» Artykuły » Wywiady » Wywiad z Cezarym Zbierzchowskim

Wywiad z Cezarym Zbierzchowskim

Wywiad z Cezarym Zbierzchowskim
MZ: Wyróżnikiem twoich tekstów jest świat Rammy, który nie różni się zbytnio od naszej rzeczywistości. Skąd decyzja, aby wykorzystać go jako scenerię dla twoich historii? Dlaczego nie pozostać przy tym, co widać za oknem?

CZ: Miasto Ramma narodziło się w mojej głowie tak dawno, że już nie pamiętam, czy było to dwadzieścia, czy dwadzieścia pięć lat temu (okazuje się, że nie jestem nastolatkiem). Początkowo chodziło o wykreowanie miejsca przesuniętego w przyszłość o dekadę–dwie, w którym człowiek liczy się coraz mniej i jest – czasem dosłownie – zgniatany przez tłum oraz nowe technologie; wizja żywiła się młodzieńczym buntem i poczuciem zagrożenia. Potem pomysł zaczął ewoluować i w każdym z późniejszych (opublikowanych) opowiadań Ramma ukazuje inne oblicze, choć zasadniczo jest internacjonalistycznym molochem, trochę słowiańskim, trochę germańskim czy anglosaskim, a trochę nieokreślonym. Teksty są osadzone w rzeczywistości zbliżonej czasowo do naszej albo wybiegają w przyszłość, co samo w sobie "produkuje" różne scenografie. Czasem też Miasto jest zaledwie wspomniane w tle, a akcja dzieje się w innym miejscu Republiki Rammy, poza jej granicami lub zgoła daleko od Ziemi, jest to jednak ciągle to samo uniwersum. Kiedy je tworzyłem, nie uświadamiałem sobie do końca pobudek, które mną kierowały, a jest ich z pewnością kilka: od możliwości budowania klimatu specjalnie spreparowanymi nazwami własnymi i dekoracjami, przez kreowanie nowych, niepokojących zagrożeń i źródeł konfliktów, aż po swobodę twórczą w używaniu geografii i historii, która podczas opisywania tu-i-teraz jest mocno ograniczona (zwykła topografia zabiera mnóstwo czasu, który można przeznaczyć na inne pisarskie cele). Świat różniący się od naszego, ale przypominający go w wielu miejscach, posklejany dodatkowo z popkulturowych puzzli, symboli i odwołań religijnych, może budzić w czytelniku silne emocje, wywoływać nieoczekiwane skojarzenia i dawać możliwość oglądania codzienności przez fantastyczny filtr. Mam nadzieję, że tak się dzieje.

Wspomniałeś o różnych scenografiach. W zbiorze Requiem dla lalek czytelnik znajdzie wszystko, no może poza klasycznym smoczo-elfim fantasy. Tymczasem zarówno najnowsze opowiadanie, jak i nieukończona jeszcze powieść to czyste science fiction. Można więc powiedzieć, że próbowałeś wielu rzeczy, aż w końcu znalazłeś swoją niszę?

Można tak powiedzieć, ale dotyczy to raczej teraźniejszości i najbliższej przyszłości, niż pisarskich planów w ogóle. To, że w Requiem… nie znalazłeś smoczo-elfiego fantasy, wynika z mojej niechęci do tej tematyki i estetyki. Ostatnio, jako czytelnik, zrobiłem wyjątek tylko dla Roberta M. Wegnera, ale on nie pisze posttolkienowskich historyjek. Zostawmy więc biedne fantasy, gdyż inne literackie rejony, jak choćby cyberpunk, fantastyka socjologiczna czy religijna, pociągają mnie o wiele bardziej, zwłaszcza gdy teksty podlane są psychologicznym sosem. Teraz, rzeczywiście, poszedłem w stronę SF (oraz cyberpunku), a więc wróciłem do korzeni, którymi dla mnie będą zawsze opowiadania i powieści Dicka. Od niego zaczynałem poważną przygodę z fantastyką, a charakterystyczne dla tego pisarza łączenie humanizmu ze światem techniki silnie oddziałuje na moją podświadomość. Za obecny zwrot w kierunku SF bezpośrednio odpowiada jednak inny autor, a mianowicie Peter Watts i lektura Ślepowidzenia – to było coś więcej niż czytanie powieści; nagle w mojej głowie powstał wir, z którego wyłoniło się wiele pomysłów użytych potem w Holocauście F. Później zacząłem szukać tematu na opowiadanie do antologii Powergraphu, więc plany pisania nie-SF-owych tekstów jeszcze bardziej oddaliły się w przyszłość. Nie oznacza to jednak, że całkowicie porzuciłem inne ścieżki, mam pomysł na przewrotną i dość obrazoburczą fantastykę religijną. Zobaczymy, jak się to potoczy dalej, wszystko zależy od zewnętrznych bodźców, takich jak lektury książek, rozmowy z ludźmi i życiowe przypadki. Wiesz, chyba nie bez znaczenia dla mojego skrętu w stronę science fiction było narzekanie czytelników, że prawie nikt tej szlachetnej odmiany fantastyki w Polsce nie uprawia. Pomyślałem więc: dlaczego nie ja?

Wspomniane przez Ciebie Ślepowidzenie przede wszystkim przypomniało nam, jak efektowna może być twarda fantastyka naukowa; że jej prawdziwa siła tkwi w wyśmienitych konceptach. Ty piszesz jednak inaczej; nie unikasz naukowych i technologicznych "fajerwerków", ale też nie kładziesz na nie jakiegoś szczególnego nacisku. Sam swoje teksty zaliczasz do "humanistycznego hard SF". Może wyjaśnić, co rozumiesz pod tym pojęciem?

Definicję "humanistycznego hard SF" próbowałem wyłożyć na ubiegłorocznym Falkonie podczas panelu dyskusyjnego Wszczepko wraca do gwiazd.... W dużym skrócie ta gałąź fantastyki charakteryzuje się – podobnie jak techniczne hard SF – eksplorowaniem osiągnięć ludzkiej myśli i konstruowaniem świata przedstawionego w oparciu o paradygmat naukowy; sięga jednak do innych gałęzi nauki niż fizyka, matematyka czy chemia. Można powiedzieć, że najbardziej rozpoznawalnym rodzajem takiego pisarstwa jest fantastyka socjologiczna, która (cytując za Wikipedią) "skupia się na zagadnieniach socjologicznych, mechanizmach, jakim podlegają hipotetyczne społeczeństwa" – i właśnie do fantastyki socjologicznej zaliczyłbym swoją minipowieść Requiem dla lalek. Przed napisaniem tego tekstu długo zastanawiałem się, jak w symboliczny i najbardziej uniwersalny sposób ukazać problem emigracji i mniejszości etnicznych, zderzenie islamu z chrześcijaństwem, dramat narodów zdradzonych przez silniejszych sojuszników. Czytałem o potwornych problemach Francji z uchodźcami z krajów arabskich (dawnych kolonii), trochę o Bałkanach i konflikcie rosyjsko-czeczeńskim. Potem sięgnąłem po mitologię grecką i zastąpiłem islam starożytną religią, żeby pokazać ponadczasowość tego problemu i wydobyć jakąś głębię z medialnego szumu. Z kolei krótkie opowiadanie Płonąc od środka (z antologii Nowe idzie) to przykład fantastyki psychologicznej, do napisania której użyłem całej dostępnej mi wiedzy z zakresu psychoterapii kompleksowej (oparłem się m.in. na klasyce Karen Horney oraz na teoriach znakomitego znawcy nerwic, doktora Andrzeja Rogiewicza – protoplasty Izaaka Schenkera). Wiem, że przyjęty tu sposób opisu świata, oniryczny i alegoryczny, zdaje się zaprzeczać naukowemu podejściu do tematu, ale to tylko zewnętrzna warstwa tekstu, głębiej znajduje się prawie kliniczny opis wewnętrznej walki z neurotycznym lękiem. O filozofię zahacza z kolei opowiadanie Mr Fiction, które próbowałem skonstruować w taki sposób, by ukazać symbolicznie agnostycyzm oraz nieskuteczność i pozorność wszelkich prób wyjaśnienia tajemnicy śmierci i oswojenia przemijania (zawodzi racjonalizacja, eskapizm, metafizyka, a nawet szaleństwo). Za szczytowe osiągnięcie humanistycznego hard SF uważam oczywiście Inne pieśni Jacka Dukaja, które opierają się na wizjonerskim rozwinięciu filozofii Arystotelesa. Spotkałem osoby, które zaliczały tę genialną powieść do fantasy, jak sądzę, jedynie dlatego, że bohaterowie nie biegają w kosmicznych skafandrach – nie ma chyba większej pomyłki! W szerszym rozumieniu humanizm twardej fantastyki (również tej technicznej) mógłby oznaczać silne skupienie uwagi pisarza na człowieku: jego reakcjach psychologicznych, interakcjach w grupie, sferze przekonań moralnych. W takim ujęciu widać ogromną różnicę pomiędzy na przykład Peterem Wattsem (głęboki wgląd w człowieka w Ślepowidzeniu) a Danem Simmonsem (efektownie używającym mitologii i techniki w Ilionie głownie ku uciesze czytelnika, a nie refleksji nad człowieczeństwem).

Nawiązując jeszcze do Twojego "przejścia" do hard SF, czy oprócz scenerii i po trosze tematyki (chociaż tutaj w mniejszym stopniu) zmieniła się jakoś metoda twórcza? Czy do pisania tych nowych tekstów podchodzisz inaczej, niż do poprzednich?

Różnica istnieje, a najtrafniej określił ją chyba Kuba Nowak, który po przeczytaniu Smutku parseków (opowiadania do antologii Powergraphu) oraz obszernych fragmentów Holocaustu F mówił o pewnym nadmiarze w kreacji świata, nadobfitości, zasypywaniu czytelnika faktami i obrazami, które – na dodatek – nie są do końca objaśnione. Kuba ma rację – rzeczywiście, odchodzę w wielu miejscach od surowego, oszczędnego języka, robię zwrot ku formie zagęszczonej i złożonej, gdyż taka narracja wydaje się bardziej adekwatna do opisywania świata przyszłości, naszpikowanego informacją i kręcącego się o wiele szybciej niż nasz. Nagromadzenie żargonu, długie zdania wypchane treścią (lub przynajmniej wypchane słowami) – to wszystko tworzy kolaż postludzkiej rzeczywistości. Czasem czuję, że kreacja powieści porywa mnie i rozpędza się sama, i wtedy mam nadzieję, że się udało. Stwierdziłem, że bardzo lubię metodę pisarską polegającą na przekazywaniu czytelnikowi dużej ilości bodźców i jeszcze większej ilości niedomówień, ale trzeba sporego natężenia uwagi podczas pracy, by nie zdryfować w jakiś opis i nie popaść w bełkot, a z drugiej strony, nie rozwodnić gęstej, mocno przyprawionej zupy. Jest jeszcze kwestia przygotowań, o których warto wspomnieć, a które także świadczą o zmianie pisarskiej filozofii. Kiedyś, zanim zasiadłem do tekstu, patrzyłem raczej w siebie niż na zewnątrz, przywoływałem własne doświadczenia, łącząc je co najwyżej z motywami literackim lub filmowymi. Teraz, coraz częściej, zdarza mi się odnajdywać inspirację w nauce, grzebać w zasobach sieci w poszukiwaniu ciekawych zjawisk fizycznych, biologicznych czy społecznych. Daje mi to dodatkowy zysk polegający na poznawaniu świata, choć ogrom własnej niewiedzy przeraża mnie bardziej, niż przerażał Sokratesa.

A czy uważasz, że fakt, iż jesteś humanistą, wpływa jakoś, negatywnie bądź pozytywnie, na twoje teksty hard SF? Peter Watts twierdzi, że jego wykształcenie (jest biologiem morskim) może go ograniczać, bo odrzuca ciekawe koncepty tylko dlatego, że zdaje sobie sprawę, jak bardzo są nierealne. Z kolei Ted Kosmatka uważa, że dzięki wiedzy biologicznej jest w stanie tworzyć lepsze, bardziej wiarygodne scenerie i lepiej rozwijać niektóre pomysły.

Muszę zaznaczyć, że nie jestem stuprocentowym humanistą, gdyż w szkole podstawowej i w liceum lubiłem najbardziej język polski i matematykę. Ludzie pukali się w czoło, kiedy o tym mówiłem, ale ja nie widziałem sprzeczności w układaniu wierszy o całkach i różniczkach (to oczywiście żart). W liceum chodziłem do klasy o profilu matematyczno-fizycznym i radziłem sobie raczej nieźle, a studia polonistyczne wybrałem głownie z powodu zapewnionego indeksu po olimpiadzie z języka polskiego – czyli z lenistwa i irracjonalnego lęku przed egzaminami wstępnymi. Wcześniej planowałem iść na psychologię lub socjologię, więc na polonistyce przykleiłem się do Katedry Kultury Polskiej, gdzie wykładano antropologię kultury. Moja praca magisterska traktowała o małej grupie społecznej na przykładzie grupy psychoterapeutycznej, temat znajdował się zatem na przecięciu psychologii, psychiatrii, antropologii i socjologii. Sądzę, że echa tych wszystkich zainteresowań oraz wykształcenia widać w tekstach, które piszę. Przy nadarzającej się okazji (jak ostatnio w Smutku parseków) sięgam po okruchy wiedzy zebrane po drodze, przywołując na przykład klasyków nauk społecznych (Claude'a Levi-Straussa, Marcella Maussa czy Ruth Benedict), ale zdaję sobie sprawę, że nie jestem fachowcem w żadnej z wyżej wymienionych dziedzin. Zawodowo zajmuję się – od ponad dziesięciu lat – finansami, więc łatwiej byłoby mi opowiadać godzinami o leasingu niż dokonać rzetelnej analizy i interpretacji utworu literackiego. Ale, odpowiadając na Twoje pytanie, mogę śmiało powiedzieć, że wykształcenie wyposażyło mnie w narzędzia do obserwacji i opisu człowieka, więc bynajmniej nie przeszkadza w tworzeniu fabuł literackich, w tym również tych twardszych gatunkowo. Oczywiście, ukierunkowuje moją uwagę na określone rzeczy (głównie psychologię postaci), co nie wszystkim musi się podobać, ale takie jest życie. Jeśli czegoś żałuję, to braku solidnych podstaw z nauk ścisłych; przydałby się drugi fakultet do wymyślania ciekawego tła w SF. Pocieszam się jednak, że laikowi wolno więcej – a zatem, jeśli przyjdzie mi do głowy szalona wizja, niekoniecznie zgodna z najnowszymi badaniami amerykańskich naukowców, nie będę bał się w nią zanurzyć. Uśmiecham się teraz pod nosem, bo nie sądziłem, że jestem w lepszej sytuacji niż Peter Watts.

Skoro już wspomniałeś o bohaterach… W Twoich tekstach nie natkniemy się na klasycznych herosów, gdyż zapełniasz je całą plejadą "przetrąconych" postaci, jak chociażby protagonista Requiem dla lalek – narkoman. Gdybym zapytał dlaczego, zapewne odpowiedziałbyś, że to kwestia wiarygodności postaci (nikt nie jest kryształowo czysty) i tego, że tacy bohaterowie są po prostu ciekawsi (popraw mnie, jeśli się mylę). Ugryzę to jednak z drugiej strony – jacy bohaterowie, taki świat. W Twojej prozie na próżno szukać optymizmu; w najnowszych tekstach, tych hard SF, przyłączasz się raczej do chóru pesymistów, niż coraz mniej licznej gromadki twórców, którzy potrafią zachwycać się technologią, a w przyszłość patrzą z nadzieją, nie lękiem.

Zadałeś mi pytanie tak fundamentalne, sięgające samych bebechów – moich i rzeczywistości – że aż boję się na nie odpowiadać. Muszę to zrobić, nie paradując przy tym w psychicznym negliżu i nie przyjmując tonu narzekającej ciotki, ale czuję, że nie obejdzie się bez sporych trudności. Zacznę więc od tego, że Twoje domysły są uzasadnione i, rzeczywiście, uważam okaleczonych psychicznie bohaterów za ciekawszych i znacznie mniej papierowych od herosów. Bierze się to, po pierwsze, z możliwości łatwego nawiązania więzi emocjonalnej z takim człowiekiem (mechanizm identyfikacji), bo prawie każdy z nas miał w życiu jakąś traumę, za to prawie nikt nie jest superbohaterem (tu działa kompensacja). Uważam, że identyfikacja jest doświadczeniem głębszym i dojrzalszym od kompensacji. Po drugie, myślę, że mamy skłonność do namiętnego kibicowania postaciom, które mimo swoich słabości biorą się za bary z rzeczywistością. Zauważ, że moi bohaterowie idą pod prąd, próbują za wszelką cenę dociec prawdy albo zrobić coś niemożliwego, tłukąc się czasem jak owad o zapaloną lampę. Wspomniany przez Ciebie Tristan jest, owszem, narkomanem, ale także wizjonerem, kontestatorem i zamachowcem, Valdus z Mr Fiction falsyfikuje wszystkie odpowiedzi, nie daje się oszukać stacji Millennium, Timon Kosowic z Miejsca na drodze staje się detektywem-amatorem, świadomie narażając się na śmierć, nawet Markus z Monety walczy ze słabością, żeby dokonać aktu autodestrukcji. I tak dalej, prawie każdy boryka się z czymś w sobie lub na zewnątrz, i płaci za to wysoką cenę. Myślę, że najbardziej heroiczny będzie Franciszek Elias z Holocaustu F, a stanie się tak dlatego, że żyje w najbardziej spotworniałej wersji świata Rammy, w czasach, kiedy rozpada się on fizycznie i społecznie na kawałki. I tu dochodzimy do sedna, czyli właśnie do wizji świata z moich tekstów. Wydaje mi się, że szczególnie ważną cechą tego uniwersum jest plaznat, czyli bóg obecny w świecie materialnie, wpływający bezpośrednio na sumienia i życiowe wybory. Ale przecież – paradoksalnie – w większości opowiadań bóg ten albo właśnie odchodzi, albo dawno już porzucił Ziemię, i w sercach ludzi wieje pustką. To nie przypadek, bo w realnym życiu ciągle mam wrażenie, że walczymy z wewnętrznym wyjałowieniem, zagłuszani przez szczekaczki telewizorów, serwisów internetowych (przepraszam Cię bardzo) oraz portali społecznościowych. W przedszkolach i szkołach świadomie uczy się dzieci rywalizacji; chodzą na tyle zajęć nadobowiązkowych, że brakuje im czasu na pierdoły, którymi powinny się zajmować. I jeśli to wszystko będzie przyspieszać i komplikować się w takim tempie, zwariujemy jak nic albo zmienimy się w twory mało przypominające ludzi, których teraz znamy. Naszym życiem rządzi biurokracja, polityka, technika, statystyka, reklama, spreparowana informacja, public relations, human resources i cholera wie co jeszcze. Oczywiście, ludzie wszystkich epok patrzyli w przyszłość z niepokojem, a – jak dobrze wiemy – świat póki co się nie skończył i nawet ciągle się bogaci, nie odbiera mi to jednak prawa do pokazywania zagrożeń i szukania ratunku w humanizmie. Myślę, że jest mi blisko do Dicka i Gibsona, a piewców nowych technologii uważam zwykle za naiwne indywidua. Nie chciałbym cofnąć ani zatrzymać czasu, ale chciałbym nie stracić nad nim kontroli.

Szczerze rozbawiłeś mnie tymi nawiasowymi przeprosinami. I skoro już jesteśmy przy serwisach i Internecie, zapytam cię o promocję książek. Na opowiadanie Innego nie będzie natknąłem się na stronach Katedry, gdzie promowało zbiór Requiem dla lalek. To była Twoja inicjatywa, czy wydawcy? Jak Ty sam podchodzisz do udostępniania opowiadań, ale i całych powieści w Internecie, w celu promowania wersji papierowych?

Traktuję udostępnianie tekstów literackich przez innych autorów ze stoickim spokojem, ponieważ sam praktycznie nie czytam opowiadań, a tym bardziej powieści, w Internecie. Jeśli już zaglądam na strony portali lub e-zinów, robię to głównie po to, by zapoznać się z publicystyką wybranych osób i recenzjami; czasami wchodzę też na jakieś forum tematyczne. Jestem jednak przekonany, że wielu czytelników korzysta z sieciowego dostępu do literatury i warto zrobić ukłon w ich stronę; dotrzeć do odbiorcy i zachęcić go, by sięgnął po konkretną antologię lub powieść w formie papierowej. Jeśli nie uczyni tego za pierwszym razem (będzie wolał przeczytać darmowy wydruk niż kupić książkę), być może zapamięta nazwisko autora i stanie się szczęśliwym posiadaczem następnej pozycji. Zresztą, nie mogę powiedzieć, by wymiar materialny literatury był dla mnie najważniejszy, zwłaszcza na początku drogi. Wiążąc się przy wydawaniu Requiem dla lalek z Fantasmagoriconem, niejako a priori odłożyłem zarabianie wielkich pieniędzy na potem (ten żart zrozumieją zwłaszcza ci, którzy znają specyfikę tego wydawcy). Ważniejszy był dla mnie fakt, że nie musiałem być jednym z setki autorów dobijających się pokornie do redakcyjnych drzwi, a przy okazji miałem spory wpływ na stronę edytorską przedsięwzięcia. Był to projekt raczej koleżeński niż biznesowy, a kiedy pojawiły się pewne opóźnienia i inne zakręty w tej historii, sprawa była tak zaawansowana, że nie myślałem już nawet o zmianie oficyny. Fantasmagoricon, co zauważyło wiele osób, nie wypromował szczególnie udanie mojego zbioru opowiadań, ale – oddajmy sprawiedliwość – nie pozostał też całkiem bezczynny. Książka poszła do prawie wszystkich sieciowych portali i e-zinów, egzemplarze recenzenckie trafiły też do Nowej Fantastyki, Science Fiction, Fantasy i Horror oraz Lampy. Zabrakło za to reklam w prasie branżowej, a przede wszystkim obecności wydawcy na kolejnych zlotach fanów fantastyki; zabrakło plakatów, ulotek, zakładek, tego wszystkiego, co robią inni, więksi lub prężniejsi gracze na rynku. Żałuję, że z tego powodu książka nie przedarła się do świadomości szerszego grona odbiorców, ale ponieważ zebrała naprawdę dobre recenzje, mogłem czuć się w pełni usatysfakcjonowany jako autor debiutujący samodzielną pozycją. Jedynym ruchem reklamowym – jeśli tak można to traktować – oprócz rozesłania egzemplarzy dla recenzentów i konkursowiczów, było właśnie wspomniane przez Ciebie opublikowanie w sieci Innego nie będzie. Opowiadanie ukazało się w kilku miejscach, w tym również w Fahrenheicie oraz na mojej stronie internetowej. Był to pomysł wydawcy, na który zgodziłem się bez zastrzeżeń, jako że wspomniany tekst miał już kilka lat, ukazał się wcześniej drukiem na łamach magazynu Ubik-Fantastyka. Ponieważ Ubik… można zaliczyć do zjawisk z zamierzchłej historii i raczej niszowych niż masowych, z opowiadaniem mogli zapoznać się w sieci nowi czytelnicy (a ten debiutancki tekst pozostaje dla mnie nadal ważny). Jak widzisz, decyzja nie była jakoś szczególnie dramatyczna i z przyjemnością udostępniłem opowiadanie w Internecie. Myślę, że zupełnie inaczej byłoby z tekstem premierowym, tutaj raczej nie zdecydowałbym się nigdy, nawet kilka lat temu, na sieciową publikację całości. Miałbym wtedy poczucie, że zmniejsza to rangę utworu (nawet wydanego później w klasycznej formie), gdyż jestem niezwykle przywiązany do okładek, szelestu kartek i zapachu drukarskiej farby, do "obrzędu" poznawania nowej historii. Co innego prezentować w wirtualnym świecie promocyjne fragmenty nowych opowiadań lub powieści, a co innego zamieszczać tam całość tekstu, obojętnie – płatnie czy bezpłatnie. Wysiłek, który wkładam w pisanie, wiąże się niezmiennie z przyjemną wizją stojącej na półce książki – nie e-booka, nie audiobooka, ale właśnie klasycznej książki, z nazwiskiem autora i tytułem na grzbiecie.

Cory Doctorow stwierdził kiedyś: "Największym problemem twórcy SF jest nie piractwo, ale niezauważanie jego dzieł". I tutaj się z nim zgadzam. Mnie samemu Requiem… przypadkiem trafiło do rąk; teraz żałuję, że słaba promocja sprawiła, że tak późno sięgnąłem po zbiór. Właśnie tutaj widzę rolę Internetu i publikowanych w nim za darmo tekstów − nie zastąpią one tradycyjnych książek, zbyt dużo ludzi ma do nich sentyment, ale mogą "nakierować" czytelnika na konkretnego twórcę.

Na koniec zapytam jeszcze o literackich patronów, czyli o to, co sam czytasz, którzy autorzy mieli i obecnie mają wpływ na twoją twórczość. Niby banalne pytanie, ale według mnie dużo mówi o pisarzu, a akurat w Twoim przypadku wyraźnie widać wpływ pewnych autorów (przynajmniej w tekstach zebranych w Requiem…).


Stosunkowo niedawno do podobnej refleksji zmusił mnie Michał Cetnarowski, prosząc o podanie dziesięciu powieści, które miały na mnie największy wpływ (teraz i w przeszłości). Ograniczenie ilościowe sprawiło, że trzeba było dokonać dość ostrej selekcji, ale w końcu sporządziłem zadaną listę (oraz "listę rezerwową"), która jest, że się tak wyrażę, mocno nieortodoksyjna. Bo ja, co pewnie widać w tekstach składających się na zbiór, nie od razu "wsiąkłem" w fantastykę, czytałem różne rzeczy, bardzo często jedynie muśnięte "nierealizmem" i niekojarzone tradycyjnie z tą odmianą literatury (a już na pewno nie z science fiction). Na liście znalazł się więc Bruno Schulz, Tadeusz Konwicki, Boris Vian, a nawet Henryk Sienkiewicz (za Quo vadis). Nie ma, moim zdaniem, bardziej lirycznej i wysmakowanej prozy niż Sklepy cynamonowe i Sanatorium Pod Klepsydrą Schulza, a surrealistyczny Vian zachwycał mnie szaleństwem formy, przeplatając salwy śmiechu gorzkimi spostrzeżeniami. Małą apokalipsę Konwickiego wplotłem nawet w Requiem dla lalek – czyta ją Tristan, odtwarzając w dziwaczny sposób logikę tej powieści i zmierzając jak bezimienny bohater Konwickiego w kierunku symbolicznej śmierci za ojczyznę. Jest jeszcze realizm magiczny, na czele z Marquezem i Cortazarem, a także amerykańscy pisarze, w większości ikony kontrkultury, do których zaliczyłbym Kena Keseya, Josepha Hellera, Kurta Vonneguta i Philipa K. Dicka (tu już robi się bardzo znajomo). O Valisie Dicka wypowiadałem się zresztą kilkakrotnie, podkreślając jak ważna i głęboka jest to książka, i nie mogąc się nadziwić, że popularnością wyprzedziły ją inne, skądinąd znakomite, powieści jak Ubik czy Trzy stygmaty…. Gdybyśmy chcieli rozmawiać językiem tabloidów, Valis to właśnie ta powieść, którą zabrałbym na bezludną wyspę. Przepraszam za ten głupi dowcip! W wywiadzie padły już nazwiska najważniejszych dla mnie pisarzy fantastycznych: Gibson, Dukaj, Watts, do nich dorzuciłbym oczywiście Lema. Czasem wystarczyło przeczytać tylko jedną powieść autora, by wiedzieć, że zmienił we mnie coś na trwałe, a czasem sięgałem po kolejne dzieła i poznawałem kogoś coraz lepiej. Przede mną – z nowszych pozycji – ciągle Accelerando, Dworzec Perdido, Lód, Światło, Rzeka bogów i mam nadzieję, że natknę się przynajmniej na kilka książek, które poruszą mną i przebudzą na chwilę z codziennej hibernacji (chociaż z wiekiem coraz trudniej o stan wewnętrznego ognia). Chciałbym stać się kiedyś dla kogoś takim lodołamaczem i wirusem, który toczy mózg, ale wiem, że to najtrudniejsze zadanie dla pisarza.

Dziękuję za rozmowę!
Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę



Czytaj również

Komentarze


Jeszcze nikt nie dodał komentarza.

Komentowanie dostępne jest po zalogowaniu.