Wyprawa Hawkwooda - Paul Kearney

Księga I cyklu Boże Monarchie

Autor: Michał Sołtysiak

Wyprawa Hawkwooda - Paul Kearney
Literatura fantasy ma zazwyczaj jedna irytującą cechę. Jest typowym książkowym serialem, czyli liczy kilka tomów. Rzadko który z nich ma jakieś konkretniejsze zakończenie i czeka się wciąż na nowe odcinki. No może nie zawsze się czeka, bo nie wszystkie cykle wciągają, ale często wypatrujemy kolejnego tomu, by wiedzieć "co dalej?". Cykl Boże Monarchie zapowiada się na taki serial.

Aby jednak stworzyć fundament dla recenzji tej książki, trzeba wspomnieć o jeszcze jednym ciekawym zjawisku, występującym w literaturze fantasy. Istnieje, bowiem coś takiego jak "kobiece fantasy" – czyli literatura uznawana za "delikatniejszą" i "bardziej nacechowaną opisami życia uczuciowego". Autorkami i bohaterkami są zazwyczaj kobiety. Taki jest przynajmniej stereotyp. W przeciwieństwie do tego typu powinno być jeszcze "męskie fantasy", chyba, że cała reszta reprezentuje ten gatunek. Ja bym jednak wydzielił "męskie fantasy". Byłyby to książki pełne okrucieństwa, wojen, przemocy i szowinizmu (kobiety służą ku ozdobie lub są potworami). Celuje w tym cykl Stevena Eriksona – Opowieści z Malazańskiej Księgi Poległych. Nie bez powodu o nim tu wspominam. Ten autor bowiem napisał o Wyprawie Hawkwooda:
Boże Monarchie Paula Kearneya są najlepszą serią fantasy, jaką czytałem w ostatnich latach
. Paul Kearney rzeczywiście napisał "męskie fantasy", ale czy najlepsze?

Dość tych swoistych dygresji. Czas zabrać się za samą książkę i odpowiedzieć na podstawowe pytanie: czy warto? Odpowiedź krótka brzmi: warto, ale… To "ale" pozwolicie, że wytłumaczę trochę dalej.

Zawsze piszę o pierwszym moim wrażeniu, tym razem nie mogę go pominąć. Książka ma ponad 400 stron (przy typowym rozmiarze ok. 600 to mało), zadziwiająco spokojną okładkę, gdzie wizerunek astrolabium (przyrządu nawigacyjnego) zastąpił obraz typowych wojowników lub wojowniczki. Jak na "męskie fantasy" dość to ciekawe, gdyż okładka jest dodatkowo utrzymana w jasnej kolorystyce starej mapy. Brak "mroku" i obrazów przemocy pozytywnie wyróżnia ją na półce sklepowej. W skrócie, miło się na nią patrzy. Czcionka i skład wewnątrz są czytelne. Jedyną wadą, jaką zauważa się podczas kartkowania, to brak mapy. Tytuł mówi o wyprawie, więc jak tu śledzić jej trasę i miejsca akcji, nie mając nawet tego.

W czytaniu jest równie sympatyczna. Może nie jest to gawędziarstwo najwyższych lotów, ale przyjemnie się czyta i nie ma jakichś porażających "środków stylistycznych", które może by świadczyły o oryginalności autora, ale psułyby odbiór całości.. Tłumacz również zadbał o to by zdania i sama fabuła miała dobry rytm, co bardzo ułatwia czytanie. Dobre rzemiosło pisarskie i tłumaczeniowe zawsze zasługuje na uznanie. Wprawdzie terminologia żeglarska może nie być dla wszystkich jasna. Jednak jest to zaleta książki, gdyż marynarskie słownictwo tworzy atmosferę prawdziwego okrętu, gdzie nie ma małych i dużych żagli, a bramsle, bezany i groty. Mimo to, marzyłby się jakiś mały rysunek karaki na ostatniej stronie z opisem wszystkich lin i żagli.

Fabuła jest, krótko mówiąc serialowa, tak jak w typowej epopei fantasy. To znaczy: jest kilku głównych bohaterów, rozsianych po świecie i z, ich przeplatających się, losów, czytelnik dowiaduje się o wydarzeniach w tym uniwersum A dzieje się dużo. Mamy więc, pięć królestw, które łączy wiara w jednego Boga i jego natchnionego Świętego Remusia. Jest to świat, w którym odkryto już proch, mamy więc działa i arkebuzy. Autorowi udało się pokazać, jak ta nowa technologia z wielkim hukiem i rozlewem krwi weszła na pola bitew. Oczywiście trwa walka Kościoła z władzą świecką, płoną stosy i mamy ambitnych prałatów pożądających większej władzy politycznej. Nie mamy, więc już quasi-średniowiecza, ale quasi-renesans. Autor spiętrza kłopoty owych królestw, doprowadzając je do stanu wojny religijnej, gdy u wrót ich stoją hordy ludu Proroka. Obecny jest więc jeszcze quasi-islam, książka tym samym pokazuje również nasze własne, ziemskie stereotypy na temat zachowania ludzi oddanych swej religii. Magia w pierwszym tomie nie odgrywa dużej roli. Ot wiemy, że istnieje i ma pewne całkiem spore możliwości. Są nawet wilkołaki i inni zmiennokształtni, ale są bardziej dodatkiem. Świat ten, bowiem jest typowym uniwersum "low-magic", czyli nie ma ciągłych fajerwerków mocy. Magowie oczywiście są tępieni przez Kościół, a co ciekawe, hordy Proroka są dużo bardziej tolerancyjne i światłe. U nich magowie mają normalne życie. Samo społeczeństwo królestw również wrze, gdyż kwestie religijne każą mieszkańcom wybierać, kto zasługuje na stos i czy warto umierać za wiarę. W takim właśnie świecie wyrusza tytułowa wyprawa Richarda Hawkwooda, który zostaje zmuszony do wypłynięcia w nieznane, by po przeciwległej stronie oceanu odnaleźć, nie odkryty jeszcze, ląd. Losy wojny z hordami obrazują przygody niejakiego porucznika Corfe, który straciwszy żonę, zaślepiony rzuca się w wir walk. Ostatnim zaś z głównych bohaterów jest młody król Abeleyn, który musi zmierzyć się z potęgą Kościoła, by uratować swój kraj i, być może, także inne królestwa. Czytamy więc o przygodach żeglarza, żołnierza i króla. Nie spotykają się ani razu, może w następnych tomach? Maksyma: Obyś żył w ciekawych czasach, realizowana jest tu z nawiązką.. Krótko mówiąc: Serial ciekawy, fabuła niezła, choć jakichś wielkich rewolucji nie ma. Za wielką zaletę trzeba jeszcze uznać autorowi, że jego quasi-renesans jest naprawdę przemyślany i dopracowany, oraz to, że religia w jego świecie jest żywa, a nie występuje tylko w formie ozdobnika, jak to ma miejsce w wielu książkach fantasy. Tutaj nie ma stada bogów, którzy po prostu są lepszymi magami. W tym świecie, widać jak działa kościół jedynego Boga, jak wierzą weń ludzie i jakie ma on znaczenie w samym społeczeństwie. Niestety wszyscy bohaterowie są sztampowi: żeglarz kocha tylko morze, żołnierz chce tylko zemsty i śmierci, a król wchodzi na ścieżkę typowego męża opatrznościowego, wyrosłego oczywiście z księcia–hulaki.

Doszliśmy do owego "ale…". Mianowicie, pierwszy tom tylko "rozkręca" akcję i niczego nie kończy. Rozpoczyna się w nim wojna na wszystkich frontach, podczas zaś podróży w nieznane pojawia się wiele interesujących niedomówień, a w królu dopiero budzi się prawdziwy mąż stanu. Czarownicy też dopiero zaczynają być prześladowani. Mnogość wątków jest interesująca, naprawdę budzi apetyt. Konkluzja jest jedna: kup człowieku tom drugi i kolejne. Nie mówię, że to złe, ale czasem chciałbym zapomnieć, że dzisiejsze książki muszą być komercyjne i powinny być towarem wyciągającym pieniądze z kieszeni. Chciałbym by coś kończyły i coś nowego zaczynały, np. jak cykl wspominanego wcześniej Eriksona, Miecz Prawdy Goodkinda, a nawet pierwsze tomy cyklu Jordana. Wiem, za dużo bym chciał, ale pomarzyć chyba można. Cykl Boże Monarchie zdaje się być właśnie takim do bólu komercyjnym produktem. Gdyby jeszcze jego książki były typowymi cegłami, ale nie są. Kolejne tomy są cieńsze.

Podsumowując: cykl ten po pierwszym tomie zapowiada się nieźle, są bitwy, krew, przemoc, intrygi i "ozdobne" kobiety w rolach drugoplanowych. "Szowinistycznie męska fantasy" jak się patrzy. Naprawdę dobrze się to czyta, lektura Wyprawy Hawkwood-a potrafi cieszyć. Tylko zastanawiam się ile jeszcze tomów będę musiał przeczytać. Apetyt rośnie w miarę jedzenia, lecz np. głodzone "rottweilery" potrafią odgryźć rękę właścicielowi. Krótko mówiąc polecam, ale czytajcie na własną odpowiedzialność, bo nie wiadomo ile jeszcze tomów nas czeka. Musicie mieć świadomość, że ten cykl wciąga.