Władcy nocy, złodzieje snów - Eugeniusz Dębski

Autor: Jacek 'vanderus' Dworzycki

Władcy nocy, złodzieje snów - Eugeniusz Dębski
Z niektórymi autorami już tak jest, że w przypadku nowości wydawniczej wystarczy jakiemukolwiek miłośnikowi fantastyki powiedzieć: Sapkowski, Dębski, Pilipiuk czy Piekara i wie, czego może się spodziewać. Mniej więcej orientuje się, czy to jego klimat, styl i czy w ogóle warto w księgarni po taką książkę wyciągnąć rękę. Nie inaczej jest z bohaterami serii literackich. Co prawda, nie ma może wielu aż tak rozpoznawalnych, ale kim jest Owen Yeates wie pewnie zdecydowana większość. Teoretycznie mógłbym więc zacząć tę recenzję od słów – "jest nowa część przygód najbardziej znanego detektywa ". Pozostaje tylko jeden mały problem – ta odsłona jest dość mało "owenowa".

Może już na wstępie postawię sprawę jasno. Ta powieść nie jest słaba, ani nie warta przeczytania. W żadnym razie nie doszukuję się w niej jakichś słabszych stron, pomijając zalety. Po prostu wydaje mi się, że warto być świadomym po co się sięga, bo to chyba jedyna tego typu książka w całym cyklu. Detektyw Owen Yeates, prowadzący zawsze pierwszoosobową narrację, tutaj występuje tylko w części pierwszej i trzeciej, czyli łącznie nawet nie w połowie. Głównie czytelnik śledzi dochodzenie prowadzone przez Scotta Hamisdale’a, detektywa do spraw małomiasteczkowych.

Skoro jesteśmy już przy postaciach, zatrzymajmy się na chwilę w tym miejscu. Oprócz Owena, którego przedstawiać nie trzeba i który w tej odsłonie jest taki jak zawsze – cyniczny, dowcipny i wyposażony w ciętą ripostę na każdą zaczepkę – poznajmy Scotta Hamisdale’a. Tak na dobrą sprawę, autor nie starał się zbytnio o nowatorstwo. Wiadomo przecież, że czytelnicy chcą czytać o Owenie w książkach o nim, więc nie najlepszym pomysłem byłoby danie im innego bohatera, który na dodatek diametralnie by się od niego różnił. Tak więc Hamisdale to taki Yeates, tylko bez nałogów – nie pali, a zamiast cięższych trunków preferuje słodkie wino. Najgorsze jest jednak to, że oprócz powyższych słabości pozbawiony został również humoru. Tym samym, przez większą część książki zamiast delektować się porównaniami i ripostami pierwszej klasy, dostajemy coś na kształt wyrobu czekoladopodobnego. Niby to samo, ale każdy różnicę wyczuje.

Naturalnie Owen Yeates nigdy nie przyjmuje spraw prostych i nie inaczej jest w tym wypadku. Tym razem zmuszony zostaje do stawienia czoła snom, a mówiąc dokładniej stara się wyjaśnić, jak to jest możliwe, że dwie osoby śnią w tym samym momencie taką samą historię, tyle tylko, że ze swojej perspektywy. Sprawa zaczyna zataczać coraz szersze kręgi, aż w końcu koniecznym staje się wynajęcie drugiego detektywa i posłanie go do Redleaf Hill, małego miasteczka na końcu niczego, gdzie deszcz nie przestaje padać, a największą atrakcją są mecze koszykówki old-boy’ów.

Większa część powieści, w odróżnieniu od wcześniejszych, nie jest może aż tak przesycona akcją i wydarzenia nie poganiają się w nawzajem, jak wagony TGV. Jednak zakończenie bezsprzecznie jest już w starym dobrym stylu. Niestety, po zakończeniu lektury miałem nieprzyjemne wrażenie, że nie jest to efekt do końca przemyślany przez autora. Zauważalna jest bowiem pewna dysharmonia – z jednej strony spokojne tempo przez większą część powieści i nagłe wyjaśnienie całej intrygi, zwrot oraz, zanim zdążymy się obejrzeć, zamykamy ostatnią stronę. Brak jest w tym wszystkim płynnego przejścia, które u czytelnika nie powodowałoby wrażenia nagłego zarwania się podłogi, po której spacerował.

Powieść wydała Fabryka Słów i sam ten fakt powinien wystarczyć za wszelkie informacje odnośnie wydania. Dobry skład, przyzwoita korekta oraz niezła ilustracja dobrze komponująca się z resztą cyklu, choć z dotychczasowych czterech chyba najsłabsza. Do tego dochodzi charakterystyczny, dosyć wąski sposób prezentowania tekstu na stronach. Niektórych to mocno denerwuje, bo sztucznie zwiększa grubość książek. Jak dla mnie jednak duży plus, bo o wiele łatwiej i szybciej taką książkę się czyta.

Oczywiście powieść jest pozycją obowiązkową dla wszystkich fanów cyklu. Dodatkowo, polecałbym ją wszystkim tym, którzy szukają czegoś lżejszego na letnie upały w mieście, tudzież na wyjazd nad słoneczne morze. Pomimo faktu, iż jest to bowiem siódmy tom cyklu, nie ma żadnego problemu, by to właśnie od niego rozpocząć znajomość z Yeatesem. Przy czym warto tylko pamiętać, że dla całego cyklu Władcy nocy, złodzieje snów nie są może najbardziej reprezentatywni.