Wojna kwiatów - fragment 2

Autor: Paweł 'Ausir' Dembowski

Wojna kwiatów - fragment 2
Sąsiadka, pani Kraley, stała przed domem i podlewała ogród. Theo pomachał do niej. Nie odpowiedziała mu, chociaż wąż trzymała tylko jedną ręką. Pani Kraley to kolejna rzecz, która sprawiała, że mieszkanie w domu matki było takim ciepłym, przyjemnym doświadczeniem.

Matka nie zareagowała, gdy wszedł do domu i zawołał. Po tej strasznej nocy, kiedy znalazł Cat, miał odruch sprawdzania, gdzie są domownicy, więc zaczął szukać matki. Znalazł ją w jej sypialni. Drzemała w ubraniu, oparta na trzech poduszkach. Jej pierś unosiła się i opadała, tak jak powinna. To było dziwne zobaczyć ją śpiącą w środku dnia, ale z drugiej strony rzadko kiedy wracał do domu prosto po pracy.

Poszedł do kuchni, wziął z lodówki butelkę piwa i wrócił do czystego, pustego salonu. Złapał się na tym, że jeśli miałby już utknąć w domu rodziców, to wolałby, żeby to był dom w San Mateo, w którym dorastał i który wypełniały wspomnienia. Miałby tam na co reagować, nawet jeśli ta reakcja to tylko ponura nostalgia. Ale rodzice kupili ten dom niecałe dziesięć lat temu, rok po tym, jak Theo na dobre się wyprowadził, a ojciec przeszedł na emeryturę. Emerytowany Peter Vilmos miał przed sobą jeszcze tylko kilka lat, nim zabił go rozległy zawał serca. Jego zdjęcie stało samotnie na kominku, w miejscu zbyt surowym, żeby mogło udawać kapliczkę. Bywały chwile, gdy Theo myślał, że w twarzy ojca odnajduje własne rysy, kiedy kształt szczeki albo kości policzkowych wyglądały dla niego jak jego własne. Zwykle jednak ojciec wydawał mu się równie odległy genetycznie, co był odległy jako rodzic - po prostu przyzwoity facet, który za dużo pracował, żeby mieć siłę na ojcostwo.

Nigdzie poza tym nie stały żadne zdjęcia Petera Vilmosa, a przyczyną tego była raczej matka Theo, a nie jakakolwiek wina ojca. Miała też tylko jedno zdjęcie Theo, szkolne, z drugiej albo trzeciej klasy. Stało na jej komodzie, nadal w oryginalnej, tekturowej ramce. Poza tymi w domu na widoku nie było żadnych zdjęć, za to może znalazło by się kilka obrazków. Wyjątek stanowiła wielka odbitka mostu na rzece An Life w Dublinie wisząca w salonie. Theo uważał, że znajdowała się tam dlatego, że bez niej ściana wydawałaby się zbyt goła. Anna Dowd Vilmos nie była sentymentalna.

Nietypowe namiastki nieładu - matka zostawiła płaszcz na krześle, jej otwarta torebka leżała na boku na stole w jadalni, wysypało się z niej kilka drobiazgów. Theo złapał się na tym, że zastanawia się, co właściwie dzisiaj robiła przez cały dzień. Pracowała jako wolontariuszka w bibliotece, ale raptem raz w tygodniu. Przez większość aktywnego życia gotowała i sprzątała dla dziecka oraz ewidentnie staroświeckiego męża. A co robiła z czasem dla siebie? Poczuł wyrzuty sumienia, że myślał o tym dopiero teraz, gdy jego własne życie legło w gruzach. Tata nie żył od dość dawna. Czy Theo, jedyne dziecko, kiedykolwiek przyszedł i zapytał, czy może jej w czymś pomóc? Czy starał się znaleźć dla niej czas, zabrać ją gdzieś, poznać? Jasne, nie była najżywiej reagującą osobą na świecie, ale nie starał się za bardzo, żeby to przełamać, prawda?

Zostawił telewizor ze zgaszonym dźwiękiem - nieme sceny wypadków samochodowych i protestów państwowych szkół we wczesno wieczornych wiadomościach - i powiesił płaszcz matki w szafie. Mógłby przygotować jej kolację. To byłaby miła niespodzianka po przebudzeniu, prawda? Nie był najlepszym kucharzem, ale też nie beznadziejnym, a nawet grilowane kanapki z serem i zupa pomidorowa z puszki jest lepsza niż wstawanie, żeby samej coś ugotować. A może powinien ją zabrać gdzieś na porządną kolację. Zadzwoniłby do Johna z restauracji, a potem poszliby posłuchać tej irlandzkiej kapeli.

Był w trakcie zagarniania rozsypanych drobiazgów z powrotem do jej torebki, gdy zdał sobie sprawę, że trzyma fiolkę z lekami i od dłuższej chwili jej się przygląda, nie bardzo rozumiejąc, dlaczego się przy niej zatrzymał.

Na etykietce napisano fentanyl citrate. Na fiolce znajdowała się też pomarańczowa nalepka z ostrzeżeniem.

Przez kilka długich sekund wczytywał się w rozliczne zastrzeżenia na etykietce, nim zrozumiał, że patrzy na jakiegoś rodzaju pochodną morfiny - silny, naprawdę silny środek przeciwbólowy. Zrobiło mu się zimno, jakby sam dostał znieczulenie. Patrzył na fiolkę jeszcze przez chwilę, a potem nie bardzo wiedząc co i dlaczego robi, wyrzucił wszystko z torebki matki na stół. Szminka stoczyła się i uderzyła o podłogę, ale nie schylił się po nią. Kolorowa ulotka, składana i rozkładana tyle razy, że na zgięcia zupełnie zbielała, miała na górze pasek z napisem, który mówił, że jest to broszura wydana przez centrum medyczne California Pacific. Słowa na okładce o kroju czcionki ostrożnym, niemal pełnym szacunku mówiły: „Rak trzustki - pytania i odpowiedzi.”


- Dlaczego nic mi nie powiedziałaś?

Rzuciła mu spojrzenie, którego mógł się spodziewać po Krisie Rolle, posępne jak u nastolatka.

- Nie byłam pewna. Nadal nie mają stuprocentowej pewności, dopóki nie zrobią biopsji, ale ta, no jak to zwą, endoskopia, wykryła spory guz. - Wzruszyła ramionami. - To nie było przyjemne, ta endoskopia. Nie chciałam iść na to badania, miałam nadzieję, że to nic takiego.
- To niedobrze, mamo. Musimy poważnie do tego podchodzić. To bardzo ważne!

Na chwilę jej twarz pojaśniała, ale za jej krzywym uśmiechem czaiła się otchłań.

- Tak, Theo. Wiem.
- Przepraszam. Jezu. Przepraszam. - Roztrzęsiony wziął głęboki wdech. - Co ci powiedzieli?

To, co jej powiedzieli, nie brzmiało dobrze. Jeśli biopsja potwierdzi, że guz jest złośliwy, a wydawało się to bardzo prawdopodobne, to pewnie jest w trzecim albo czwartym stadium. Następnego dnia w bibliotece, kiedy siadł przy komputerze, żeby pogrzebać Internecie, odkrył, że zwykle zapisywano to jako „Stadium III” i „Stadium IV”, jakby zaklęcie ohydy w postaci rzymskich cyfr sprawiało, że stawała się odleglejsza i w jakiś sposób mniej straszna, jak zwykły, historyczny przypis. Lekarz powiedział matce, że choroba musiała się rozwijać niezauważona przez dłuższy czas, co często zdarzało się przy raku trzustki, ponieważ nowotworu wykrywano, dopiero, gdy zaczynał uciskać inne organy. Istniało spore ryzyko, że choroba rozprzestrzeniła się już do układu limfatycznego i złe komórki rozsiewały nasiona chaosu w całym jej ciele.

- Sześć miesięcy - powiedziała. - Rok, jeśli naświetlanie i chemioterapia poskutkują.
- Jezu. - Stał i patrzył na jej straszne opanowanie. - Mówisz mi, że to nieuleczalne?

Znowu wzruszyła ramionami.

- Zdarzają się, jak oni to nazywają, czasowe remisje. Czasem dzięki chemioterapii i innym zabiegom ludzie żyją dłużej. Ale rzadko.

Nie rozumiał, jak mogła siedzieć i mówić o śmierci, o własnej śmierci, jakby rozmawiali o gwarancji na mikser.

- Ale istnieje jakaś szansa, prawda?
- Zawsze istnieje jakaś szansa, Theo. - Nie musiała dopowiadać tego, co wybrzmiało w jej głosie. „Ale nie dla mnie.”
- Czy to… O, Boże, czy bardzo cię bolało, mamo?

Zastanowiła się, nim odpowiedziała. Nie spieszyła się. Nagle pojął, jakie to musi być uczucie: nie ma już sensu z niczym się spieszyć.

- Przez pewien czas. Na początku nie było tak źle. Myślałam, że to ból mięśni, no wiesz, te moje plecy. Czasem łapie mnie, gdy coś noszę, przesuwam meble przy odkurzaniu.

Znowu poczuł, że gryzie go sumienie - nie, to raczej czysta boleść - na myśl o matce przesuwającej ciężkie sofy, żeby odkurzyć w pustym domu, tylko dla niego i dla siebie. Ale jakie to miało teraz znaczenie? Chciało mu się śmiać ze zgrozy, ale nawet przy dziwnym, pełnym dystansu podejściu matki nie sądził, żeby to był dobry pomysł. Ale miał wrażenie, że wolałaby już coś takiego, niż gdyby zaczął płakać. Rozejrzał się po pustym domu, czystych dywanach i nieatrakcyjnych meblach, spojrzał na drobną, ciemnowłosą kobietę siedząca przed nim na krześle i próbował wymyślić, co powiedzieć.

- I tak nie byłam za bardzo głodna - stwierdziła nagle. - Ale nigdy nie należałam do osób, które lubią dużo jeść. Nie to co twój ojciec. Zawsze trzymał obok siebie puszkę z orzeszkami albo coś w tym guście… - przerwała równie nagle, jak zaczęła.
- Chcesz… masz ochotę wyjść ze mną? Dziś wieczór? W klubie Kennel gra irlandzka kapela. Powinni być nieźli. Prawdziwa irlandzka muzyka, tylko tradycyjne instrumenty.

Naprawdę się uśmiechnęła, a ponieważ to był prawdziwy uśmiech, po raz pierwszy zobaczył jej ból i zmęczenie.

- To byłoby miłe, Theo. Tak, wyjdźmy.

* * *



Od tamtej chwili zaczęło się staczanie po równi pochyłej w dół. To, co stało się z Cat i dzieckiem było tak nagłe, że wydawało się raczej brutalnym napadem - w jednej chwili idziesz ulicą, zastanawiając się, co zjesz na kolację, a w drugiej leżysz w rynsztoku i zastanawiasz się, czy zdołasz stamtąd wypełznąć, żeby ktoś cię znalazł. Patrzenie, jak umiera jego matka było czymś zupełnie innym, czymś jak potworny wypadek na zwolnionym tempie, który ciągnął się i ciągnął, i wydawał się nie mieć końca. Ale oczywiście kiedyś koniec nastąpi.

Theo odkrył, że w krainie śmierci mówi się innym językiem. Już wcześniej myślał, że poronienie Cat było otoczone przedziwną tajemniczością, ale tak naprawdę nawet nie zdążył wtedy choćby otrzeć się o meandry tego świata. Przede wszystkim nie mieli do czynienia po prostu z rakiem albo nowotworem, tylko z gruczolakorakiem. Nie badali matki, tylko wykonywali laparoskopię albo endoskopową cholangiopankreatografię wsteczną - przedostatniego słowa nawet nie dałoby się zmieścić na planszy do Scrabble. I najwyraźniej nie stosowano prawdziwego leczenia, tylko tajemnice, z których nawet druidzi mogliby być dumni, jakąś gemcytabina, fluorouracyl, drenaż paliatywny czy nawet chemiczną splanchnicektomię. Czasem unosił się dym, kurtyna się rozsuwała, ktoś w białym fartuchu wychylał się i teatralnym szeptem oznajmiał: „przezskórny radiologiczny drenaż dróg żółciowych” i ponownie znikał. Zupełnie jakby ktoś zrobił wykop w życiu Theo - w jego własnym i matki, tyle że ona z dnia na dzień stawała się coraz bardziej odległa, pogrążona w mgiełce środków przeciwbólowych - i podjechał do niego wywrotką pełną kolczastych terminów z greki oraz łaciny i zasypał wszystko lawiną bezsensownych, ale mimo to przerażających sylab.

Nie podlegający resekcji. To jedno z gorszych słów.

Metastaza. Najgorsze.

Oczywiście musiał odejść z pracy. Khasigian był na tyle miły, żeby mu powiedzieć, że może wrócić, kiedy zechce. Matka, oszczędna z natury, w ciągu ostatnich lat odłożyła nieco z emerytury męża i ubezpieczenia - dość, żeby spłacać maleńką hipotekę i mieć na jedzenie, zwłaszcza, że teraz Anna Vilmos prawie nic nie jadła, niezależnie od tego, jak usilnie namawiał ją Theo. Tak się martwił jej niejedzeniem, że nawet namówił Johna, żeby przyniósł trochę najlepszej marihuany i po długiej rozmowie zdołali namówić matkę Theo, żeby ją wypaliła.

- Próbujesz zamienić mnie w narkomana takiego jak ty - stwierdziła mimo wycieńczenia z rozbawieniem, ściskając owłosioną rękę Johna Battistiniego. To mogło być zabawne, to mogłaby być rzecz, którą Theo i Johnny wspominaliby ze zdumieniem przez całe życie - „noc, kiedy urajaliśmy matkę!” - tyle, że okoliczności w najmniejszym stopniu nie były zabawne, nie była zabawna żółtawa skórka Anny Dowd Vilmos, ciemne wory pod jej oczami, chustka, którą nosiła na głowie, bo przez chemioterapię włosy wychodziły jej z głowy całymi kępami. Dopiero co przerwała branie gemcytabiny i twierdziła z chorym uporem, że „nic mi to nie pomoże, a nie mam zamiaru umrzeć bez włosów”.

Marihuana nie wywołała efektu, na który miał nadzieję Theo. Przeciwnie: Anna miała złą jazdę, taką, jaka bardzo rzadko zdarza się najbardziej paranoidalnym początkującym palaczom. Jęczała, płakała i zaczęła coś bełkotać o „nocy, kiedy zabrali dziecko”, coś, co dla Theo kompletnie nie miało sensu, chyba, że mówiłaby o poronieniu Cat. Objął ją, głaskał niezręcznie i starał się nie myśleć o tym, jak bardzo schudła. Szeptał uspokajająco i zastanawiał się, czy coś z historii jej rodziny mogło wywołać te skojarzenia. To było szokujące, jak mało wiedział o wydarzeniach z życia matki sprzed jego narodzin.

Nawet, gdy minęło najgorsze, była zbyt roztrzęsiona, żeby zrobić tego wieczora coś jeszcze, a już na pewno nie była zainteresowana jedzeniem. Johnny wychodził straszliwie przepraszając i obiecując, że znajdzie jakieś „łagodniejsze ziele”, żeby mogli kiedyś spróbować jeszcze raz. Jednak Theo, patrząc na matkę kwilącą przez sen, wiedział, że to był ich ostatni eksperyment. Trudno powiedzieć, czy jej oddalenie się w ciągu ostatnich tygodni było formą wyparcia czy odwagi, ale nie zamierzał jej tego ponownie odbierać.

- Chcę, żebyś sprzedał dom - powiedziała mu pewnego ranka.

To był poranek taki, jak każdy inny ostatnio: jechali do kliniki, na matkę czekały godziny zabiegów, na niego postrzępione czasopisma w poczekalni i kiepska kawa.

- Co masz na myśli? Co, mamy wprowadzić się do kliniki na stałe?

Nadal miała dość siły, żeby rzucić mu zniecierpliwione spojrzenie. To jedna z nielicznych przyjemności, jakie jej zostały.

- Po mojej śmierci.
- Mamo, nie mów tak…
- Jeśli nie będę tak mówić teraz, to kiedy? - Poprawiła chustkę, która zaczęła zsuwać jej się z uszu. - Kiedy? Nie, masz mnie słuchać. To nie twój dom, nie chcesz tam mieszkać po mojej śmierci. Zresztą i tak nie utrzymałbyś go w czystości.
- Nie chcę teraz o tym myśleć.
- Ty nigdy nie chcesz myśleć o takich rzeczach. To dlatego nadal zajmujesz się tym, czymś się zajmujesz, Theo. To dlatego mieszkasz ze mną.
- Mógłbym się wyprowadzić, gdyby… gdybyś nie była chora.

Wykrzywiła się.

- Być może. Ale posłuchaj mnie. Sprzedasz go i kupisz sobie ładne mieszkanie. Zostanie ci trochę pieniędzy. Możesz wrócić do szkoły i zrobić dyplom. Dobrze by ci szło z nauką, gdybyś się postarał, nauczyciele zawsze mówili, że jesteś bystry, ale ty tylko chciałeś śpiewać w tych zespołach rock’n’rollowych. Dom jest prawie spłacony, oczywiście jest jeszcze druga hipoteka za przebudowę kuchni, ale i tak zostanie dość pieniędzy na szkołę.

Myśl, że to nastąpi, była potworna, ale mimo to coś w nim zabłysło. Coś, co mogło być wizją wyczekiwanej wolności.

- Porozmawiamy o tym… porozmawiamy o tym później, mamo. Pokonasz to.
- Nie potrafisz kłamać, Theo. - Zamilkła na dłuższą chwilę. - To szczęście, że jesteś muzykalny.

Zerknął na nią. Tak, rzeczywiście się uśmiechała. To było tak dziwne, że aż nie do uwierzenia. „Czy moja matka musiała dostać raka, żeby pojawiło się u niej poczucie humoru? To naprawdę kiepski interes, nie?

Ale nie ma uczciwych wymian. Wszechświat nie opiera się na sprawiedliwości. Nie ma tu Działu Skarg i Zażaleń. Nie ma wyższego sądu, do którego można się odwołać.

Naprawdę niezły przypał, prawda?”

* * *


Równia pochyła w dół ciągnęła się przez wiosnę i początek lata - spadek swobodny przerażająco szybki, a zarazem potwornie, rozwlekle wolny, jak koszmar. Johnny Battistini przestał ich odwiedzać. Nie był w stanie patrzeć na stracha na wróble, jakim stała się Anna Vilmos. Mimo to nadal czasem dzwonił, żeby zapytać o nią i namówić Theo na wyjście z domu, tylko ten jeden wieczór.

- Daj spokój - powiedział za ostatnim razem. - To by ci bardzo dobrze zrobiło. Tylko na kilka godzin…

- Jasne. A co jeśli przewróci się w łazience, kiedy mnie nie będzie? - Theo słyszał histeryczną nutę w swoim głosie, jakby podsłuchiwał czyjąś rozmowę. - Mam tam siedzieć, pić piwo, patrzeć na panienki i mieć nadzieję, że nic takiego się nie stanie? Łatwo ci mówić. Gdyby to była twoja matka, to pewnie i tak byś nie siedział w domu.
- Ej, stary… - Johnny zawahał się. Znaleźli się przy granicy, której nigdy wcześniej nie przekraczali.
- Słuchaj, teraz nie mogę, dobra? Przykro mi, ale nie mogę. Więc przestań zawracać mi tyłek.
- Ale co z zespołem, Thee? Pytają mnie, kiedy wrócisz.
- Powiedz, że gdy tylko matka umrze… - Mimo wściekłości, zdał sobie sprawę, że powiedział to za głośno. Zakładał, że Anna nadal śpi w sąsiednim pokoju. - Powiedz im, że kiedy wszystkie te… niedogodności się skończą, wrócę, radosny i gotowy do grania ostrej muzyki z bandą dwudziestolatków. Tak, z dziką rozkoszą. Nie ma się czym martwić.
- Theo…
- Mam to gdzieś. Powiedz im, że odchodzę. A teraz zostaw mnie w spokoju.

Kiedy odkładał słuchawkę, czuł się, jakby trzasnął drzwiami. Chciało mu się płakać, ale nie pozwolił sobie na to. „Głupi, głupi, głupi.”

Telefon od Catherine następnego dnia zadał mu innego rodzaju ból. Ktoś powiedział jej, co się dzieje. Theo kilkanaście razy walczył z pokusą zadzwonienia do niej, walczył z tym jak pijak, który próbuje powstrzymać się od biegnięcia późnym wieczorem do monopolowego. Ale w końcu się odezwała, wreszcie ten znajomy głos. Ale było w nim coś innego, pełen ostrożności dystans, jakby przed telefonem do niego wyszorowała się jak któryś z lekarzy matki i założyła chirurgiczne rękawiczki oraz maseczkę.

- Strasznie, strasznie mi przykro z powodu twojej mamy, Theo.
- To dość trudne. Dla niej, oczywiście.

Catherine zapytała, jak sobie daje radę, posłuchała przez chwilę o porażająco zimnym, codziennym porządku dnia, a nawet powiedziała co nieco o sobie - o awansie w pracy, filmie, który jej spodobał, ale cała rozmowa miała podtekst, którego nie dało się z niczym pomylić. „Dzwonię z powodu lojalności i ludzkiej przyzwoitości, nic poza tym. Niech ci nic nie przyjdzie do głowy.”

Nie ma problemu. Jemu już wszystko wywietrzało z głowy.

Gdy pełne ostrożności pas de deux z Catherine dobiegło końca, poszedł do salonu. Czuł w sobie kompletną pustkę, jakby coś całkowicie wyżarło go od środka, niszcząc całą esencję Theowości i zostawiając tylko skórę. Zastał matkę siedzącą na kanapie. Głowę oparła do tyłu, ale oczy miała otwarte. Telewizor był wyłączony. W większość popołudni odpływała tak daleko, wędrując daleko poza mapami, po królestwie własnego bólu, że nawet już nie zawracała sobie głowy włączaniem telewizora.

- Myślę, że to już czas, żebym poszła do szpitala - powiedziała, gdy usłyszała jego kroki.
- Byliśmy rano na wizycie, zapomniałaś?

Pokręciła głową, ale ledwo-ledwo, jakby się bała, że gdy obróci ją za mocno, może jej odpaść. Miała naprawdę kiepski dzień, dobrze to widział.

- Nie, chodzi mi o to, że powinnam już iść do szpitala na stałe.

Poczuł, jakby coś ścisnęło jego wnętrzności - coś zimnego.

- Nie musisz tego robić, mamo. Dobrze dajemy sobie radę, prawda?

Zamknęła oczy oczy.

- Dobrze sobie radzisz, Theo. Jesteś dobrym synem. Ale lekarze też tak uważają. Nie dam sobie dłużej rady.
- Z czym?
- Z dotrzymaniem mojej części umowy. Jestem zbyt zmęczona. I za bardzo mnie boli. Chcę odpocząć.
- Ale możesz tutaj…

Uniosła palec, żeby go uciszyć.

- Nie chcę, żebyś mnie nosił, Theo. Już parę razy musiałeś to robić. I nie chcę, żeby własny syn podcierał mi tyłek. Nie zniosę tego. Już czas.
- Ale…!
- Już czas.

I tak zaczęła się ostatnia, najbardziej stroma część drogi w dół, podróż do głębin równie straszna, jak opisywał to Dante. Ale u kresu nie będzie żadnych niebiańskich wizji, Theo miał tego pewność. Żadnych lśniących miast. Tylko niekończące się korytarze na szpitalnym oddziale.

Poddawała się, czuł to, oddalała się od niego jak księżyc, który wyrwał się z więzów orbity i niedługo zniknie w ciemnym, pustych przestrzeniach. Codziennie przesiadywał przy niej część dnia, próbując skupić się na książkach, które planował przeczytać od miesięcy, a nawet od lat. Siedzenie z nią przez cały czas nie miało sensu, ale co miał innego do roboty? Bał się wrócić do pracy, jakby w ten sposób kusił los, jakby telefon ze straszliwą nowiną stawał się bardziej prawdopodobny, gdy gdzieś wychodził, niż kiedy siedział po prostu w domu. Chłopcy z zespołu wzięli go za słowo - słowo wypowiedziane z wściekłości i żalu - i uznali rozstanie za oficjalne. John zostawił mu niepewną, przepraszającą wiadomość, z której jasno to wynikało, chociaż w żadnym miejscu nie wyłożył tego wprost. Theo nawet nie zawracał sobie głowy oddzwanianiem. Pełen współczucia telefon od jego i Cat przyjaciela, właściwie bardziej znajomego niż przyjaciela, przyniósł mu niechcianą nowinę, że Catherine z kimś się spotyka. Kiedy odłożył słuchawkę, włączył starą płytę Smiths i chodził po domu od jednego pokoju, do drugiego, próbując sobie przypomnieć, co człowiek powinien czuć.

Czasem Theo miał wrażenie, że też się poddaje, że odcina wszystkie więzy i rusza w ślad za matką we własną podróż w próżnię. Tylko świadomość, że ona nie ma nikogo poza nim, sprowadzała go na ziemię. Stryj Harold raz przyjechał z wizytą, na początku, ale on jeszcze gorzej radził sobie z rozmową z chorą osobą niż Johnny Battistini. Theo wiedział, że więcej go już nie zobaczą.

Nadal jednak zdarzały się dobre dni, dni kiedy ból stawał się znośny, a umysł matki nie był zamroczony środkami przeciwbólowymi. Żałował, że nie ma żadnych nowin na swój temat, którymi mógłby ją rozerwać, ale był martwy jak kamień. Jednak to chyba nie miało znaczenia: kiedy miała dość sił, żeby się skupić, sama mówiła. Jakby w miarę postępów choroby rak wyżarł w niej również mur, przegrodę, która była widoczna we wszystkich pogawędkach i wspomnieniach, więc Theo zdał sobie sprawę, jak mało o niej wie dopiero, gdy zachorowała. Na początku opowiadała o Theo, jego dzieciństwie, szkolnym okresie, przesadnej miłości do Halloween i próbach zrobienia upragnionych kostiumów, ale stopniowo coraz więcej mówiła o własnym dorastaniu w Chicago. Opowiadała mu historie, których nigdy nie słyszał, o wielkiej, irlandzkiej rodzinie, w której była najmłodszym dzieckiem, o wszystkich ciotkach, wujach, kuzynach, braciach i siostrach, od której została odseparowana, gdy jej matka zrobiła rzecz niewybaczalną - przynajmniej w katolickiej rodzinie - rozwiodła się z brutalnym, zachlanym ojcem Anny. Theo niewiele wiedział o tej historii, ale to tłumaczyło, dlaczego nie znał prawie żadnych krewnych ze strony matki oraz dlaczego babcia Dowd, matka siedmiorga dzieci w Illinois, zamieszkała w końcu z najmłodszym aż w Kalifornii.

Kiedy teraz słuchał, jak matka opowiada, znowu zatęsknił za babcią. Babcia Dowd była znacznie bardziej kochająca od swojej córki, tak bardzo, że czasem Theo czuł, że łączy go z nią jakiegoś rodzaju tajny sojusz. Pojawiała się w tle w większości ciepłych wspomnień z dzieciństwa - wyprawy do drogerii, które zahaczyły też o cukiernię, drobne sumy pieniędzy dawane, gdy rodzice nie widzieli i oczywiście jej cudowne, osobliwe opowieści ze Starego Kraju o magicznym ludzie i olbrzymach, przy których jego matka przewracała oczami, a które jego ojca, inżyniera pracującego w przemyśle lotniczym i kosmicznym, zwyczajnie irytowały. Uważał, że teściowa wypełnia chłopcu głowę „naiwnymi bzdurami”, jak to nazywał.

Babcia Dowd zmarła, gdy Theo miał dwanaście lat. Wtedy uważał, że nie dotknęło go to za bardzo. Własne opanowanie zaskoczyło go i wręcz mu zaimponowało. Potem zrozumiał, że po prostu był za mały, żeby wiedzieć, jak bardzo to tak naprawdę boli.

Teraz, jak gdyby w umierającej córce zebrała się esencja matki, prawie miał wrażenie, jakby siedział przy łożu babki. Rodzice nie pozwolili mu siedzieć przy umierającej na zapalenie płuc babci, bo myśleli, że potem będą mu się śnić koszmary.

„To cała moja rodzina”, myślał, patrząc na umęczoną, śpiącą matkę. „Cała moja rodzina umiera. Zostałem tylko ja.”

- Chcę ci coś powiedzieć - odezwała się matka.

Theo wyprostował się na krześle, wyrwany nagle z drzemki pełnej tych uporczywych, niepokojąco realistycznych snów, w których patrzył przez zamgloną szybę, jakby był chorym zamkniętym w szpitalu albo zwierzęciem w terrarium. Tym razem bardzo wyraźnie czuł, że jest kimś innym, nie Theo, z pewnością nie Theo, ale czymś starym, zimnym i rozbawionym. To było przerażające i nadal serce waliło mu jak młot.

W pierwszej chwili, nim zobaczył, że matka ma otwarte oczy, pomyślał, że szept stanowił część snu. Ostatnio tyle spała - czasem przez całą jego poranną lub popołudniową wizytę. Zaczął o niej myśleć jak o czymś nieruchomym jak kukła, chociaż zdarzały się chwile, gdy jęczała z bólu - czasem nawet po tym, jak zjawiała się pielęgniarka z lekami. Łapał się wtedy na tym, że pragnie z całego serca, żeby powróciła do wyciszenia, ponurego i odległego.

I nadal zdarzały się chwile przytomności, a ten wydawał się jednym z nich.

- Co takiego, mamo? Potrzebujesz więcej leków?
- Nie. - To był dźwięk niesiony minimalną ilością powietrza, maleńkim łyczkiem. Głębszy oddech sprawiał jej ból, pomniejszając przestrzeń, w której niczym mroczny zdobywca rósł nowotwór. - Chcę ci coś powiedzieć.

Przysunął krzesło bliżej łóżka i wziął jej suchą, chłodną dłoń.

- Słucham.
- Ja… przepraszam cię.
- Za co?
- Za to, że… nie kochałam cię, tak jak powinnam, Theo. - Próbowała go wyraźnie zobaczyć mimo zamglonego wzroku. Poruszyła trochę oczami, że skupić się na jego twarzy. - To nie była twoja wina.
- Nie wiem, co masz na myśli, mamo. - Przysunął się bliżej, tak że słyszał jej oddech. - Byłaś wspaniałą…
- Nie. Nie robiłam tego, co powinnam. Po prostu … coś się stało. Kiedy byłeś malutki, praktycznie noworodkiem. To prawdopodobnie była, jak oni to nazywają…? - Urwała, żeby złapać oddech, mecząc się przy tym tak, że aż mu się wszystko w żołądku przewracało. - Depresja poporodowa? Nie wiem. Nie wiedzieliśmy o tym, naprawdę. Ale pewnego dnia to się stało. Podeszłam do twojego łóżeczka, a ty płakałeś i płakałeś, bez przerwy. Może to gazy. - Na jej twarzy pojawił się cień uśmiechu. - Ale nagle poczułam, że nie obchodzi mnie to, że tak naprawdę nie jesteś moim dzieckiem. - Zmarszczyła brwi i zamknęła oczy, próbując przywołać właściwie słowa. - Nie, to musiało być coś innego. Ja już nie rozumiałem, co to znaczy dziecko. Po prostu małe płaczące coś. Anie część mnie. - Zacisnęła powieki mocniej pod wpływem nagłej fali bólu. - Nie część mnie.
- Nie możesz obwiniać się z powodu takich rzeczy, mamo.
- Powinnam była szukać pomocy. Próbowałam powiedzieć twojemu ojcu, ale o nie rozumiał. Powiedział, że potrzebuję więcej odpoczynku. Ale nie kochałam cię tak, jak powinnam. Nigdy. Przepraszam, Theo.

Poczuł, że pieką go oczy.

- Byłaś dobrą matką. Zrobiłaś, co mogłaś.
- To straszne, prawda? - Teraz miała otwarte oczy, zupełnie otwarte, i po raz pierwszy w ciągu ostatnich dni pomyślał, że naprawdę go widzi, całkowicie i prawdziwie, z potworną wyrazistością, która normalne, codzienne życie zamieniłaby w koszmar. Postarał się mocno, żeby odpowiedzieć na to okropne spojrzenie.
- Co takiego, mamo? Co jest straszne?
- Kiedy umierasz, a jedyne, co inni mogą o tobie powiedzieć, to że „zrobiła, co mogła”. - Wzięła rozdygotany oddech, a potem czekała tak długo z wzięciem następnego, że znowu serce zaczęło mu szybciej bić. Kiedy w końcu znowu przemówiła, to był roztrzęsiony szept, jakby była przerażonym dzieckiem. - Zaśpiewasz dla mnie piosenkę, Theo?
- Piosenkę?
- Nie słyszałam jak śpiewasz… od tak dawna. Zawsze miałeś taki miły głos.
- Co chciałabyś usłyszeć, mamo?

Ale ona zamknęła oczy i machnęła delikatnie dłonią.

Przypomniał sobie dzień, kiedy dowiedział się o jej o chorobie. Wyszli wtedy posłuchać zespołu. Więc wybrał coś starego, starą irlandzką piosenkę. Lubiła takie.

I wish I was in Carrickfergus,


Zaczął cicho śpiewać.