Nigdy nie przypuszczałem, że Śmiertelny bóg ukaże się drukiem i że będzie to akurat moja debiutancka książka, może gdyby tak było, stonowałbym pewne elementy, a tak poszedłem na całość: nie ugłaskałem bohaterów ani świata, nie zawarłem żadnych fabularnych kompromisów.
Nie chcę tu przywoływać streszczenia fabuły, można je znaleźć w blurbie na czwartej stronie okładki, nie chcę też zamienić tego artykułu w kolejną odsłonę z cyklu "Co autor chciał powiedzieć, może tak by go zapytać?" (aczkolwiek zaznaczę, że coś chciał), więc może zrobię co innego – opowiem, skąd brałem natchnienie.
Inspirowała mnie twórczość Lovecrafta i jego następców, echa takich opowiadań jak W górach szaleństwa czy Zew Cthulhu pobrzmiewają głośno, ale i kino Nowej Przygody. Reszta – elementy militarnej sensacji i szczypta science fiction – przyszły same, były logicznym następstwem tak, a nie inaczej poprowadzonych wątków. Mamy więc starożytne tajemnice, spiski, egzotyczne miejsca i krwawe kulty.
Świat w Śmiertelnym bogu jest odbiciem naszego w krzywym zwierciadle i ten sam zabieg przeprowadziłem w stosunku do głównego bohatera. Zamiast Indiany Jonesa czy Jacka Ryana czytelnik otrzyma Reinera Erharda. Od początku wiedziałem, że "nośność" książki będzie zależeć przede wszystkim od niego, a on jest nazistą, kapitanem gestapo –to nie typ bohatera, który rozdaje dzieciom lizaki. Miałem trudne zadanie przed sobą – nie zamierzałem rezygnować z surowego wizerunku, a jednak chciałem, by czytelnik z nim sympatyzował; lektura nie miała być mordęgą, w której śledzimy losy antypatycznego nazistowskiego siepacza. Reiner Erhard musiał więc stać się wiarygodny w swojej roli, a jego motywacje zrozumiałe. Zabrałem się za to z dwóch stron – rysując antagonistów jeszcze ostrzej i nadając mu łagodniejsze, drugorzędne, bardzo ludzkie cechy.
Czy mi się udało, zdecydujcie sami.