Wykonawcy Bożego Zamysłu

Włóczęga

Autor: Bartosz 'Zicocu' Szczyżański

Wykonawcy Bożego Zamysłu
Ciągnąłem za sobą swój foliowy worek, czarny, taki, w jakim wyrzuca się śmieci. Powietrze było świeże; deszcz padał krótko, ale zmył kurz z całego dnia. Miasto nie było szczególnie blisko – poznawałem to po dużej liczbie gwiazd na niebie. Inaczej nie mógłbym określić, jak blisko jest miasto, bo wokół mnie był tylko z jednej strony las, a z drugiej nasyp kolejowy. Zeszłej nocy miałem szczęście, bo prześlizgując się przez las i przeszukując okolicę, znalazłem poidło dla bydła. Na pewno nikt nie używał go już z pięćdziesiąt lat. Ścieżki wokół niego już dawno zarosły, a przedmieścia wieśniacy odstąpili dobrze sytuowanym mieszczanom, więc nikt tu już nie trzymał bydła. Ale woda w poidle była.
Położyłem worek na kamienną płytę i wyjąłem z niego mydło do ubrań. Mógłbym kupić też mydło do ciała, ale to by oznaczało konieczność noszenia ze sobą dwóch mydeł. Oszczędzałem jak tylko mogłem, również na mydle. Zdjąłem ubranie i stanąwszy nago na świeżym nocnym powietrzu, zacząłem prać w poidle ubranie. Zawsze wybierałem ubranie, które nawet bez prasowania zachowa w miarę przyzwoity kształt po wypraniu. Oczyściłem je na tyle, na ile się dało, i rozwiesiłem na gałęziach pobliskich drzew, aby się wysuszyło. Worek ukryłem w krzakach. Nie wydawało mi się, aby ktoś mógł przechodzić w środku nocy przez te ciemne knieje, jednak nauczyłem się ostrożności. To podstawowy warunek przetrwania.
Wtedy byłem już spokojny.
Poczułem jak włosy na moich plecach i karku się jeżą. Westchnąłem głęboko, wciągnąłem powietrze aż do pępka. Nie potrzebowałem oddychać, ale powietrze musiało przepływać przez moje nozdrza, abym mógł poczuć zapach. Wypuściłem powietrze, wyrzuciłem z siebie zaduch tunelu i pleśni, wśród której spałem. Ponownie wciągnąłem powietrze. Starłem zapach mydła, który rozchodził się z moich rąk i z ubrania, suszącego się w ciszy. Trawa pod moimi stopami pachniała wiosną. Morze było całkiem blisko na południu, czułem sól. Górskie powietrze docierało ze wschodu, w oddali, na północy, cicho brzęczały druty telegraficzne. Miasto leżało na zachód. Mogłem poczuć jego smog, usłyszeć daleki gwar ruchu ulicznego. Wypuściłem powietrze. W lesie nocne życie tętni bez świateł neonów. Usłyszałem charakterystyczny szelest jeża. Znowu wciągnąłem powietrze. Zachód. Moje mięśnie się napięły, a po skórze przeszły mi ciarki. Tylko w jeden sposób mogłem się poczuć żywym, tylko w ten sposób. Moje przekleństwo i błogosławieństwo. Źrenice moich oczu, które i tak widziały w ciemności lepiej niż oczy jakiegokolwiek człowieka, wciąż jeszcze się rozszerzały, aby spijać każdą drobną smużkę światła. Moje nozdrza rozszerzyły się, wargi rozchyliły, aby ukazać ostrozębny uśmiech. Poczułem podniecenie, jakiego nie mogłaby mi zaoferować żadna kobieta. Popędziłem na zachód ogromnymi susami, pozostawiając za sobą stare poidło i swój cały skromny majątek. Gałęzie siekły moją nagą skórę, a każde uderzenie czyniło mnie bardziej żywym, rozbudzonym, przytomnym. Ciernie drapały mnie, zdzierały ze mnie resztki człowieczeństwa, popychały tylko w jedną stronę, w jednym celu. Ostre kamienie wbijały się w moje bose stopy, każdy krok, każdy skok oddalał mnie coraz bardziej od tego nieszczęśnika, który ukrywał się w tunelu pełnym śmieci pod nasypem kolejowym, a coraz bardziej zbliżał do kosmicznie doskonałej istoty. Byłem szybki. Noc przepływała przeze mnie strugami, przecinałem w biegu prąd powietrza. Byłem silny. Gałęzie pękały pod moim naciskiem, młode pnie drzew zginały swe wiotkie ciała, aby mi utorować drogę. Byłem twardy. Moja skóra nie otwierała się ani przez siekanie gałęzi, ani przez szarpanie cierni, ani przez ostre kamienie.
Poczułem, że jest już bliżej. Słyszał mnie z daleka, miał czas, aby spróbować ucieczki, ale to nie wystarczyło. Teraz może nawet czuł mój zapach. Wiedział, że jestem na jego tropie, na pewno to wiedział. Zwierzęta to czują, tak jak przeczuwają zbliżające się trzęsienie ziemi. A czymże innym dla niego byłem niż katastrofą przyrodniczą? Rzucił się do biegu: jego cztery nogi przeciwko moim dwóm. Nie miał żadnych szans. Goniłem go bezlitośnie, coraz bliżej i bliżej. Już nawet mogłem go ujrzeć, był to piękny, wielki jeleń. Był dobrym sprinterem, ale gęstwina spowalniała jego bieg. Ja nie zwracałem uwagi na gęstwinę, przenikałem przez nią niczym ryba poprzez wodę. Dopadłem do jego boku i nie było już nic, co mógłby uczynić. Zalał mnie pradawny, istniejący od zarania dziejów, genetycznie zakodowany zachwyt łowcy. Moje palce przebiły jego żebra, obaliłem go na ziemię. Wydał długi, bolesny odgłos, zanim wbiłem mu kły w szyję. Spragniony piłem jego krew niecierpliwie, łapczywie. Poczułem jak mnie wypełnia, upija, jak orgazm promieniuje na całe moje ciało. Ścisnąłem jego truchło mocno, tak jakbym chciał go odsączyć, wyssać do ostatniej słodkiej kropelki. Drżałem z podniecenia, gdy życie przetaczało się z jego żył wprost we mnie. Wypiłem go aż do dna. Pozostałem jeszcze przez chwilę, leżąc u boku tego martwego ciała, niczym czuły kochanek. Potem wstałem i poszedłem z powrotem do poidła. Co się stanie z martwym jeleniem, tego nie wiedziałem. Czy jego trupa zjedzą inne leśne zwierzęta, czy może zgnije, czy może ktoś je odnajdzie? W ogóle mnie to nie obchodziło.
Ubranie, rzecz jasna, jeszcze nie wyschło, ale przynajmniej prawie przestało już kapać. Nie, no, kłamię – było tak samo mokre jak w chwili, gdy je zostawiłem. Wziąłem to samo mydło i umyłem się w poidle. Zmyłem krew, błoto i zapach dziczyzny. Wyjąłem z worka wielką szmatę i wytarłem się. Potem wyjąłem inne ubranie. Było zakopcone i wymięte, ale na szczęście nie na tyle, by zwracać na siebie szczególną uwagę. Włożyłem je, na nogi wzułem stare tenisówki, mokre ubranie natomiast poskładałem i schowałem do worka. Wcześniej wyjąłem z niego nabity pistolet i jeszcze dwa magazynki pocisków. Pistolet wepchnąłem do kieszeni dżinsów, a pociski do kieszeni lekkiej kurtki, która znajdowała się wśród ubrań z worka. Ścieżką, która prowadzi do nasypu, wspiąłem się do torów i ruszyłem przed siebie. Do następnej stacji było mniej niż dwie godziny drogi. Pociągi jeżdżą często. Przed świtem będę już w innym mieście, na pewniejszym terenie.

***


– Marysiu, nie dokuczaj ludziom! – Matka podniosła wzrok sponad artykułu w gazecie o naciskach dyplomatycznych USA na Chorwację, wystąpieniu z sojuszu NATO i spekulacjach, jakoby tłem wszystkich tych nieporozumień były chorwackie źródła wody pitnej, aby upomnieć dziewczynkę, która skracała sobie podróż, wypytując o wszystko współpodróżnego.
Ich towarzysz podróży był przystojnym, trzydziestoparoletnim mężczyzną. Czarny garnitur, zaprasowane kanty w spodniach, krawat dobrany ze smakiem, dwie wielkie walizki. Uśmiechał się z sympatią do jedenastoletniej Marysi oraz jej pytań i wydawało się, że jego cierpliwość jest bezgraniczna. Przedwczesne zmarszczki na jego twarzy świadczyły o niespokojnym trybie życia, a wysoko podniesione kąciki ust, jakby starały się zamaskować wewnętrzną pustkę.
– Nie dokuczam, mamo! Prawda, proszę pana, że panu nie dokuczam? – protestowała dziewczynka.
– Oczywiście, że nie – odpowiedział pan, przezwyciężając znudzenie. – Niech się pani nie martwi, ta pani Marysia to niezwykle urocze dziecko.
– Tak, tak... Gdyby jeszcze nie trzeba jej było na siłę zmuszać do nauki...
– Mamo!
Pan się roześmiał, tym razem szczerze.
– Nie lubisz się uczyć?
Marysia zrobiła bardzo wyrazistą minę, a odpowiedziała jej mama:
– Tylko telewizja jej w głowie. Telewizja i DVD. I to, proszę pana, filmy grozy i horrory! – Zmarszczyła się z niesmakiem.
Marysia przekornie odfuknęła.
– No i co z tego? Kiedy mnie się to podoba!
– Ale kto to słyszał, żeby dziewczynka oglądała takie filmy?! – Mama wciąż się oburzała, a pan wciąż się grzecznie i roztropnie uśmiechał.
– Ale dlaczego nie? – broniła się Marysia.
– Przecież to jest straszne! Ta przemoc, te... potoki krwi... jak w ogóle ktoś może kręcić podobne filmy?
– Nie wiem, proszę pani. Ja nie oglądam takich filmów... wie pani, za bardzo się boję – przyznał się z lekkim uśmiechem pan.
– No niemożliwe. Pan kłamie! – śmiała się dziewczynka.
– Marysiu! Jak możesz mówić o panu, że pan kłamie? – Mama wytrzeszczała szeroko oczy.
– Ale jak można się bać filmu?
– Ja się nie boję filmów, ale tych potworów – wyznał w zaufaniu nieznajomy, ściszając głos.
– E tam! Przecież te potwory nie istnieją naprawdę! To jest tylko na filmie!
– No nie wiem... ja je widziałem.
– Kłamie pan!
– Marysiu!
– Ale, mamo, kiedy ten pan kłamie! – broniła się Marysia oburzona, a potem dalej próbowała wydobyć kilka słów prawdy o istnieniu potworów, o których mówił pan z przedziału: – No to gdzie są te wszystkie potwory, jeśli istnieją naprawdę?
– Tam, na zewnątrz, w lesie. W mroku. Ja je widziałem. – Zastukał palcem wskazującym w szybę okna, za którą przemykał czarny, nocny pejzaż.
Marysia od razu przykleiła się do szyby, pozostawiając zamazane ślady od dłoni i mglisty obłoczek od swojego oddechu. Rozczarowana skonstatowała:
– E, nic nie widać! Jak mógł pan widzieć potwory w ciemności, skoro po ciemku nic nie widać?
– Marysiu, pan sobie z tobą żartuje.
– Nieee, ja mówię poważnie! Spójrz, oto jak mogłem widzieć w ciemności.
Otworzył jedną z walizek i wyjął z niej pudełko, które w przybliżeniu przypominało skrzyżowanie lornetki i kamery wideo, i podał je Marysi. Dziewczynka zachwycona wzięła do rąk niezwykły przedmiot i spojrzała w mrok.
– Ojej, ależ to wszystko dziwne!
– No i sama widzisz, to jest do patrzenia w ciemności. W ten sposób możesz widzieć nawet potwory w lesie.
– Ach, jakie fajne!
– Uważaj, Marysiu, żeby tego nie zniszczyć... to na pewno bardzo drogie – martwiła się pani.
– Bez obawy. Nie tak łatwo to zepsuć – uspokoił ją pan.
– Super! – Marysia była zachwycona, lecz zaraz odwróciła się do pana i powiedziała krytycznie: – Ale nie widać żadnych potworów!
– Uff, to świetnie. To znaczy, że jesteśmy bezpieczni. – Pan roześmiał się głośno.
Mama Marysi była zadowolona z sympatycznego towarzystwa w przedziale, bo do tej pory w pociągach zdarzało im się spotykać różnych dziwaków i natrętów. Ten człowiek był, zdaje się, całkowicie normalny, chociaż mięśnie jego twarzy czasami ulegały dziwnym skurczom.
– Mieszka pan w Rijece? – zapytała go.
– Nie. Jadę tam w sprawach zawodowych.
– Ach. A czym się pan zajmuje?
– Jestem zewnętrznym współpracownikiem w arcybiskupstwie.
– Więc jest pan księdzem?
– Nie, nie jestem księdzem... wie pani, wykonuję dla nich pewne funkcje pomocnicze w terenie. A pani?
– Mój mąż jest właścicielem restauracji, a ja mu pomagam...
– Nie ma to jak prywatne przedsiębiorstwo.
– Ojejku, nawet pan nie wie, jakie to męczące...
Bezmyślne przerzucanie kolejnych zdań trwało jeszcze przez jakiś czas, aż Marysi znudziło się patrzeć przez okno i oddała sympatycznemu panu jego przyrząd do patrzenia w ciemności. Teraz postanowiła trochę podokuczać mamie, więc pan wziął swój przyrząd i zapatrzył się w mrok. Może szukał potwora? Widmo podczerwieni rozlewało się przed jego oczyma, barwiąc mroczny las całkiem nowymi odcieniami. Wraz z rytmicznym drganiem składu wagonów na starym torowisku, pociąg zbliżał się do maleńkiej stacyjki tuż przed Rijeką. Jeszcze kilka takich stacyjek i dotrą do miasta. Spokojny patrol. Spoglądał na zarys widm termicznych, które na przesłonie jego urządzenia pozostawiały ciała personelu kolejowego na stacji i dwojga podróżnych. Nie, jednak trojga... Zdrętwiał. Poczuł jak pocą mu się dłonie, a ślina zbiera się w ustach i spływa do gardła. Wsadził rękę do kieszeni i wyciągnął z niej różaniec. Podniósł do ust krzyż i pocałował Jezusa. Marysia popatrzyła na swoją mamę. Mama wzruszyła ramionami. Pociąg wjeżdżał na stację. Sympatyczny współpodróżny już się nie uśmiechał – jego twarz miała kolor wosku gromnicy, którą zapala się za duszę zmarłych. Wstał i zgasił światło w przedziale. Mama Marysi zaprotestowała:
– Dlaczego pan gasi...
Przerwał jej dość niegrzecznie.
– Cicho! – wykrzyknął.
W jego głosie nie było już ani krzty uprzejmości. Dał się słyszeć chrzęst zamka w walizce, a potem do przedziału wpadło skąpe światło z zewnątrz, z peronu, przy którym się zatrzymali, i oświetliło lufę strzelby, którą wyciągnął.
– Cicho. Połóżcie się na podłodze, zakryjcie uszy i zamknijcie oczy. Marysiu, nie patrz na to. A pani niech się nie boi. To nie jest napad ani porwanie, nie będę do was strzelał, ale połóżcie się na podłodze dla własnego bezpieczeństwa... I bądźcie cicho!
Skoczył do drzwi i zaciągnął zasłony. Coś mruczał. Przestraszona kobieta myślała, że całkiem zwariował i że mówi sam do siebie, lecz dopiero po chwili zrozumiała, że się modli. To wystraszyło ją jeszcze bardziej. Położyła się na podłogę i spróbowała poprosić go, żeby je wypuścił, ale przerwał jej ostrym syknięciem. Popatrzył przez okno i zobaczył jak troje nowych podróżnych wsiada do ich wagonu.
Dwóch nieważnych i ten trzeci.
Trzeci, którego ciało nie pozostawiało widma cieplnego właściwego dla żywych istot.

***


Dotarłem do stacji w samą porę, pociąg właśnie zdążył nadjechać. Oczywiście nie miałem ani biletu, ani najmniejszego zamiaru, żeby za niego zapłacić. To akurat mogłem zawsze rozwiązać na kilka innych sposobów. Ruszyłem z zamiarem, aby mnie nie widziano, spowijając się w cień i mrok. To przydatna umiejętność stać się na tyle niezauważalnym, aby wzrok innych ludzi sam odwracał się ode mnie... tylko, ktoś, kto celowo chciałby mnie zobaczyć, mógłby mnie ujrzeć. To dziwne, ale gdy już pociąg – stary i brzydki, kiełbaskowaty skład wagonów – dotarł do stacji, przez chwilę wydawało mi się, że jednak ktoś mnie obserwuje. Odwróciłem się i nie zobaczyłem nikogo, kto zwracałby na mnie uwagę. Wiatr poruszał niedopałki po peronie niczym dziecko, które strąca puszek dmuchawca. Przepuściłem dwójkę innych podróżnych i wszedłem do pociągu tuż za nimi. Powąchałem go: śmierdział tak samo jak wszystkie. Ten smród chorwackich linii kolejowych jest bardziej rozpoznawalny niż mundury ich pracowników. Ale to i tak nie było istotne. Jeszcze dwie stacje do Rijeki, tam znajdę dobrą i pewną kryjówkę przed wschodem słońca, a już kolejnej nocy wyruszę na solidne polowanie. Przemierzałem wagony, niosąc swój czarny worek przerzucony przez ramię. Pociąg stał na stacji. Ta dwójka podróżnych zaglądała do przedziałów i parła do przodu w poszukiwaniu wolnych miejsc. Szedłem za nimi, jak w transie. Nieuważnie. W pewnym momencie zrozumiałem, że coś jest nie tak. To uczucie, że ktoś mnie obserwuje powróciło, tym razem jeszcze silniejsze.
Przede mną otworzyły się drzwi przedziału. Przedział był ciemny, ale czułem czyjąś obecność.
Ze środka wyskoczył mężczyzna, uderzył ramieniem pierwszego z podróżnych i odepchnął go za siebie, obalając na podłogę. Drugi stał pomiędzy mną a nim, powolny niczym wieczność. Nieznajomy trzymał w rękach strzelbę i już naciskał na cyngiel, kierując lufę w bok od podróżnego, aby go nie zranić.
Nie znałem się na broni, nie bardzo mnie to interesowało. Dla mnie ważna jest tylko lufa, która wyrzuca pociski, nic więcej. A jednak dobrze wiedziałem, co to za strzelba, chociaż nawet nie zdążyłem na nią porządnie spojrzeć. Szybko poszukałem w pamięci: Zmodyfikowana AA12. Strzelba automatyczna. Lufa skrócona dla łatwiejszego transportu i lepszych efektów z bliskiej odległości. Jako amunicję z pewnością wykorzystuje małe stalowe strzałki zamiast zwyczajnych pocisków. Z tej odległości odrywa ofierze głowę i zamienia ją w krwistą kaszę.
Imponujące? Nie trzeba być miłośnikiem broni palnej, żeby to wiedzieć, wystarczyło mieć świadomość, iż jest to standardowe wyposażenie Wykonawcy Bożego Zamysłu. Kurwa jego pierdolona mać.
Nie przeczę; byłem szybki. Byłem jak pieprzona błyskawica. Gdy tylko chmura stalowych strzałek rozwaliła mi lewe ramię (całe szczęście, że celował, trzymając strzelbę jedną ręką, bo drugą musiał odsuwać przypadkowego podróżnego, dlatego nie był zbyt precyzyjny) i obrócił mnie wokół własnej osi, w mojej prawej dłoni już tkwił pistolet. Cisnęła mną siła odrzutu, zatoczyłem się, przez chwilę dotknąłem kolanem brudnej podłogi wagonu, ale nie upadłem. Nie upadłem. Byłem pewien, że nie udałoby się tego dokonać żadnemu człowiekowi. Chwytając równowagę, pobiegłem do wyjścia, podczas gdy moja lewa ręka kołysała się, bezwładnie zwisając wzdłuż ciała, a prawa osłaniała mnie, niczym mój święty sztandar śmierci, wysyłając ślepo pociski z pistoletu. Niestety, podróżny wciąż stał przed Wykonawcą, jakby postawił go tam Bóg w swoim dalekowzrocznym planie, poświęcił jego nic nieznaczące ciało, aby uratować swego wojownika. Wśród wściekłego huku wystrzałów ze strzelby druga eskadra strzałek rozpłatała mi plecy. Gdybym ruszył do skoku choćby o ułamek sekundy później, zostałbym tam, leżąc bezsilnie, czekając tylko na ostatni śmiercionośny cios. A tak byłem już w locie, przebiłem głową szybę i z trzaskiem rozsypujących się mieniących drobinek szkła, zatopiłem się w mroku nocy lądując na torach kolejowych.
Przez cały ten czas nie przestawałem strzelać.
Wpadłem w mrok, a on natarł na mnie. Uderzyłem gwałtownie o podłoże, niczym młot o kowadło. Tam w górze, w wagonach, słychać było wrzask. Moja lewa ręka była dla mnie ciężarem, pragnąłem wtedy odgryźć ją i wypluć. Plecy płonęły z bólu, nóg w ogóle nie czułem. Mrok zaciskał mi powieki, mamił mnie w nieskończoność. Zagryzłem wargi i wyrzuciłem go ze świadomości. Wypuściłem pistolet, potrzebowałem prawej ręki.
Chwyciłem szynę i wsunąłem się pod pociąg, z góry docierały do mnie paniczne wrzaski. Słyszałem kroki, ciężkie, zdecydowane – Wykonawca idzie po mnie. Złapałem jakąś część pociągu i podciągnąłem się w tył. Moje nogi uderzały o tory, ciągnąc się za mną. Czułem jak moje tkanki się zrastają, rany się zasklepiają, kości się zrastają... ale to wszystko za wolno. Podciągnąłem się znowu kawałek. I znowu. Odrzucałem samego siebie o całe metry w tył, wzdłuż torów kolejowych, niemiłosiernie uderzałem rozpłatanymi plecami o szyny kolejowe, niekiedy też czołem o metalowe części pociągu ponad swoim ciałem. On z pewnością był teraz tam w górze i szukał mnie. Po której stronie pociągu się teraz znajduje? Słyszałem naraz zbyt wiele głosów, nie mogłem się na żadnym z nich skoncentrować, wywęszyć go, więc wciąż tylko podciągałem się w tył. Byłem już blisko końca składu pociągu, musiałem coś postanowić. Las z mojej lewej strony był blisko. Krzaki zaczynały się tutaj zaledwie o kilka metrów od torów. Tym razem zamiast do tyłu szarpnąłem się w bok i zatoczyłem. Miałem szczęście, był z drugiej strony pociągu! Dopadłem do krzaków i zacząłem pełzać coraz dalej od torów, głębiej w las. Chwytałem prawą ręką, zdzierałem skórę palców aż do kości, rzucałem się...
Ból był straszliwy. Ale przynajmniej już zacząłem czuć nogi i mogłem poruszać palcami w tenisówkach... w tenisówce. Dopiero wtedy zauważyłem, że jedna z tenisówek spadła mi z nogi – prawdopodobnie podczas tej przeprawy pod pociągiem! Pierdolić to! Żeby tylko uciec... żeby tylko uciec...

***


Człowiek przed nim zwalił się na podłogę podziurawiony pociskami, zwalniając go w biegu, jego ręka trzepotała od odrzutu strzelby, który wypuszczał pościg za ranioną zwierzyną. Minął ciało podróżnego, po drodze się przeżegnawszy, i wychylił lufę przez okno – ale jego już tam nie było. Pistolet leżał na ziemi, ale Nie-martwy, Potwór, Zwierz, Wampir – nazywajcie go, jak wam się żywnie podoba – nie był już w zasięgu wzroku. Wykonawca imieniem ojciec Mikołaj otworzył drzwi. Ręce mu się trzęsły. Nogi również. Coś ciepłego i mokrego ciekło po nogawce. Popatrzył w dół i zobaczył ranę od pocisku pod kością biodrową. Jeden z pocisków, który zabił podróżnego, przeszedł na wylot przez jego nieszczęsne ciało i utkwił w nodze Wykonawcy. Teraz dopiero poczuł ból i zauważył, że kuleje. Ogarnęła go słabość, musiał się oprzeć plecami o ścianę wagonu, aby nogi się pod nim nie ugięły. Chwycił różaniec, odkręcił podstawę krzyża i odsłonił w nim maleńkie wgłębienie. Podstawił to wgłębienie do nosa i wciągnął biały proszek: kokaina jest bezpieczna, gdy strzeże jej sam Jezus. A Jezusowi powierza się tylko pierwszorzędny towar. Głowy z przestrachem wychylały się z przedziałów i chowały z powrotem. Dziura w nodze wciąż pulsowała. Kobiety w wagonie płakały. Wykonawca Bożego Zamysłu, ojciec Mikołaj, wyjął telefon komórkowy i wezwał posiłki.

***


Parłem dalej do przodu, pełzając na czworaka, ewoluowałem poprzez ból, zmierzając wciąż ku pozycji wyprostowanej. Regenerowałem się, ale potrzebowałem jeszcze więcej sił, jeszcze więcej życia, jeszcze więcej krwi... krwi... Straciłem jej mnóstwo, a nie byłem w stanie polować. Przedzierałem się przez gęstwinę... cienie plątały mi się pod nogami, ciemność wzywała mnie, bym się w nią spowił, położył się i odpoczął. Potrzebowałem schronienia, jakiegoś miejsca, w którym mógłbym przeczekać do rana i przespać do następnej nocy. Błądziłem tak bezmyślnie, wciągałem wonie z całej okolicy, gdy nagle moje nozdrza ucałował intensywny aromat czarnej kawy. Odwróciłem się i podążyłem już za tą wonią. Po kawie poczułem też cierpki zapach człowieka, mężczyzny – nieprzesadnie czystego – i upajający zapach świeżej krwi! Jakże obłędnie odurzyła mnie ta woń... popędziłem co prędzej, potykając się, upadając, czołgając się... dopóki go nie ujrzałem. Stary Cygan. Siedział na polanie, sam z termosem kawy obok siebie. I lewym rękawem koszuli, pełnej dziur i łat, podwiniętym aż do łokcia. I zakrwawionym nożem w prawej ręce oraz otwartą raną na lewej i plastikową miarką, do której spływała krew z rany. Ja widziałem go dobrze, on zaś nie mógł mnie dostrzec w mroku i w dodatku z takiej odległości, a jednak zwrócił się do mnie:
– No, panie dzieju! Czyżbyś przyszedł? Tak... czuję cię... moja krew cię wezwała. Przyjdź, panie.
Podszedłem do niego otwarcie. Tylko jedno było mi teraz w głowie: jak napić się jego krwi. Gdy już zbliżyłem się do niego na dwa metry, nie mogłem już dłużej się powstrzymać i rzuciłem się na niego.
I jakbym uderzył w powietrzu o jakiś kamienny mur. Upadłem na ziemię, może o metr od starca, i bliżej już podejść nie mogłem. On zaś śmiał się ustami pełnymi złotych zębów.
– No, co ty robisz? Myślałeś ty, że ja głupi? Ależ, panie dzieju! – pogroził swoim zakrzywionym nożykiem. – Ja znam czarować! Znam czarna i biała magia, wszystko znam!
Wyjął bandaż i zaczął opatrywać ranę na ręce. W miarce były co najmniej dwa decylitry jego krwi.
– Spragniony jesteś? Napić się chcesz? – wskazał na miarkę.
Zapach doprowadzał mnie do szaleństwa. Kiwnąłem głową twierdząco. On odsunął miarkę daleko od siebie.
– Na. Weź.
Wziąłem i zacząłem pić. Był to zaledwie mały łyczek, ale smakował mi niczym mleko matki. Moja skóra odżyła, zasklepianie ran się przyspieszyło. Las wokół mnie rozśpiewał się dźwiękami, które jeszcze minutę wcześniej były ukryte przed moimi uszami. Serce starca wybijało wschodnie rytmy, jego oczy lśniły niczym czarne diamenty. Zapalił papierosa i z zadowoleniem patrzył, jak wylizuję jego krew z dna naczynia. Wydmuchnął obłoczek dymu, który rozproszył się w ciemności i powiedział:
– Ja mam dobra krew, słodka. Wiem to, pan doktor tak mi mówić. On mówić: "Sejdo, ty uważaj na cukier!" A ja nie uważam. I papierosy ja palę, chociaż pan doktor mnie zabraniać! A co on tam wie? Ale ty mu to nie mów! Dobrze? Wiem, że mu to nie mówisz, on ma praca w dzień, a ty przecież w dzień nie wychodzić na słońce. Wampir! – wyszczerzał się stary Sejdo.
Milczałem. Próbowałem wyciągnąć do niego rękę, ale natrafiałem na opór w powietrzu. Jakby wokół mojej ręki zacisnęły się niewidzialne pęta i uniemożliwiały mi dostać się dalej. Sejdo kaszlnął i splunął na bok.
– Nie chcesz ty mnie słuchać. Dam ja ciebie krew, dam ja ciebie życie. Moja krew ciebie związać, związać ciebie mój urok. Nic ty już nie możesz zrobić. Rzucił ja na ciebie czary, panie dzieju! Nie możesz mnie ruszyć! Możesz ty jeszcze uciekać... ale gdzie? Jak ty się dostać do miasta? Butów nawet nie masz!
Z bliska miał inny zapach, starego dymu tytoniowego, mocnego alkoholu i taniej wody kolońskiej. Pod paznokciami zaschło mu błoto. Mogłem odejść w tym samym momencie, odwrócić się na pięcie i spróbować odnaleźć swoją wczorajszą kryjówkę, ale poranek był coraz bliżej, a tymczasem tutaj, tuż przede mną, siedział najdziwniejszy człowiek, jakiego dotąd spotkałem. Czego ode mnie chce, co ma mi do powiedzenia ten dziwak, tylko to pragnąłem wiedzieć.
– Dobrze stary, czego chcesz?
– Ja ciebie pomogę. Ja ciebie zaprowadzę do Rijeka... ukrywam cię tam bezpieczny – szczerzył się. – Ja pomagam ciebie, ty pomagasz mnie. Jest w Rijeka jeden człowiek, musisz go dla mnie zabić.
– Jeden człowiek?
– Jeden. Napić ty się jego krew i przynieść krew dla mnie, żebyśmy ty i ja razem pił jego krew!
– Kimże on jest?
– A co ty tam wiedzieć możesz? Zły to człowiek, złodziej... Kraść on dzieci, narkotyki im dawać... Rodzona matka po nim nie zapłakać! Niechby go noc głucha przepadła!
– Dobrze – zgodziłem się bez dalszych pytań.
Nic właściwie mnie nie zmuszało, żebym dotrzymywał tej obietnicy, ale dlaczegóż by nie? Zabić jednego mniej czy jednego więcej, co za różnica? Zabijam i tak. Krew to krew, każda jest dobra. A pomoc teraz bardzo by mi się przydała.
– No to się zgadzać?
– Zgadzam się. Tylko wyprowadź mnie stąd.
– To ja rozumieć, panie dzieju! Chodzim, bo tu słońce zara wzejdzie!
Wstał i poprowadził mnie dalej przez las. Zrzuciłem tę jedyną tenisówkę i dalej szedłem boso.

***


– W żadnym razie nie mogę na to zezwolić!
Inspektor wściekle przechadzał się po swoim biurze na posterunku policji, kołysząc swoim ponadstukilowym ciałem i stawiając kroki, od których drżały puste szklanki na stole. Jego rozmówca, ojciec Jere, umieścił na nosie okulary i spokojnym, opanowanym głosem doświadczonego mediatora wyjaśniał:
– Rozumiem twoją złość, ale zrozum, że to jest ponad tobą.
– Watykański attaché, który strzela do ludzi w pociągu? No ale po kiego chuja... z tajnym zadaniem we współpracy z chorwackim rządem? Co to za głupoty? – Krążył wokół krzesła, na którym siedział ojciec Jere, niczym rekin wokół ofiary.
Albo lufa pistoletu zabójcy – wielka i śmiercionośna. Tylko że ojciec Jere dobrze znał tego faceta i wiedział, jak odróżnić profesjonalne wystąpienie funkcjonariusza od prawdziwego gniewu.
– Wojsko potwierdziło wszystko, nieprawdaż?
– No potwierdziło... no tak, potwierdziło.
– No to sam widzisz.
– Co widzę? Potwierdzili, owszem... ale nikt nie ma zielonego pojęcia, o jaką w ogóle misję tu chodzi!
– Ha, no bo to tajna misja, czyż nie?
– Słuchaj, ojczulku, tak tajnej misji to ja jeszcze w życiu nie widziałem. Czy wy przypadkiem nie polujecie na jakichś zbrodniarzy wojennych?
– Nawet ja dokładnie nie wiem, o co tu chodzi. Wiem tylko to, co i tobie przekazałem: chodzi o międzynarodową akcję antyterrorystyczną, to ściśle tajne. A poza tym więcej nic mi nie powiedzieli. Wszystko już ustalili na górze, ty powinieneś jedynie robić to, co ci mówią – przekonywał go niczym młodą dziewczynę, która pyta o radę podczas spowiedzi.
– Czy to ma jakiś związek z tymi prowokacjami na granicy ze Słowenią? Czy ten, którego ścigano, nie był przypadkiem zbiegłym słoweńskim agentem? A? – sapał niczym maszyna parowa z nadzieją, że w końcu uda mu się odnaleźć klucz do tej tajemnicy, która przed nim kiełkowała.
– Sam nie wiem, co mam ci odpowiedzieć. Robię tylko, co mi każą, i proszę ciebie, żebyś lepiej postępował tak samo.
– No dobrze, a jak mam ich zbajerować, że niby umarł? No jak, może mi powiesz?!
– Dałem ci papiery, wśród nich jest również gotowy raport i notatka służbowa, dołączysz to do dokumentów i nauczysz się tego na pamięć. I gdyby ktokolwiek cię pytał – tak właśnie było. Nie inaczej.
– Nigdy nie przypuszczałem, że kiedykolwiek będę słuchał księdza, który uczy mnie, jak mam kłamać – potrząsał głową z niedowierzaniem.
– Bóg czasami wymaga od nas wielkiej ofiary.
– Ofiary, tak. Facet nie żyje. Ten, który strzelał z pistoletu, zniknął. Nigdzie go nie ma. A widziałeś tę strzelbę? Nawet mnie strach oblatuje, gdy tylko na nią popatrzę! Twój Watykańczyk trafił tego drugiego przynajmniej dwa razy... ten drugi powinien zginąć na miejscu, a nie hasać sobie po lesie!
– No, wygląda na to, że chyba jednak go nie trafił... Zresztą co ja tam mogę wiedzieć, przecież nie znam się na broni. – Ojciec wzruszył ramionami.
– Nie trafił go... Oj, kłamiesz mi Jere, ukrywasz przede mną prawdę. Wszystko to może i mógłbym jakoś przełknąć, przymknąć oko i zapomnieć, sam wiesz. Ale dlaczego w całym wagonie jest pełno krwi jelenia, podczas gdy powinna tam być tylko ludzka?

***