i idiotą, wolno mu gadać bzdury i sprośności, której nie ujdą normalnemu publicyście.

No tak, ale czasem przecież każdemu może się zdarzyć, że powie coś nieprzemyślanego, z tym że tylko znani muszą się z tego potem tłumaczyć publicznie. To nie dotyczy artystów?

Wydaje mi się, że artysta jest osobą niepoważną, idiotą, a idiotą jeszcze większym jest ten, kto go traktuje poważnie. Możesz napisać genialną książkę i być matołem. Mądrość lub głupota książek nie ma nic wspólnego z mądrością bądź głupotą ich autorów, to samo dotyczy muzyków, aktorów, reżyserów. Wydaje mi się, że artysta uczestniczący bezpośrednio w dyskusjach publicznych nie powinien być zbyt poważnie traktowany, winien być wywoływany raczej do ożywienia dyskusji niż wzmocnienia jej merytorycznej wartości. Widziałem ostatnio paru muzyków dyskutujących z premierem Tuskiem. Na co to komu? Po co im Tusk, po co Tuskowi oni? Jako publicysta mam zwyczaj pisywania o rzeczach niepoważnych, o grach, filmach, serialach, ewentualnie fikołach, choć tu sprawa jest już dyskusyjna. Czasem myślę sobie, że fikoły to poważna sprawa.

Wybór kierunku studiów to dla wielu jedna z najważniejszych życiowych decyzji. Co kierowało Tobą, kiedy szedłeś na filozofię?
 
Dużo ludzi o to pyta, co skłania mnie do wniosku, że powinienem wybrać jakiś inny kierunek, może jakiś techniczny. Miałbym wówczas prawdziwy zawód. Więc, idąc na filozofię postanowiłem uciec przed życiowym wyborem, o którym wspominasz. Miałem dziewiętnaście lat, chciałem jakąś kasę skręcić i sobie poszczypać i żadną częścią siebie nie dorosłem do określania swojej przyszłości. Wybierając prawo podjąłbym jakąś decyzję i prawdopodobnie byłbym prawnikiem do końca życia, to samo dotyczy wszystkich konkretnych zawodów jak doktor czy inżynier. Olałem polonistykę, bo nie chciałem zdawać gramatyki opisowej. I dobrze. Czym zajmuje się filozof? Na czym polega wykonywanie zawodu filozofa? Nie mam zielonego pojęcia. Więc studiowanie potraktowałem jako czas na zastanowienie się co dalej. Przez moment wyobrażałem sobie, że będę robotnikiem w Stanach Zjednoczonych, albo, że przyłożę się do nauki i zostanę na uczelni. Zassało mnie życie i z żalem muszę przyznać, że niestety zmarnowałem swoje studia. Ale nie ma co płakać, nauczyłem się czegoś innego.

W takim razie co zdecydowało o tym, że zostałeś pisarzem? Był jakiś moment przełomowy?

To złożona sprawa. Pierwszy przykład szedł z rodziny, mój ojciec jest artystą, malarzem. I z perspektywy dziecka, to życie artysty wydawało mi się niesłychanie atrakcyjne. W szkole średniej pisałem jakieś bzdury, potem odrobinę odpuściłem, zająłem się czymś innym – powiedzmy życiem – i czegoś nieustannie mi brakowało. Tym czymś, jak się okazało, była praca twórcza. Musiałem tylko zadać sobie pytanie: czy mogę? To znaczy, czy mogę napisać książkę, i dalej, czy mogę domagać się bycia wysłuchanym. To poważna sprawa, bo przecież może mi się tylko wydawać, że mam coś do powiedzenia, a oczekuję wiele – czyjegoś czasu, czyichś pieniędzy wydanych na książkę, antologię, gazetę. Więc próbuję i w jakiś sposób ciągle siebie o to pytam. Natomiast takim klarownym momentem przełomowym był mój wyjazd do USA, kiedy to pracowałem jako robotnik i miałem cholerną ochotę wieść dalej takie życie. Ale po nocach dłubałem powieść, która potem ukazała się jako Tracę ciepło, miałem już parę tekstów ogłoszonych i życzliwie przyjętych przez czytelników. Pomyślałem więc, że zaryzykuję, że pomysł na bycie pisarzem jest wystarczająco wariacki by mógł stać się pomysłem na życie. Ale pytanie: czy mogę? - pozostało, jego waga rośnie z każdym kolejnym tekstem.

W opowiadaniu Koszmar w Providence z antologii 11 pazurów nawiązujesz do postaci H.P. Lovecrafta. Na ile jest on ważny dla ogółu Twojej twórczości?
 
Myślę, że gdyby był ważny, poświęciłbym mu więcej niż króciutki pastisz. Bardzo lubię jego opowiadania i cenię ich wkład w literaturę, nie tylko grozy. Jestem świeżo po lekturze jego biografii, długiej na tysiąc sto stron, więc Lovecraft musi coś dla mnie znaczyć. Także dlatego, że trudno mi sobie wyobrazić twórcę bardziej odmiennego ode mnie. Lovecraft był genialnym samoukiem i miał powściągliwy temperament inteligenta, ja jestem wykształconym ignorantem za to huku robię za kompanię marszową. Ale łączy nas kosmicyzm, przekonanie o akcydentalności człowieka.
 
A zatem kogo wskazałbyś jako twórcę szczególnie inspirującego (o ile w ogóle można wskazać taką osobę)?
 
Mark Twain i GG Allin.

Czy gdybyś cofnął się w czasie i mógłbyś zmienić swoje życie, zostałbyś i tak pisarzem?

I co mam odpowiedzieć? Gdybym odparł, że nie, znaczyłoby to tyle, że przez cały czas oszukiwałem swoich czytelników. Tak nie jest. Cieszę się swoim życiem i tym co robię, i nie zmieniłbym niczego istotnego. No, może jakieś szczegóły? Zawsze żałowałem, że sport w moim życiu ma tak żałośnie amatorskie miejsce, więc, gdybym teraz miał lat naście, pewno chwyciłbym rękawice bokserskie i spróbował się w tym sporcie, licząc, że literatura i tak mnie znajdzie. Jeszcze parę lat temu proponowano mi dołączenie do jakiejś sekcji trójboju siłowego, musiałbym ciut się podciągnąć, ale miałem straszną, okropną ochotę na taką przygodę. Tylko tamci ludzie akurat trenowali w Krakowie, a ja właśnie wyjeżdżałem do Warszawy. Tylko, że to są pierdoły. Zawsze czegoś żałujemy, cieszę się, że mogę żałować głównie pierdół.