» Blog » Wyprawa na Dziki Zachód, część II
07-05-2007 17:56

Wyprawa na Dziki Zachód, część II

W działach: pamiętnik, podróże, Stany Zjednoczone, Kalifornia | Odsłony: 8

Zostawiłam was wszystkich w kasynie i mam nadzieję, że się dobrze bawicie, bo pora na dygresję. Wczorajsza wyprawa na miasto z krewnymi żony mojego brata ciotecznego (tak, wiem, jak to brzmi... po hobbicku) skończyła się na zwiedzaniu Hollywood Boulevard, tak, tego z gwiazdkami. Z bliska wygląda dość przygnębiająco. Budynki (przeważnie jednopiętrowe, jak wszędzie tutaj) dość brudne. Tłum jak na Marszałkowskiej, a dookoła kłębią się Murzyni próbujący sprzedać swoje płyty oraz uliczni artyści poprzebierani za postacie z filmów i gwiazdy muzyki. Mała syrenka, Darth Vader, dwóch kapitanów Sparrowów (jeden lepszy - opracował miny i gesty oryginału), Michael Jackson i gruby Elvis Presley. Dolary za fotkę, dolary za fotkę!
Tak naprawdę przemysł filmowy już dawno wyprowadził się z tamtego miejsca. Teraz filmy realizowane są w studiach rozrzuconych po całym mieście. Legendę Hollywood podtrzymuje ruch turystyczny.

Turyści oglądają też słynne odciski stóp i rąk gwiazd. Kilka pustych miejsc tam jeszcze zostało. Niektórych aktorów, tych z lat ’40 i ’50 w ogóle nie znam. Zapomniane gwiazdy...? A może Amerykanie pamiętają ich lepiej...
Najlepsze wrażenie z tego wszystkiego robi galeria handlowa wybudowana przy wejściu i szkoda, że nie mogliśmy pobuszować po niej dłużej.

Pogrążeni w zadumie nad kalifornijskim targowiskiem próżności, wróćmy na Dziki Zachód (tak, uwielbiam te tanie chwyty...).

Z terytorium Indian Mojave wyruszyliśmy dalej na północ, opuszczając Kalifornię i wjeżdżając na terytorium stanu Nevada. Jak już wspominałam, jest to jedyny stan Ameryki Północnej, w którym hazard można uprawiać legalnie. I zgadnijcie, na czym opiera się lwia część jego ekonomii...?

Miasteczko, w którym zatrzymaliśmy się na postój nosiło wdzięczne imię Laughlin. Już przy samym wjeździe rzucały się w oczy hotele-kasyna. Każde wielkie jak dwa Mariotty, obwieszone światłami i reklamami. Owoce morza za jedyne 5.99! Pieczone żeberka! Tanie noclegi! Tylko wejdź i zagraj u nas w Lotka - może zgarniesz 5000 dolarów nagrody!
Aha, akurat.

Jeżeli chodzi o wnętrza, kicz walczył o lepsze z ekstrawagancją. W jednym z kasyn natknęliśmy się na sztuczną dżunglę. Wodospady, kolorowe lampki, mozaikowe posadzki we wszystkich barwach... później mieliśmy się przekonać, że w porównaniu z Vegas to i tak wyglądało prowincjonalnie, biednie i niezbyt luksusowo.
Tak jak poprzednio u Indian, i tutaj na miejscu można było zjeść, wypić kawę, kupić pamiątki, a także przejść się wzdłuż rzeki Kolorado (z możliwości przepłynięcia się promem nie skorzystaliśmy). Tak jak poprzednio, wszędzie natykaliśmy się na staruszków w ostatniej fazie życia i grubasów tak strasznych, że właściwie nie mogli wyprostować rąk wzdłuż tułowia. Turystów chmara. Wedle słów cioci, przez ostatnie dwadzieścia lat miasteczko rozwinęło się w tempie wprost piorunującym. Rzeczywiście, ciągle się tam coś budowało. Przespacerowaliśmy się nadrzecznym dreptakiem wzdłuż kasyn, przyglądając się przechodniom, kaczuszkom i pstrągom. Jakiś malec w krótkich porciętach usiłował złapać rybę na błystkę. Podobno nie wolno, ale jakoś nikt go nie pogonił.


Nie graliśmy na automatach, nie kupowaliśmy drinków. Na Las Vegas miał przyjść czas później. Tym razem nasza droga prowadziła do pustynnej Arizony, gdzie wciąż można spotkać kowbojów, a jeżeli ktoś się uprze, również dzikie bizony oraz Indian, którzy zamiast budować kasyna, nadal żyją po staremu. Oczywiście do tego celu należałoby zjechać z trasy i nastawić się na sporo pracy dyplomatycznej, a już najlepiej pracować dla National Geographic. My uprawialiśmy turystykę a’la Dwukwiat, w wersji light.


Autostrada przez większość czasu biegła wzdłuż słynnej drogi 66, kiedyś głównej trasy łączącej osiem stanów Ameryki. Nie byliśmy na tyle zdeterminowani, żeby jechać historyczną asfaltówką, ale można powiedzieć, że śledziliśmy jej bieg. Dlatego też zatrzymywaliśmy się zwykle w miejscach, które korzystały z historycznej lokalizacji, wszędzie widniały tabliczki „Route 66” i można było kupić pamiątki.
W sumie aż do Grand Canyonu przejechaliśmy ponad 500 mil, czyli około 900 kilometrów. Na polskich drogach taka trasa zajęłaby kilka dni.

Wieczorem zatrzymaliśmy się w małym miasteczku Williams, mniej więcej sto mil od Kanionu.
W motelu 6.
Nie, nikt nie miał takiego głupiego poczucia humoru, nazwa jest całkiem przypadkowa. Jej pochodzenie brzmi banalnie - pokoje w motelach w tej sieci kosztowały kiedyś 6 dolarów.

Williams przypomina trochę Przystanek Alaska, pominąwszy może wszystkie te sklepy z pamiątkami. Ale wbrew pozorom wcale nie znajduje się na końcu wszechświata. Jakby to dziwnie nie brzmiało, pustynia jest zamieszkała. Istnieją ludzie, którzy nie przejmują się tym, że ich ogródek wygląda jak ruda piaskownica ani że temperatura latem sięga 50 stopni Celsjusza. Może nawet pielęgnują jakiś ulubiony kaktus, a rankiem witają po imieniu znajome grzechotniki, nie wiadomo. W każdym razie jadąc przez Arizonę, co jakiś czas natykaliśmy się na ludzkie siedziby. Niektóre wyglądały normalnie - domek z dachem, podwórkiem i całą resztą. Ale większość domów przypominało raczej zwykłe budy. Niekiedy były to po prostu przyczepy kempingowe, rdzawe od pyłu, z kołami zakopanymi w ziemi - dało się zauważyć, że nie ruszały się z miejsca od wielu lat.
Podobno niektórzy Amerykanie z chłodniejszych stanów przeprowadzają się na emeryturę na pustynię. Pomaga na artretyzm i inne dolegliwości podeszłego wieku. Straszny musi być ten artretyzm, skoro popycha ludzi do takiej determinacji. A może to miłość do Kanionu...? Do kowbojskiego stylu życia...? Ale o tym później.

Rankiem ruszyliśmy dalej.
Teraz znajdowaliśmy się już na sporej wysokości. Docierało tutaj wystarczająco dużo wody, aby utrzymać las, oczywiście iglasty, pełen sosen o dużych szyszkach. Trzęsło trochę. Droga w tym miejscu zaczynała przypominać te lepsze w Polsce.
Do Kanionu wpuszczają za opłatą, 25 dolców za samochód. Zresztą i tak przeczytacie o tym w każdym przewodniku. Ja dodam, że warto przyjechać wcześnie, bo już około południa zaczyna brakować miejsca na parkingu. Znowu - turystów mnogo. Zupełnie inni ludzie, niż ci, których widzieliśmy w Laughlin. Zadowoleni, normalni. Niektórzy silni i wysportowani. Żadnych potworów, nawet ci z nadwagą wyglądali zdrowo, przystojnie i że tak powiem, w normie europejskiej. Rodziny z dziećmi, nawet malutkimi.

Kanion można zwiedzać na kilka różnych sposobów. Łagodnym spacerkiem, zwykłą trasą górską albo ekstremalnie, z nocnym kempingiem nad rzeką. Wszędzie wiszą ostrzeżenia, żeby nie próbować schodzić trasą w dół i z powrotem jednego dnia. Latem można w ten sposób załatwić się na śmierć, dotyczy to zwłaszcza młodych i silnych ludzi, którzy za bardzo ufają własnym siłom i nie pilnują żeby często jeść, pić i odpoczywać. My wybraliśmy lekką drogę, godzinka jedną z tras w dół, potem z powrotem i lekki spacer wzdłuż krawędzi. Była z nami dwójka kuzynów w wieku dość leciwym, którzy męczyli się szybko (chociaż oczywiście starali się nie dawać tego po sobie poznać).
Widzieliśmy także wycieczkę trasą na mułach (trzeba je rezerwować rok wcześniej...! Pozwolenie na kemping - co najmniej pół roku.). Przewodnicy mówili z idealnym kowbojskim akcentem i wyglądali też odpowiednio.

Odwlekam opis Wielkiego Kanionu.
Odwlekam, bo tego nie da się opisać żadnymi słowami.
Bo trudno opowiedzieć, czym jest rozpadlina długości ponad 400 kilometrów, rzeźbiona przez rzekę od milionów lat, przecinająca warstwy geologiczne, które obejmują dwa miliardy lat ziemskiej historii. Trudno sobie wyobrazić, jakim cudem mała rzeczka wygrawerowała tak kosmiczny krajobraz pełen wysp, gór, platform i zakrętów, cały łańcuch górski - pomiędzy krawędziami. Żeby namalować wszystkie odcienie czerwonych, pomarańczowych, różowych i beżowych piaskowców, porośniętych górską roślinnością, żeby właściwie uchwycić całą tę przestrzeń i głębię, trzeba być wielkim artystą. Są fotki w internecie. Możecie je sobie wyguglać. Ale ostrzegam, że dadzą wam zaledwie przedsmak tego, co zobaczycie na żywca. Widok Grand Canyonu jest przeżyciem mistycznym. Nawet biorąc poprawki na moją emocjonalność. Jeżeli kogoś ten widok nie rusza, znaczy, że ten ktoś jest tępym grzmotem.
Szłam brzegiem Kanionu, a w głowie kotłowało mi się od historii. Moje przeżycia zostawię dla siebie. Każdy powinien raz w życiu tam przyjechać i dowiedzieć się, jak wielki jest świat.

I co z tego wynika.

CDN.

0
Nikt jeszcze nie poleca tej notki.
Poleć innym tę notkę

Komentarze


bukins
   
Ocena:
0
Czyżby jednak amerykańskie filmy nie kłamały? Rzeczywistość rodem z jakiś podrzędnych filmów klasy B :)
07-05-2007 23:39

Komentowanie dostępne jest po zalogowaniu.