Wcześniej w tym roku na Netfliksa trafił film animowany Wiedźmin: Zmora Wilka i jeśli ktoś jeszcze go nie widział, na pewno powinien to naprawić przed zabraniem się za właściwego Wiedźmina – fabuła drugiego sezonu odwołuje się do wydarzeń przedstawionych w tym prequelu i widzom nieznającym książkowego oryginału może być czasem trudno złapać wszystkie nawiązania do przeszłości.
Geralta spotykamy, gdy wraz z Ciri wraca na zimę do wiedźmińskiej twierdzy Kaer Morhen. Ciri rozpoczyna treningi, a wiedźmin stara się rozwikłać tajemnicę niezwykłych zdolności księżniczki i ich związku z wydarzeniami na świecie. Tymczasem Yennefer trafia do niewoli po bitwie pod Sodden i zostaje rzucona w środek konfliktu, w którym swoje stawki mają Królestwa Północy, Nilfgaard, elfy oraz Rada Czarodziejów.
Relacja serialu z książkami Sapkowskiego jest intrygująca i cokolwiek zastanawiająca. Z jednej strony co chwila trafiamy na sugestie i zapowiedzi przyszłych wydarzeń, skierowane wprost do czytelników. Z drugiej – fabuła, znacznie mocniej niż w poprzednim sezonie, odjeżdża od pierwowzoru. W 2019 wątek Geralta był niemal zawsze oparty na konkretnym opowiadaniu. Teraz jedynie pierwszy odcinek zachowuje tę metodę, będąc jedynie lekko przerobionym opowiadaniem Ziarno prawdy.
Dalsza historia, chociaż w ogólnej strukturze oparta na Krwi elfów, regularnie wybiega w nowe rejony i dosyć istotnie zmienia motywację części bohaterów. Najbardziej wyraźnie widać to na przykładzie Triss i Yennefer. Pierwsza z czarodziejek została dramatycznie spłycona, a dużą część jej charakterystyki, w tym konsekwencje Bitwy pod Sodden, w części przeniesiono na Yen. Oczywiście zmiany w adaptacji same w sobie nie są niczym złym, ale na dwa odcinki przez końcem sezonu pozostaje ogromna wątpliwość, w jaki sposób ta wersja wydarzeń doprowadzi do kolejnych kluczowych rozdziałów Sagi. Tym bardziej, że niektóre modyfikacje wydają się szkodliwe dla opowieści.
Najtrudniej pogodzić się chyba ze sposobem sportretowania wiedźminów w Kaer Morhen. Książkowi Lambert, Eskel czy Coën bywali złośliwi, ale u podstaw ich motywacji zawsze leżały życzliwość i troska. W ich serialowej wersji uderzają natomiast dziwny chłód i okrucieństwo. Na szczęście pozostałe postacie, tak nowe, jak i znane z pierwszego sezonu, wypadają zdecydowanie lepiej. Główna odpowiedzialność za ten sukces spoczywa oczywiście na Geralcie (Henry Cavill), Yennefer (Anya Chalotra) i Ciri (Freya Allan). Ich dialogi, ale przede wszystkim zdolność do przedstawienia, nawet bez słów, złożonych, często sprzecznych emocji, to jeden z najjaśniejszych punktów serialu. Nie ustępują im również bohaterowie drugoplanowi, przede wszystkim Joey Batey jako Jaskier, Anna Shaffer jako Triss Merigold czy Mecia Simson jako elfia przywódczyni Francesca.
Świat Wiedźmina to okrutne miejsce, w którym strach budzi w ludziach najniższe instynkty. Lauren Schmidt, showrunnerka serialu, doskonale pokazała rozpacz i cierpienie – spowodowane zarówno wojną, jak i zwykłą ludzką podłością. A jednak, podobnie jak w książkach Sapkowskiego, obok tej sterty zła i niegodziwości, jest również miejsce na czułość, troskę i rozbrajający humor. W niektórych scenach nie da się nie wybuchnąć śmiechem, nawet jeśli oglądamy serial sami, na ekranie monitora.
Tak jak w pierwszym sezonie, całości wrażeń dopełniają doskonała scenografia, piękne zdjęcia i urzekająca muzyka. Każda z lokacji ma swój niepowtarzalny charakter: Kaer Morhen i otaczające je śnieżne lasy, tętniący życiem Oxenfurt czy surowe ściany Aretuzy. Oczywiście nie mogło zabraknąć kolejnego hitu muzycznego w wykonaniu Joeya Bateya.
Drugi sezon Wiedźmina został zrealizowany w znacznie większej skali i przy użyciu wyraźnie pokaźniejszego budżetu. Jego fabuła jest łatwiejsza do śledzenia dla nowego odbiorcy, ale jednocześnie straciła nieco uroku, które niosły ze sobą epizodyczne, odwołujące się do konkretnych opowiadań fabuły. Z pewnością warto dać Geraltowi kolejną szansę – ja na pewno usiądę 17 grudnia, by przekonać się, jakie tajemnice skrywają dwa ostatnie odcinki.