Jonathan Carroll: Sałatką mieszaną. Moje pisarstwo jest jak sałatka, do której wrzuca się pomidory, cebule i rzodkiewki, a w moich książkach jest fantasy, beletrystyka, romans, seks, odrobina horroru. Szczerze nie znoszę horrorów, fantasy i science fiction, więc jeśli ktoś uważa, że moje książki należą do tych gatunków, to albo jest głupi, albo ich nie czytał.
P: Jeśli nie lubi pan science fiction i fantasy, jak Pan wytłumaczy nadnaturalne sytuacje, które się pojawiają w Pana książkach?
JC: No cóż, Kafka napisał książkę o facecie, który budzi się pewnego ranka i odkrywa, że zmienił się w gigantycznego owada. To nie jest fantasy: to metafora. Wiele rzeczy w moich książkach rzeczywiście się wydarza, ale to metafora. Natomiast w realizmie magicznym, czy to będzie Llosa, Cortazar czy Garcia Marquez wiele wydarzeń nie jest, w moim odczuciu, dosłowne. Weźmy świetne opowiadanie Cortazara "Aksolotl" o człowieku, który chodzi do akwarium oglądać jaszczurki i nagle się w jedną zmienia: nie sądzę, aby opowiadało ono o facecie, który zmienia się w jaszczurkę, tylko o czymś innym.
P: Dobrze, ale w Pana książkach powraca jeden temat: śmierć, albo ktoś powracający z martwych. Czy to metafora, czy też ma Pan na tym punkcie obsesję?
JC: Nie, nie mam obsesji śmierci. Mam obsesję na punkcie ponownych narodzin, powrotu do życia wiedząc coś więcej i wykorzystania tej wiedzy praktyce. "Białe jabłka" mówią o odzyskaniu wiedzy, którą bohater zdobył po śmierci. Jest taki mistyk, Gurdżijew, który mówił, że podążamy przez życie śpiąc i tylko czasami budzimy się, rozglądamy wokół, pojmujemy, o co chodzi i znów zasypiamy. Moją obsesją jest idea przebudzenia się teraz i wykorzystania tej dodatkowej wiedzy.
P: Uważa Pan, że przebudzenie jest możliwe?
JC: Tak, oczywiście. Myślę, że wszyscy budzimy się w pewnych momentach doświadczając: wielkiej radości, leku, smutku. Jeśli masz poważny wypadek samochodowy, chwilę przez zderzeniem przenosisz się w inną rzeczywistość. Ja sądzę, że możliwe jest zatrzymanie tej rzeczywistości, musimy się tylko dowiedzieć, jak.
P: Czy zatrzymujemy ją na resztę życia?
JC: Nie, na pewno nie. Dajmy na to: coś cię boli, boisz się, że masz paskudnego raka, idziesz do lekarza, a ten mówi: "To tylko zgaga". Zanim pójdziesz do lekarza, kilka chwil albo i dni żyjesz w innej rzeczywistości. Stajesz nieświadom życia, lody lepiej smakują, bo wszystko może się skończyć. Zapalasz papierosa: Boże, jaki ten papieros jest smaczny, bo być może to ostatni. Ja myślę tak: w chwili, kiedy doktor mówi, że wszystko w porządku, zapominasz o swoich doznaniach i znów zasypiasz. Myślę, że fajnie by było, gdybyśmy mogli się obudzić i już nie zasypiać.
P: To pytanie pochodzi od użytkowników portalu: Skąd bierze Pan pomysły na swoje książki?
JC: Zewsząd. Z życia, z rzeczy, które czytam albo widzę w telewizji. Wczoraj byłem w bardzo stylowym klubie we Wrocławiu na imprezie promującej książkę, otoczony pięknymi ludźmi, którzy pili i się śmiali. Na ścianie wisiał jeden z tych olbrzymich ekranów plazmowych, a na nim pojawiało się "Papież umiera, papież umiera", ludzie płakali, na placu św. Piotra paliły się świece, a pod ekranem wszyscy śmiali się, pili i dobrze bawili; kontrast między tymi dwoma obrazami była dla mnie tak szokujący, że pomyślałem: Muszę tego gdzieś użyć, nie wiem gdzie, ale muszę.
P: A co z duchowością w Pana książkach? Wydają się być pełne duchowości, przepojone ideą Boga. Jest Pan bardzo religijny?
JC: Wcale, ale dużo o tym myślę. Myślę o tym, skąd się wzięliśmy i dokąd zmierzamy. Dwie ostatnie moje książki to swego rodzaju kosmologia.
P: Bardzo podobał mi się pomysł mozaiki w "Białych jabłkach". Czy w to Pan wierzy?
JC: Tak. Nie. Mam nadzieję, że to prawda. Bo jeśli się mylę, to mamy przechlapane, prawda? Kiedy przeczytałem dzisiaj, że papież umarł, moją pierwszą myślą było: "Teraz już wie". Nie mogę uwierzyć, że żyjemy, a potem umieramy i obracamy się w proch. Gdzie w tym sens? Egzystencjonalista powiedziałby: nie ma sensu, ale ja w to nie wierzę.
P: Wierzy Pan w reinkarnację?
JC: W jakąś jej formę. Nie wierzę, że wracamy na Ziemię, raczej idziemy gdzie indziej. Nie powtarzasz trzeciej klasy, chyba, że jesteś kompletnym idiotą. Niektórzy mówią, że jesteśmy naprawdę głupi i dziesięć tysięcy razy powtarzamy trzecią klasę, trudno mi to sobie wyobrazić. Myślę, że Bóg jest na to za mądry. Ktoś mnie wczoraj zapytał: "Jak pan sobie wyobraża Boga?" a ja odpowiedziałem: "Jako kobietę". On na to" "Kpi sobie pan?" a ja: "Nie; sądzę, że Bóg jest kobietą, bo tyle wybacza. Gdyby Bóg był mężczyzną, zmiótłby nas z powierzchni ziemi, bo jesteśmy tacy durni i paskudni dla siebie. Kobiety znacznie więcej wybaczają". Mogę sobie wyobrazić te wyrozumiałą wyższą istotę mówiącą: "Dobrze, idziemy dalej".
P: A co z dobrem i złem?
JC: Myślę, że to termin, które mają zastosowanie jedynie tutaj. Mrówki w mrowisku też mają swoją koncepcję dobra i złą, ale dość mizerną. Kiedy mrówki umierają, raczej nie zabierają jej ze sobą na drugą stronę. My, ludzie, bywamy głupawi i dlatego łatwo nam zrozumieć dobro i zło, ale pewnie w skali kosmicznej jest to bardziej złożony problem.
P: Zauważyłam zmianę w Pana książkach: w "Na pastwę aniołów" Śmierć jest czarnym charakterem, natomiast w ostatnich książkach to przekroczenie progu nowej rzeczywistości, drzwi ku zrozumieniu i nauce. Skąd ta zmiana?
JC: Piszesz o tym, co cię gryzie. Ludzie są na mnie źli, bo zmieniam koncepcję Boga, śmierci, aniołów i demonów z ksiązki na książkę; to prawie jak jedzenie wyłącznie polskich, amerykańskich albo francuskich potraw. Ja mówię: spróbuj tego i tego, sprawdź, co ci pasuje. Kiedy uczyłem, powtarzałem moim uczniom: Jeśli wyjdziecie z klasy i zaczniecie kłócić się o to, o czym mówiłem, będę zadowolony, bo to znaczy, że wasze mózgi pracują. Jeśli czytelnik zastanawia się "A co by było, gdyby..", wiem, że mi się udało.
P: Napisał Pan tylko jedną książkę, w której nie ma sił nadnaturalnych...
JC: Dwie. "Całując ul" i "Poza ciszą".
P: "Całując ul" jest kompletnie...
JC: Jasna.
P: Jasna, nie ma w niej żadnych sił nadnaturalnych, ale pojawiają się one w dwóch następnych książkach z tej trylogii. Dlaczego?
JC: Bo strasznie podoba mi się pomysł czegoś rzeczywistego, mniej rzeczywistego kompletnie nierzeczywistego rozgrywającego się w tej samej społeczności. "Całując ul" oparłem na wydarzeniu z mojego życia: kiedy miałem dwanaście lat, znalazłem w rzece ciało zamordowanej dziewczyny. Zawsze chciałem o tym napisać. I chciałem dla odmiany stworzyć książkę niefantastyczną, żeby się przekonać, czy potrafię. Kiedy skończyłem "Ul", miąłem ochotę pisać dalej o postaci nazwiskiem Frank McCabe. Zainteresował mnie. McCabe powraca w "Zaślubinach patyków", a "Drewniane morze" to jego książka. To jak podkręcanie dźwięku: rzeczywiste - mniej rzeczywiste - kompletnie nierzeczywiste. Ale w tym samym miejscu.
P: Czy pisanie "Kości księżyca" było trudne?
JC: Nie. Najciekawszą rzeczą, jaka mi się przytrafiła podczas pisania tej książki był moment, kiedy pojawił się chłopiec. Moja żona jest moim pierwszym czytelnikiem, powiedziałem wiec do niej: "Kim jest ten chłopiec? Po prostu się objawił." A ona na to: "Przecież to syn, którego usunęła". Ja tego nie wiedziałem, ona tak. I kiedy tylko to powiedziała, zrozumiałem, jak skończyć tę książkę.
P: A pisanie z punktu widzenia kobiety?
JC: Zupełnie nie. Nie pisałem z punktu widzenia kobiety. Pisałem z punktu widzenia istoty ludzkiej, która przypadkiem jest kobietą. Wiele kobiet było na mnie strasznie wściekłych, że niby co ja wiem o aborcji i tych sprawach. A ja mówiłem: "Słuchajcie, wszystko, co jest tu napisane o aborcji wzięło się z rozmów z kobietami, które przez to przeszły. To one stworzyły podstawy opowiadając o tym doświadczeniu i o tym, co czuły później. To nie ja mówiłem: one mówiły przeze mnie". A reszta to rzecz o ludziach. Poczucie winy to nie jest kwestia męska czy kobieca, tylko ludzka. Albo strach. Jeśli książka jest dobrze napisana, zatraca się podział na męska czy kobiecą. Jest po prostu dobra.
P: "Kości księżyca" zjednały Panu rzeszę fanów w Polsce, to była druga wydana tu książka. Był Pan jakiś czas uważany za pisarza antyaborcyjnego...
JC: ANTYABORCYJNEGO?
P: Owszem. Opowiadającego się nie za prawem do aborcji, tylko przeciw.
JC: Ale numer. Bo ja zawsze byłem zwolennikiem aborcji, ponieważ uważam, że każdy jest panem własnego ciała. Wiem, że są tacy, co uważają "Kości księżyca" za antyaborcyjne, ale nigdy nie potrafiłem tego zrozumieć. Każda kobieta, z którą rozmawiałem, mówiła: "Cieszę się, że dokonałam aborcji, oczywiście, że czułam się winna. Każdy by się czuł." Czy to jest argument przeciw aborcji? Nie, to ludzka rzecz. Gdybym uderzył cię w twarz, nawet mając dobry powód, czułbym się potem winny, bo jestem człowiekiem. Czy to czyni mnie zwolennikiem bicia kobiet? Albo propagatorem poczucia winy? Nie sądzę. Ludzie znajdują w książkach to, co chcą w nich znaleźć. Jakiś przeciwnik aborcji mógłby powiedzieć, że skoro bohaterka czuje się winna, nie chciała tego zrobić. Nieprawda: chciała, ale ponieważ jest mądra, wrażliwa i ludzka jest jej szkoda życia, które mogło się rozwinąć. I tyle.
P: Tak, ale to dziecko powraca.
JC: Owszem, a ona pomaga temu dziecku znaleźć się w miejscu, gdzie jest bezpieczne, a ona może się z nim pożegnać. Na samym końcu macha mu na pożegnanie, ale jednocześnie czuje, że Rondua stałą się jej domem. Nie oznacza to: Ojej, czuję się wina, że usunęłam dziecko, tylko: Tęsknię za nim, polubiłam go: nie usunięty płód, tylko człowieka, którym się stał dzięki jej pomocy. To nie jest antyaborcyjne, ale w końcu to tylko moje zdanie...
P: Kilka pytań od użytkowników portalu. Gdyby zamknęli Pana w więzieniu o zaostrzonym rygorze, a Pan mógł wybrać tylko jednego pisarza, kto by to był i czy w ogóle pisarz?
JC: Nie, pewnie wszystkie filmy Felliniego. Dajcie mi 20 DVD z filmami Felliniego i będę szczęśliwy.
P: A gdyby to miał być człowiek?
JC: Moja zona.
P: A jakie książki zabrałby Pan na bezludną wyspę?
JC: Pewnie takie, których jeszcze nie czytałem. Jakieś grube, pewnie "Wojnę i pokój", którą zawsze chciałem przeczytać.
P: A muzyka?
JC: Wziąłbym mojego iPoda.
P: Tego z tysiącem piosenek, którego dostał Pan w prezencie?
JC: Tak.
P: Powiedział Pan, że to najlepszy prezent, jaki można komuś dać.
JC: To naprawdę miły prezent. Wspaniały. Chyba jestem teraz na piosence sto czterdziestej trzeciej, z tysiącem nie będziesz się nudzić.
P: Następne głupie pytanie... Ma Pan jakieś interesujące blizny?
JC: Blizny?
P: Tak, blizny.
JC: Jakie blizny?
P: No blizny! Skąd ja mam wiedzieć?
JC: Nie odpowiem na to pytanie. Chociaż uważam, że kobiety wyglądają bardzo seksownie, gdy mają blizny. Uwielbiam kobiety, które mają blizny na twarzy. Uważam, że to czyni je bardziej atrakcyjnymi.
P: Dlaczego?
JC: Nie wiem. Kobiety ponoć lubią mężczyzn z dużymi nosami, prawda?
P: Ale mamy dwudziesty pierwszy wiek i obsesję na punkcie piękna idealnego...
JC: A ja myślę, że blizna, szczególnie na bardzo pięknej kobiecie, co się czasami zdarza, czyni ją jeszcze piękniejszą, bo niedoskonałą. Piękno idealne nigdy nie jest tak interesujące jak niedoskonałe.
P: Gdyby miał Pan w pięciu zdaniach opisać swoje książki komuś, kto ich nigdy nie czytał, co by Pan powiedział?
JC: Nic. Przeczytaj albo nie. Mam to gdzieś. Tu nie chodzi o popularność. Oto moja książka: zacznij, a jak ci się spodoba, czytaj dalej. Ludzie często mnie pytają: "Jakie są twoje książki, bo nigdy żadnej nie czytałem?" Ja im na to: "Kup sobie jakąś."
P: A co z dzieciakami, które nie czytają niczego?
JC: Mój syn taki jest. Wcale nie czyta. To jest tak: jeśli lubisz czytać, mieszkasz w domu z dodatkowym pokojem. Ten pokój jest niesamowity, wszystko w sobie mieści. A jeśli nie czytasz, to nie masz tego pokoju. Ale nawet o tym nie wiesz, bo nie masz pojęcia, że on istnieje.
P: Zetknął się Pan kiedyś z grami fabularnymi?
JC: Tak. Mój syn grywał.
P: I co Pan o nich sądzi?
JC: Są w porządku. Wszystko, co sprawia, ze ludzie używają wyobraźni zamiast włączać telewizor, jest w porządku. Mój syn grywał sporo w D&D. To było fajne! Te dzieciaki siedzące dookoła stołu, główkujące, jak ubić interes, to znacznie lepsze od.. (imituje przełączanie kanałów na pilocie).
P: Nie uważa ich Pan więc za dzieło Szatana?
JC: Śmiech
P: W Polsce to dość rozpowszechnione podejście...
JC: Słuchaj, kiedyś mówili, że czekolada to dzieło Szatana, więc to pewnie ten sam sposób myślenia.
P: Grał Pan kiedyś?
JC: Nie.
P: Dlaczego?
JC: Bo nie lubię gier. Moja rodzina żartuje, że w Monopol grałem raz w życiu. Nienawidzę szachów. Mam problemy z koncentracją i zupełnie nie mam cierpliwości. A te gry jej wymagają.
P: Pisze Pan piórem, zgadza się? Powiedział Pan kiedyś, że pióro umiera, kiedy kończy Pan książkę.
JC: Kiedyś tak było, teraz już mniej. Kiedy pisałem pierwsze książki, używałem jednego pióra, taki przesąd. A kiedy kończyłem, oddawałem to pióro albo wyrzucałem, bo zawierało w sobie część mnie, która już umarła. Już tak nie robię.
P: Czy swoją pierwszą książkę napisał Pan w ten sposób?
JC: Tak, sądzę, że moją pierwszą książkę napisałem piórem.
P: Dlaczego pisze Pan szkic na komputerze?
JC: To nie szkic. Piszę bardzo szybko całość na komputerze, gdy pomysły się pojawiają, a ja nie chcę ich zapomnieć. A potem zwalniam, to jak porządki w szafie. Wyrzucam jedno, zostawiam drugie. Później przepisuję książkę jeszcze raz, by się upewnić, że właśnie o to mi chodzi. Moi redaktorzy żartują, że jestem najdoskonalszym pisarzem świata, bo nigdy nie nanoszą poprawek. Co najwyżej poprawią literówki. Bardzo uważam na to, co piszę.
P: Czyta Pan swoje książki?
JC: Nigdy ich nie czytałem.
P: A zmieniłby Pan zakończenie w jakiejś? Czy też są idealne?
JC: Nie, są skończone. W "Muzeum psów" ktoś pyta bohatera: Co chciałbyś mieć wyryte na nagrobku? Gdyby ktoś mnie zapytał, jaką książkę chciałbym mieć wyrytą, odpowiedziałbym, że każda się nada. Niektóre są lepsze, inne gorsze, ale ze wszystkich jestem dumny. Czy którąś bym zmienił? Nie.
P: Która jest Pańską ulubioną?
JC: To trudno powiedzieć. Książki są jak dzieci. "Kraina Chichów" była moją pierwszą książką. Często ludzie mówią, że najlepszą. Myślę, że to świetna historia, ale nie najlepiej napisana. "Na pastwę aniołów" jest bardzo ważna, ponieważ mowa w niej o śmierci w sposób praktyczny i poważny. Zareagowali na nią bardzo interesujący ludzie. Zazwyczaj tacy, którzy umierali albo właśnie stracili kogoś; mówili, ze ksiązka pomogła im uporać się ze stratą. Jest prosta, praktyczna i rozsądna: "Ugotuję ci zupę i potrzymam cię za rękę". Każda książka ma swój ton i temperaturę.
P: Pańskie książki są ze sobą powiązane, jak części większej całości. Dlaczego? Czy tak się Pan przywiązuje do postaci?
JC: Często i owszem. Kiedy pisałem połączone ksiązki, które zaczęły się pod "Kości...", a skończyły z "Na pastwę aniołów", pojawiały się w nich te same postacie, bo były dla mnie ważne. Chciałem wiedzieć, co u nich słychać. Czasami się tego nie dowiadujemy, oczywiście. Często ludzie narzekali na zakończenia, mówili, że są niekompletne, ze pozwalam bohaterom umrzeć, a ja odpowiadałem: ale to życie! Jak często w życiu pojawia się napis: "Koniec"? albo "Umiera" albo "I żyli długo i szczęśliwie"?
P: "Koniec" dość często..
JC: No tak, śmierć. To tak jak z tym chłopakiem, którego zostawiłaś dwa lata temu, ale nadal o nim myślisz. Takie są moje książki. Czy koleś się pozbiera, czy mu się uda, czy co? Nie wiem. Zostawiamy go i jeśli go polubiłaś, trzymaj kciuki. Życie takie jest. To jeden wielki nieskończony pytajnik. Ale to sprawia, że jest ciekawe.
P: Napisze Pan trzecią książkę, po "Białych jabłkach" i "Szklanej zupie"?
JC: Nie wiem. Naprawdę. Myślałem o tym, ale teraz jestem nimi strasznie zmęczony i muszę od nich na chwilę odpocząć. Na początku miałem napisać trzy książki: jedną z punktu widzenia mężczyzny, drugą kobiety, a trzecią dziecka. Nie wiem. Książka, którą teraz piszę, ma z nimi trochę wspólnego.
P: O czym będzie?
JC: Ta, którą piszę? Och, pewnie będzie dużo lżejsza. Taka komedia. Ale taka, jakie piszę zazwyczaj. Świat Carrolla. I tyle.