Wypchany po brzegi? Autor:
Bartosz 'Zicocu' Szczyżański
Kiedy słyszę "Grzędowicz" na myśl przychodzą mi momentalnie trzy skojarzenia –
Księga Jesiennych Demonów,
Pan Lodowego Ogrodu i antologie. Pierwszy zbiór opowiadań tego modnego ostatnio pisarza olśnił mnie całkowicie – tak mocnych, przepełnionych emocjami utworów jeszcze nie widziałem w polskiej fantastyce.
Pan Lodowego Ogrodu stał się hitem naszej rodzimej literatury fantastycznej – zasłużenie. Pierwszy tom był świetnym połączeniem science-fiction i fantasy – syntezą naprawdę intrygującą. Skojarzenie z antologiami jest dosyć banalne – opowiadania Grzędowicza po prostu często pojawiają się w tego rodzaju książkach.
Przygodę z
Wypychaczem zwierząt zaczynamy od
Hobby ciotki Konstancji. Już przy tym tekście przeżyłem małe zaskoczenie – jest to kilkustronicowa zaledwie miniatura. Napisana świetnie, tak jak powinny być nowele – z jednym wyeksponowanym wątkiem i błyskotliwym zaskoczeniem, ale tylko miniatura. Grzędowicza kojarzę przede wszystkim z opowiadaniami, którym bliżej do minipowieści. Jak się okazało później, takich tekstów jest dużo więcej – z dłuższych opowiadań mamy tylko
Zegarmistrza i łowcę motyli,
Buran wieje z tamtej strony,
Weekend w Spestreku,
Wilczą zamieć i
Pocałunek Loisetty (to ostatnie zdecydowanie jednak krótsze).
Pierwsze z głównych dań –
Zegarmistrz i łowcę motyli z antologii
Tempus fugit to opowiadanie naprawdę intrygujące – do wyświechtanego tematu podróży w czasie podchodzi w nowy sposób, przedefiniowując sam czas. Porywający od pierwszej strony wstęp, długie i dopieszczone rozwinięcie oraz pędzące na łeb zakończenie, to zdecydowane zalety tego tekstu. Spodobali mi się również wyraziści bohaterowie.
Zegarmistrz… to jedna z ozdób tej antologii.
Przy okazji kolejnej miniatury,
Nagrody, omówię wszystkie inne. Są to teksty pisane do dodatku literackiego
Faktu, ale sam autor pisze w posłowiu, że celują one w bardziej ambitny
target niż odbiorcy tabloidów. Lwia część tych utworów to typowe opowieści biurowe – ich bohaterami są zwykli ludzie, często przepracowani, którzy chcą w jakiś sposób uciec od codziennej mani zarabiania pieniędzy. Tak jest ze wspomnianą
Nagrodą, a także z
Obroną konieczną,
Specjałami kuchni Wschodu i
Weneckimi zapustami. Grzędowicz w miejskim klimacie czuje się naprawdę dobrze – wszystkie teksty rozwijają się błyskawicznie, po czym zaskakują zakończeniami i zachwycają puentami. Inaczej sprawa ma się z tytułowym
Wypychaczem zwierząt i
Trzecim Mikołajem. Pierwszy tekst przedstawia problem prozaiczny – śmierć domowego pupilka. Polecam sprawdzić, jaki pisarz serwuje na to sposób.
Trzeci Mikołaj to natomiast opowieść wigilijna, która – jak zaznacza autor – w żadnym razie nie jest inspirowana Dickensem. Ciepłe i w pewnym sensie rodzinne opowiadanie nadaje się właśnie na święta, poprawia nastrój i pozytywnie nastraja do świata. Nie zaprzeczam: nowele są napisane z niezwykłą starannością i potrafią bawić, ale są tylko ozdobnikami dla "mięsa", które stanowią dłuższe teksty.
Buran wieje z tamtej strony to bezsprzecznie najlepsze opowiadanie zbioru i jestem gotowy stanąć na ubitej ziemi z każdym, kto twierdzi inaczej. Tekst jest po prostu perfekcyjny – niezwykle wyraziści bohaterowie, porywająca od pierwszego momentu fabuła, intrygująca narracja, zaskakujące zakończenie i to, co cenię u Grzędowicza najbardziej – idealnie dobrana dawka fantastyki. Jeśli w dodatku bliski jest Wam obraz "miłych Rosjan", jaki w swoich książkach ukazywał na przykład Kir Bułyczow – będziecie tekstem urzeczeni, podobnie jak niżej podpisany. Opowiadanie porywa.
Farewell Blues wspominam z sentymentem od czasu mojego pierwszego z nim kontaktem w antologii
Niech żyje Polska, hura! Tekst ten otwierał wspomniany zbiór opowiadań, który jest mi bliski z powodu tematyki – zawsze podkreślam, że cenię mocno fantastykę osadzoną w naszej rodzimej rzeczywistości, ze wszystkimi jej zaletami i wadami. Grzędowicz skoncentrował się na tym drugim – opowiadanie to dystopia, skupiająca się na społecznym tłumieniu dążeń jednostek. Nasz bohater jest w tym świecie absolutnym degeneratem – nie gardzi ani alkoholem, ani papierosami, szuka wszelkich sposobów na ominięcie wszędobylskich przepisów. Autor sam odwołuje się do klasyki –
Roku 1984. Może
Farewell Blues nie stanie się legendą, ale ciekawa wizja przyszłości i interesujące zakończenie wielu przypadną do gustu.
Weekend w Spestreku to kolejna, obok
Farewell Blues, wizja przyszłości. Grzędowicz tym razem bierze na warsztat kwestie ideologii i światopoglądów, stwarzając niezwykłą wizję podziału narodów. Tekst, mimo iż w żadnym wypadku nie jest horrorem, naprawdę przeraża. Opowiadanie fascynuje i intryguje, ale ma pewne wady – gorzej niż w całym zbiorze wykreowanych bohaterów pobocznych i nieciekawe zamknięcie pewnego wątku. Kiedy dostrzegłem ślady typowo kryminalnego motywu, miałem nadzieję na porządne i emocjonujące śledztwo. Dostałem jednak niezbyt interesujące wyjaśnienie, wynikające w dodatku ze zbiegu okoliczności. Grzędowicza stać na lepsze wykorzystanie tak ciekawej sytuacji geopolitycznej.
Wilcza zamieć to drugie pod względem jakości opowiadanie w książce. Na pochwałę zasługuje perfekcyjne przygotowanie pisarza – zarówno pod względem militariów, marynistyki jak i historii oraz mitologii germańskiej. W recenzjach
Deszczów niespokojnych nieraz pojawiało się stwierdzenie, że Grzędowicz z łatwością przenosi czytelnika w rzeczywistość zanurzonych U-bootów. Autor zmienia trochę sposób narracji, mocniej skupiając się na głównym bohaterze, pobocznych zostawiając gdzieś w tyle. Niemiecka marynarka wojenna i nordycki okultyzm – połączenie zadziwiające, ale i fascynujące. Tekst został nagrodzony Zajdlem za rok 2005, co samo przez się świadczy o jego jakości – warto przeżyć trochę czasu na pokładzie hitlerowskiej łodzi podwodnej, aby obudzić się w czasie Ragnaroku.
Na koniec zostawiłem tekst, który przez swoją brutalność może niektórych odrzucić. Sam jestem fanem makabreski i nie ukrywam, że
Pocałunek Loisetty sprawił mi ogromną radość. Tak sugestywnych opisów tortur nie czytałem dawno – dzięki ciekawemu zabiegowi narracyjnemu wszystko przekazywane jest lekko i jakby mimochodem. Zdecydowaną zaletą jest ukazanie pozycji społecznej głównego bohatera – w końcu to wykonawca zawodu, który oznacza całkowite odseparowanie od codziennego życia. Podczas Wielkiej Rewolucji jednak wszystkich interesuje, jak kat pozbawia życia ich wrogów. Chwali się w końcu świetne wykorzystanie motywu, którego nie zdradzę – jest to najciekawsza niespodzianka całego tekstu, a dzięki posłowiu zrozumiemy wszystko jeszcze lepiej. Opowiadanie nie jest i nie będzie sztandarowym utworem Grzędowicza, ale stanowi ciekawą laurkę w jego dorobku.
O stylu pisarza nie będę się rozpisywał, bo jest jak zwykle – fenomenalnie. Język pęka w szwach od środków stylistycznych – szalonych epitetów, zabawnych porównań czy niezwykłych przenośni. Autor sprawdza się zarówno jeśli chodzi o opisy, jak i dialogi. Te pierwsze są rozbudowane i interesujące, a kiedy trzeba przyspieszyć, część opisowa staje się dynamiczniejsza. Dialogi natomiast są niezwykle naturalne, rzadko można spotkać pisarza, który tak świetnie potrafi oddać różnice w języku, jakim posługują się członkowie różnych grup społecznych. Grzędowicz świetnie panuje nad tempem i popuszcza wodzy w odpowiednich momentach. Tego pisarza naprawdę nie na darmo nazywa się najlepszym piórem polskiej fantastyki.
Pod względem wydania jest bardzo dobrze. Duża – tradycyjna dla
Fabryki czcionka, dobry układ stron i czytelny tekst sprzyjają szybkiemu czytaniu. Niezwykle klimatyczna okładka i skrzydełka zapewnią do tego odpowiednie doznania estetyczne.
Zadeklarowani fani Grzędowicza zapewne znają wszystkie teksty zamieszczone w
Wypychaczu zwierząt. Szkoda, że pisarz nie zdecydował się napisać niczego specjalnie na tę okazję. W dodatku dużych opowiadań jest zaledwie parę, stanowią one zdecydowaną mniejszość. Mimo to – warto. Dla fenomenalnego stylu, dla wyjątkowej narracji, w końcu dla emocji, które ten zbiór potrafi wywołać. Nie jest tak dobry jak
Księga Jesiennych Demonów, ale na naszym rynku zdecydowanie wybija się jakością.