» Fragmenty książek » Wigilijne psy i inne opowieści

Wigilijne psy i inne opowieści


wersja do druku

Wigilijne psy i inne opowieści

Opowieść taksówkarska

Opowiem jak było, bez ściemy. Gdy zmarł mój ojciec, Bóg wcisnął pauzę na pilocie i świat znieruchomiał. Widziałem ludzi, jak chcieli- by kubiści, naraz ze wszystkich stron. Potem minęło, myślałem nawet, że z mozołem wtoczę się na stare tory. No i odpowiedzialność, żeby być z matką, do pracy pójść i dawać grosz na michę i kwadrat. Jak znam staruszka, ożenił się z rozsądku, we dwójkę przecież lepiej. Ale z czasem pojawiła się miłość i najbardziej kochali się przez ostatni rok życia taty. Tacie nie przeszkadzało, że matka marszczy się jak folia nad zapalniczką. Pocieszałem matkę, że stary nie cierpiał. Mario, kumpel taty, widział wypadek.

Dopadło mnie straszne podejrzenie, że ojciec chciał się zabić, ale nigdy nie podzieliłem się nim z matką. Nie wiedziałem też, czemu miałby ze sobą kończyć, skoro właśnie wychodziliśmy na prostą, mieliśmy na wakacje, czesne dla mnie i szkołę muzyczną dla młodej. Mario opowiedział mi o śmierci taty. Mario, złotówa, jak i mój stary, czekał na postoju, oparty o samochód, ćmił szluga i pewnie czuł się jak sam sułtan. Tak mi opowiadał:

Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę

- Wrocławska jest długa i prosta, nie ma gdzie skręcić i trudno coś spieprzyć. Widzę samochód, czerwony, jak wypada spod wiaduktu, ledwo bierze zakręt i pędzi. Potem zobaczyłem, że to taryfa, a jak była z trzydzieści metrów ode mnie, widziałem, że to twój stary. Najpierw myślałem, że wiezie nerwowego klienta, takiego, co trzy razy przebija stawkę. Ale minął mnie, był sam, z głową tuż przy kierownicy. Pewno ktoś zachorował, myślę. Śmignął koło mnie, odwracam się, patrzę, auto skręca i centralnie w słup. Słup skosił, skosił drzewo i wtarabanił się w przystanek. Usłyszałem dwa odgłosy, jeden po drugim, a oba brzmiały, jakby coś mi w głowie wystrzeliło. Pierwszy – to jak citroën pierdolnął o wiatę, i drugi, głuchy – to jak twój staruszek wyleciał przez szybę. Gwarantuję ci, Andrzej, że nie żył, nim wyrżnął o bruk.

Ktoś by powiedział, że to nieludzkie tak opowiadać, ale ja mam swoje zdanie. Gdyby Mario zaczął się roztkliwiać, pewno bym pękł, poryczał się i nie pozbierał inaczej, niż dzieląc się tym z matką i młodą. Mario opowiedział to prosto, znad kula, i cieszę się, bo potraktował mnie jak dorosłego. Myślę, że gdyby to Mario zginął, to stary tak samo opisałby tę śmierć jego synowi.

To zabawne, jak życie wyciąga z nas ukryte możliwości. Lubię cwaniakować, zgrywać się na osiedlowego mądralę, ale prawda jest taka, że żyłem jak w szklarni. Rodzice płacili za studia, a gdy wszedłem w gówno, wyciągali mnie za uszy – jak wtedy, gdy stłukłem jednego typka i groziła mi sprawa. Dwadzieścia lat spędziłem w przeświadczeniu, że cokolwiek zrobię, rodzicielska ręka osłoni mnie przed konsekwencjami.

Weźmy szkołę. Nie jestem głupi i pewnie zdałbym na dzienne, ale poszedłem na prywatną uczelnię, żeby dyplom przyszedł bez wysiłku. Nie twierdzę, że skończenie studiów to jakiś problem, ale w prywatnych szkołach sprawa jest czysta – płacę i wymagam. Jestem jak Willi Sonnenbruch, lubię jasne sytuacje.

Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę

W dzień śmierci ojca miałem jasność, jakby słońce zmieniło się w supernową. Obiecałem sobie, że odciążę matkę. Mario powiedział jej o wszystkim, niech Bóg mu to wynagrodzi. Zająłem się pogrzebem, zorganizowałem stypę. Młoda chodziła jak we śnie. Matka starała się pozbierać. Zbiera się do dziś. Ja jakoś wytrzymałem, ojca pochowali w zamkniętej trumnie.

Na szczęście ojciec nie zabrał nikogo ze sobą – przystanek był pusty, tylko odłamek szkła pokaleczył preclarkę. Dziennikarze zrobili aferę. Te gnoje lgną do ludzkich nieszczęść jak muchy do gówna. Zjawiali się falami i pytali, jak się czuję. Chcieli rozmawiać z matką albo z młodą. Nie pozwoliłem. Nie znam gorszej nacji, prędzej poszedłbym na browara z kanarem niż z pismakiem – tak wtedy myślałem. Oczywiście najgorsza jest telewizja. Przychodzi taki z kamerą i wypatruje tych, którzy trzymają się najgorzej. Podtyka mikrofon pod nos i pyta: „Jak się pan czuje? Czemu, pana zdaniem, do tego doszło?”. Ludzie odpowiadają przez łzy i nawet nie wiedzą, co się dzieje. Powiedziałem, że rozmów nie ma, a jak któryś zbliży się do matki albo siostry, to będzie redaktorzył z wózka inwalidzkiego.

– Wypierdalać! – krzyczałem. – Chuj ci w dupę, śmieciu, i won, bo pójdę i zapierdolę twojego starego, to sobie odpowiesz, bucu z uszami.

Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę

Czułem się jak prawdziwy mężczyzna i dziś wstyd mi za to, co wtedy wygadywałem.

Najbardziej wpieprzał mnie pismak z jakiejś lokalnej gazety. Chodził za mną jak dziwka za regimentem. Klasyczny dziennikarzy- na, myślałem, trzy czwarte chłopa w tanim garniturze i z idiotycznym krawatem, szarym i zwiędłym. Zrozumiał, że nie odpowiem, dopiero wtedy, gdy wyrwałem dyktafon i zagroziłem, że wsadzę mu go w dupę. Stypa minęła sennie. Zjechała rodzinka, a im więcej wypili, tym mocniej rosło we mnie przekonanie, że gdyby tato wstał z grobu, zabiliby go ponownie, byleby tylko pochlać i pojeść za darmo. Szczęśliwie wieczorem zniknęli. Zostałem z matką i z siostrą, której nie umiałem wyjaśnić, że pewne rzeczy po prostu się dzieją i nie można nic zrobić, jak tylko żyć dalej, nie szukając sensu.

Mówię o Bogu – jest dla mnie jak wytrych, ale chyba w niego nie wierzę. A jeśli nawet jest, to ma w dupie nasze małe życia. Myślę, że do dziś nie wie, że był ktoś taki jak mój stary i że rozpierdolił się o wiatę, jadąc dobrze ponad sto na godzinę.

Matka jest lekarką i przeżylibyśmy spokojnie, ale dzień po stypie obszedłem biura pracy, zostawiając swoją ofertę. W tym kraju nawet do zbierania po koniach trzeba mieć CV i list motywacyjny. Próbo- wałem sklecić parę zdań o sobie, wreszcie poszedłem do gazet i zostawiłem ogłoszenie tej treści: „Dwudziestolatek podejmie każdą pracę”. Oszalałbym, siedząc w domu.

Wychodząc z jednego z biur ogłoszeń, spotkałem dziennikarzynę w zdechłym krawacie. Próbowałem go wyminąć, ale zaszedł drogę.

- Poczekaj.

Przypominał pijanego węgorza, jak dziwacznie by to nie brzmiało.

- Zajeb swoją starą i to opisz – rzuciłem.

- Nie chcę cię o nic pytać – powiedział. – Chcę ci coś pokazać. Odparłem, że się spieszę.

- Posłuchaj. Nie będę cię o nic pytał. Słowo honoru. Chcę ci tylko coś pokazać. A jeśli cię to nie zainteresuje, pójdę do domu i zajebię swoją starą.

Roześmiałem się po raz pierwszy od śmierci taty. Dochodziło południe i poszliśmy do Cafe Albo Tak, gdzie dzieci uczą się pić piwo, a z niebieskiego suitu zwisają gumowe rury i parasole. Zamówiłem browar, on colę. Przedstawił się jako Przemek.

- Dziś jakiś gość proponował mi zdjęcie z wypadku.

- Gówniarz z cyfrą? – spytałem.

-Nie taki gówniarz, ale z cyfrą. Najpierw nie chciałem brać, mniej więcej z tego powodu, dla którego kazałeś mi spierdalać.

- Albo twoja gazeta nie jest takim brukowcem, jak byś chciał – dopowiedziałem.

Przemek położył na stole paczkę L&M-ów i kolorowy wydruk.

- Jednak wziąłem. Zobacz dlaczego.

Na zdjęciu czerwony citroën pędził wprost na słup. Zrobiono je od przodu, było nieostre, pełne smug.

- Przypatrz się.

Nie chciałem oglądać taty, więc wziąłem wydruk z wahaniem. Spojrzałem na Przemka nieufnie. Zdjęcie jak zdjęcie, strzelone w pośpiechu, na szczęście nie widziałem twarzy ojca. Tylko zarys sylwetki, głowę schyloną nad kierownicą.

- Zwróć uwagę na to obok – podpowiedział. Zaczynał mnie nudzić.

- No fotel – stwierdziłem – rozmazany, przez to krzywy.

- Też tak myślałem – odparł Przemek. Wysunął L&M-a w moją stronę. – Widziałem tysiące zdjęć. Znam się na tym, Andrzej, i ten fotel od razu mi się nie spodobał. Kupiłem to zdjęcie z własnych pieniędzy. Facet odszedł. Kazałem mu wykasować fotkę z aparatu. Może w domu ma kopię, może nie. Ale chyba nie wie, co sfotografował. Zobacz.

Położył przede mną powiększony wydruk z wykadrowanym widokiem zza przedniej szyby. Twarz ojca była rozmyta, ale wyraźniejsza. Zagryzał wargi, a pod ciemnym czołem jarzyły się oczy ślepe jak u ryby.

- Obok – podpowiedział Przemek. Wskazał na to, co wziąłem za rozmyty w ruchu fotel.

Zawsze brałem to, co widzę, za prawdę. Tym razem było trud- no, bo obok taty siedział pasażer. Widziałem tylko zarys sylwetki, drobnej, jakby chłopięcej. Chuda ręka opierała się o drzwi. Nastroszone włosy odcinały się od nieba widzianego przez tylną szybę.

- Robią sobie z ciebie jaja – powiedziałem po długim milczeniu. – Mogę to zatrzymać?

- Jasne. Powiedziałem, że znam się na zdjęciach. Jeśli to fotomontaż, to genialny.

- Jak te zdjęcia UFO?

- Lepsze niż zdjęcia UFO.

- Umiałbyś taki zrobić?

- Możliwe. Ale nie w parę godzin i nie po to, aby dostać pięćdziesiątkę na odpierdol. – Patrzył na mnie. – Mówiąc wprost, to zdjęcie jest prawdziwe i dlatego przychodzę z nim do ciebie.

- Serdeczne dzięki – odparłem. – To miło z twojej strony, ale na mój rozum to masz tutaj pieprzoną sensację, więc poleć lepiej do gazety, jebnij artykuł i zgarnij kasę. Policja ukrywa prawdę, w taksówce był pasażer, tak? Albo Zdjęcie Śmierci. Ona istnieje.

- Może masz rację – westchnął znad coli. – Nie powinienem tu przychodzić.

- Wiesz co? Pamiętam, jak muslimy podpaliły Amerykę. Kupowałem gazety hurtem, cała szkoła się tym jarała. I jedno takie pisemko walnęło na okładce zdjęcie eksplozji, budynek się wali, a chmura dymu układa się, wypisz wymaluj, we wściekłą mordę diabła. Nawet podpis był pod tym Szatan pokazał twarz.

- Ładne.

- Wiem, że ładne. Takie zdjęcia czasem się robią. Prześwietlona klisza czy co.

- To cyfra, nie ma kliszy. – Punkt dla Przemka. – I jeśli to cię nie przekonuje, to powiem ci, że twój ojciec nie był pierwszy.

- Ludzie giną w wypadkach, wiem o tym.

Przemek westchnął. Determinacja, z jaką mnie przekonywał, sprawiła, że postanowiłem go wysłuchać.

- Przepraszam – powiedziałem.

- Jestem gościem od takich gówien. Jeżdżę po wypadkach, ta- kich tam. Przedszkolaki utopią kundla w gnojówce, mam tam być i opstrykać ścierwo. To bezmyślna i nudna robota. Już po pierwszych tygodniach wiesz, jak pisać. Jakich nieszczęść oczekuje czytelnik. Utopione dziecko czy skatowana żona? Student zadźgany na osiedlu czy sierota po taksówkarzu?

Zabolało. Przełknąłem ślinę.

- Do mojej działki należą karambole samochodowe. Muszę zawsze być w gotowości i ganiać od nieszczęścia do nieszczęścia. Zwróciłem uwagę na spory procent wypadków bezsensownych, ta- kich, które nie powinny się zdarzyć.

- Na przykład?

- Na przykład śmierć twojego ojca. Samochód jedzie i bez powodu skręca, prosto na słup. Jakby chciał w niego wjechać. Patrzmy dalej. – Wydobył z teczki gazetowe ścinki. – Cztery lata temu polonez jedzie na Zakrzówek, łamie ogrodzenie, pcha się przez krzaki, choć trudno, tylko po to, by spaść ze skarpy do wody.

- Samobójstwo – wtrąciłem.

- Bardzo możliwe. Pięć miesięcy później rozpędzony ford zmienia trasę i zatrzymuje się na autobusie. Kierowca ginie. W dwutysięcznym są dwa przypadki. Merol na długich światłach ląduje na drzewie, choć droga była prosta. Skręca specjalnie. Dalej, Bronowice, wiadukt, trzecia w nocy. Opel na pełnym gazie skręca z głównej i uderza w pociąg. Chcesz dalej?

- Podziękuję.

- Te wypadki, w sumie siedem, łączy kilka szczególnych cech. Po pierwsze, nie da się ich wytłumaczyć błędem prowadzącego albo innego kierowcy. Skręcali specjalnie. Przyspieszali, żeby zginąć.

- Samobójstwo.

- Jak myślisz, twój ojciec chciał się zabić?

Wiedziałem, że nie, mimo to stwierdziłem:

- Nigdy nie wiadomo, co komu w głowie siedzi. Wypadków jest od cholery, więc czasem trafiają się te – szukałem odpowiedniego słowa – no…

- Specyficzne – podpowiedział Przemek. – Więc słuchaj dalej. Kierowca zawsze jest sam, a każdy wypadek jest śmiertelny.

- Więc samobój. Podróż do Bozi na własne życzenie.

- Możliwe. Ale jak ci powiem, że cała siódemka to taksówkarze, będziesz się musiał nakombinować, jak ten przypadek uzasadnić. Siedem dziwnych wypadków, siedem śmierci. Siedmiu martwych taksówkarzy, średnio dwóch na rok. Dotarłem do rodzin zmarłych i żadna nie wierzyła w samobójstwo.

- To dopiero temat na artykuł – powiedziałem powoli.

- Twój ojciec chciał umrzeć? – zapytał Przemek. Powiedziałem mu prawdę i nastało milczenie.

- Czego ode mnie oczekujesz? – zapytałem wreszcie. Pragnąłem znaleźć się jak najdalej stąd. – Nie wiem nawet, czy mogę ci wierzyć.

- Mogę zostawić ci zdjęcie. I wycinki. Niech one ci mówią. Ja nic nie powiedziałem. Wiem tyle, że jest seria dziwnych śmierci. I ten człowiek. – Popukał w powiększone zdjęcie. – Człowiek, którego nie ma.

- Może wysiadł. – Podniosłem się. – Muszę już iść. Chciałem biec.

- Może – ironizował. – Może zniknął, jak się pojawił.

- Wszystko jest możliwe. – Westchnąłem. – Nie wiem tylko, co ja mogę zrobić. Nie wiem nawet, do czego miałbym być potrzebny. A przede wszystkim, co mógłbym przez to zyskać.

Podałem mu rękę i szybkim krokiem powędrowałem do wyjścia.

- Jeszcze jedno – zawołał Przemek. – Nikt nie powiedział, że twój ojciec był ostatni.

Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę
-
Ocena użytkowników
Średnia z 0 głosów
-
Twoja ocena
Mają na liście życzeń: 0
Mają w kolekcji: 0
Obecnie czytają: 0

Dodaj do swojej listy:
lista życzeń
kolekcja
obecnie czytam
Tytuł: Wigilijne psy i inne opowieści
Autor: Łukasz Orbitowski
Wydawca: Sine Qua Non
Data wydania: 17 lutego 2016
Liczba stron: 480
Oprawa: miękka
Format: 150×215mm
ISBN-13: 9788379246106
Cena: 39,90 zł



Czytaj również

Doom Pipe #6
Śmierć i groza
- recenzja
Inne światy
Dukaj, Małecki, Orbitowski i reszta
- recenzja
Ojciec
...czyli męskie relacje
- recenzja
Polcon 2017
Grunt to atmosfera
- recenzja
Pies i Klecha. Żertwa i inne historie
Polscy Ghostbusters
- recenzja
Orbitoversum
O twórczości Łukasza Orbitowskiego

Komentarze


Jeszcze nikt nie dodał komentarza.

Komentowanie dostępne jest po zalogowaniu.