» Fragmenty książek » Wideo z Jezusem

Wideo z Jezusem

Wideo z Jezusem
1.

Był pewien, że przyjadą, zrozumiał to w tej samej chwili, gdy pojął, że czeka go sława. Zdziwił się widząc ich tak szybko, lecz ta wizyta nie była dla niego niespodzianką.
Najpierw pojawił się obłok pyłu, w oddali. Dostrzegł go kątem oka, podniósł wzrok zastanawiając się, czy to aby nie jego napięte oczekiwaniem nerwy płatają mu figla. To całkiem prawdopodobne. Podobne chmury pyłu wzbijały pojazdy przejeżdżające kamienistą drogą, biegnącą około milę na południowy zachód od obozu. To pewnie znów jakaś ciężarówka turla się do pobliskiej wioski. Prawdopodobnie bez znaczenia. Nie to, na co czeka.
Skupił się ponownie na tych kilku centymetrach kwadratowych ziemi, które oczyszczał pędzlem od niemal godziny. Było okropnie gorąco. Zaczął się czerwiec i już wczesnym rankiem temperatura rosła do dwudziestu ośmiu stopni, a nawet wyżej. Później wszyscy unikali nawet zerkania na termometr. Nie padało od wielu tygodni, co było oczywiście korzystne dla ich pracy, miało jednak taki skutek, że wierzchnia warstwa podłoża zmieniła się w drobny, obrzydliwy kurz, podrywany najlżejszym podmuchem wiatru. Tym pyłem oddychali, jedli go, zabierali ze sobą do namiotów i polowych łóżek, i mieli się go nie pozbyć aż do zakończenia prac na wykopaliskach. Zmieszany z potem tworzył cienką, mazistą warstwę, z którą ubogie w wodę obozowe prysznice nie miały żadnych szans.

Tak, musiał przyznać sam przed sobą, że czeka. Że jego wnętrze aż pulsuje niecierpliwością. Że pracuje tylko po to, by zająć czymś myśli. Moneta, na którą trafił przed chwilą, ostrożnie odgarniając dłońmi ziemię z miejsca, gdzie miał nadzieję coś znaleźć, okazała się szeklą pochodzącą z Wojny Żydowskiej. Cenny, bity w srebrze pieniądz, odwzorowano na nim kwiat o trzech pąkach, a wokół, wzdłuż krawędzi, ciągnął się napis w starym hebrajskim alfabecie. Za pomocą pędzla oczyścił monetę na tyle, by można ją było sfotografować i wpisać do księgi wykopalisk. Normalnie takie znalezisko wprawiłoby go w euforię. Żydzi bili monety o wysokich nominałach przez bardzo krótki okres rzymskiej okupacji, mianowicie podczas Powstania Żydowskiego, które wybuchło w roku 66, a już w 70 zostało zdławione przez oddziały rzymskie. Zniszczono wtedy Wielką Świątynię i od tej chwili rozpoczęła się żydowska tułaczka. Moneta stanowiła kolejne znalezisko, pozwalające dokładnie datować odkrywane przez nich groby.

Lecz teraz myślami był gdzie indziej. Przy znalezisku z poprzedniego dnia. Nie dokonał go osobiście - trafił na nie jeden z wolontariuszy, młody student z USA – jednak on był jedyną osobą, która pojęła znaczenie odkrycia. Aż się wzdrygnął, gdy o tym pomyślał. Nigdy wcześniej żaden archeolog nie trafił na tak sensacyjny zabytek, obiekt, zdolny dosłownie wstrząsnąć podstawami cywilizacji.
Obłok kurzu zbliżył się, minął rozwidlenie dróg i, zamiast oddalić się w kierunku wioski, podążył ku obozowi. Charles Wilford-Smith odłożył pędzel na otwartą księgę wykopalisk, między jej stronicami zachrzęścił piasek, potem wstał.

Krajobraz wokół obozu zirytował go, jak za każdym razem. Jak okiem sięgnąć płaskimi wzniesieniami rozciągało się rozległe pustkowie, pozbawione oznak życia poza pojedynczymi kępkami suchej trawy, rosnącymi w cieniu większych kamieni. Przydawały one równinie nieco zielonkawego odcienia, przechodzącego na horyzoncie w szarość wiekowych wzgórz, których pierwotną wysokość uszczuplił wiatr, wiejący tu nieustannie od niezliczonych tysiącleci. Mimo to nie miało się poczucia szerokiej przestrzeni. Przeciwnie, człowiek czuł się jakby umieszczony pod soczewką. Niemal fizycznie dotykała skóry kłębiąca się na tej ziemi historia co najmniej trzech wielkich kultur. Każdy kamień, każdy suchy skarlały krzew był przesiąknięty pamięcią krwawych dramatów i bezlitosnych prześladowań, z gór zdawało się dobiegać echo kazań biblijnych proroków, zaś żarliwość niezliczonych modlitw tu wznoszonych przenikała ciało niczym radioaktywne promieniowanie.
W zamyśleniu zdjął chroniący go przed słońcem kapelusz o szerokim rondzie, który zawsze nosił na wykopaliskach. Mimochodem stał się on czymś w rodzaju jego znaku firmowego, znać było po nim ślady minionych lat. Wyjął chusteczkę, niegdyś białą, i otarł nią pot z czoła i ze skroni, na których siwe włosy przerzedziły się już wiele lat temu.

— Shimon — powiedział półgłosem.
Z sąsiedniej jamy wytknął głowę mężczyzna około pięćdziesiątki, o twarzy okrągłej jak księżyc w pełni, z czupryną kręconych ciemnych włosów i mocnym zarostem. Błyszczące oczy spoglądały nieobecnym spojrzeniem. Patrzyły właśnie w czasy odległe o dwa tysiące lat i z trudem wracały do współczesności.
— Tak?
Wskazał na zbliżającą się chmurę pyłu.
— Mamy gości. — Można już było rozpoznać pojazd, długą ciemną limuzynę, wyraźnie nie przeznaczoną na takie szutrowe drogi. Promienie słoneczne połyskując tańczyły na chromowanych listwach wokół przyciemnianych szyb, gdy wóz podskakiwał na kolejnym z niezliczonych wybojów, kołysząc się przy tym, niby łódź straży przybrzeżnej na wzburzonym morzu.
— Gości? — Shimon podniósł się ociężale i spojrzał na pojazd. — Kto to może być?
— Ktoś ważny.
— Z rządu?
— Zdaje się, że jeszcze ważniejszy. — Założył z powrotem kapelusz i wepchnął chusteczkę do kieszeni spodni. — Nasz sponsor.

— Ach! — Shimon Bar-Lev spojrzał na niego. Pracowali razem od prawie dwudziestu lat. — Sektor czternasty, tak? Chce to zobaczyć. A co ze mną? Będziesz bez końca robił tajemnicę z tego, co ty i ten - jak on się nazywa?
— Foxx — odpowiedział cierpliwie Wilford-Smith. Słaba pamięć Shimona do nazwisk żywych ludzi była przysłowiowa. — Stephen Foxx.
— No, właśnie. Co ty i ten Foxx znaleźliście?
— Nie, oczywiście, że nie.
— Ale ten człowiek w limuzynie dowie się o tym przede mną?
— Tak. Uwierz mi, Shimon, gdy ci powiem, o co chodzi, zrozumiesz, czemu jestem taki ostrożny.
Shimon zamruczał coś niezrozumiale. Miał przy tym minę krnąbrnego dziecka.

Wilford-Smith rozejrzał się. Na trop tej osady z okresu przełomu tysiącleci naprowadziły go zdjęcia satelitarne. Na podstawie owych zdjęć wyznaczyli dziewiętnaście sektorów. Wewnątrz każdego z nich pracowali według systemu siatki, robiąc wykopy o wymiarach pięć na pięć metrów. Zaznaczone na powierzchni linie siatki pozostawiono między wykopami w postaci świadków o szerokości jednego metra, tworzyły profile, umożliwiając pracownikom wykopalisk przyporządkowanie wszystkich wydobywanych detali do stałego systemu odniesienia. Była to tradycyjna metoda, sprawdzona na całym świecie. Poza tym linie siatki - „dróżki”, jak je nazywano - służyły za dojście do wszystkich punktów wykopalisk, wyglądając czasem jak system wąskich mostków nad przepaściami.

Spośród dziewiętnastu sektorów na początek zajęto się tylko pięcioma, które wydawały się najbardziej obiecujące. To znaczy, od wczoraj sześcioma. Kazał wstrzymać prace w sektorze czternastym i zamiast tego skierował kopaczy do wstępnego zdejmowania stropowych warstw w sektorze trzecim. Nad miejscem znaleziska rozstawiono wielki biały namiot, pilnowany w nocy przez dwóch ponurych młodych mężczyzn, uzbrojonych w naładowane pistolety maszynowe. Mężczyźni ci byli pracownikami firmy ochroniarskiej z Tel Awiwu i pojawili się tu w niecałe półtorej godziny po jego rozmowie telefonicznej z człowiekiem, który, jak się spodziewał, siedział teraz w czarnej limuzynie.

Oczywiście, rozeszły się plotki. Gdy przechodził między pracownikami wykopalisk, huczało jak w ulu. Większość z nich stanowili wolontariusze, młodzi ochotnicy z całego świata, zwerbowani dla nich przez Israel Antiquities Authority z Jerozolimy. Za śmieszne pieniądze oraz smak przygody zobowiązali się wstawać codziennie wcześnie rano i po całych dniach dźwigać kosze pełne ziemi i kamieni. Teraz obserwowali go spod oka i z pewnością zadawali sobie pytanie, co tu się właściwie dzieje.
— Może najlepiej będzie, jeśli zakończymy na dziś wszystkie prace — zastanowił się półgłosem. — Ludzie powinni odpocząć.
Shimon spojrzał na niego osłupiały.
— Zakończyć? Ale przecież nie ma jeszcze trzeciej!
— Wiem.
— O co chodzi? Jest dużo do zrobienia. Zaczęli właśnie nowy sektor i...
Poczuł, że jego głos zabarwia się zniecierpliwieniem.
— Shimon - to wszystko młodzi ludzie, inteligentni, tryskają energią i są tak pełni ciekawości, że jeszcze chwila i eksplodują. Wszystko mi jedno, jak to zorganizujesz, ale żaden z nich nie ma prawa pojawić się dziś w pobliżu sektora czternastego, OK?
Drugi mężczyzna obrzucił go przeciągłym spojrzeniem i jak zawsze pojawiło się owo wzajemne porozumienie, które im obu wydawało się magiczne.
— OK — powiedział potem Shimon. Zabrzmiało to jak obietnica. I było obietnicą.

Westchnął, z trudem wspiął się z jamy odkrywki na wąską ścieżkę pierwotnego terenu. Po przeciwnej stronie, w sektorze trzecim, wszyscy już stali. Głównie młodzi mężczyźni, wśród nich zaledwie kilka kobiet, o których względy zabiegało wielu adoratorów. Spoglądali to na czarny samochód, toczący się teraz powoli, jakby niezdecydowanie, po parkingu, to znów na niego. Zdawało mu się, że te ich spojrzenia wręcz czuje na skórze, idąc swobodnym krokiem w kierunku wydzielonego czworokąta, na którym parkowano samochody. Przynajmniej miał nadzieję, że jego krok sprawia wrażenie swobodnego, a nie jest zwyczajnie nieporadny. Odkąd przekroczył siedemdziesiątkę, przypomniały mu się skargi ojca, który dożywszy osiemdziesięciu siedmiu lat, przez ostatnie siedemnaście ani jednego dnia nie oszczędził rodzinie dokładnych doniesień o, jak to nazywał, postępach w rozpadzie swego ciała.

Czarny pojazd zatrzymał się. Żółte tablice, zatem zarejestrowany w Izraelu. Skąd, na miłość boską, bierze się w Izraelu taki wóz? Wciąż jeszcze zadziwieniem napełniała go potęga pieniędzy.
Najwyraźniej czekali na niego, nie wysiadając z prawdopodobnie przyjemnie klimatyzowanego wnętrza. Gdy zbliżył się do samochodu, wysiadł kierowca, potężny mężczyzna, barczysty, włosy ostrzyżone krótko, po wojskowemu, ubrany w uniform o także jakby wojskowym kroju. W oczy rzucał się rewolwer w kaburze pod pachą. Z pewnością jego głównym etatem była ochrona, rolę kierowcy odgrywał tylko przy okazji. Zdradzała to nadmiernie sztywna pieczołowitość, z jaką niezgrabnie otworzył drzwi samochodu.

Mężczyzna wysiadający z tylnego siedzenia, mało, że posiadał ogromną władzę i majątek, to również dokładnie na to wyglądał. Ubrany był w doskonale skrojony granatowy garnitur, który byłby zupełnie niestosowny w tym otoczeniu, gdyby miał go na sobie ktoś inny. Lecz John Kaun, w każdym calu wszechwładny zarządca światowego konsorcjum, nawykł do tego, że to otoczenie dostosowuje się do niego, nigdy na odwrót. I cóż, wygląda na to, że jego teoria sprawdzała się także w odniesieniu do pustynnych krajobrazów, wykopalisk archeologicznych i skwarnych letnich temperatur.
Przywitali się z należytą uprzejmością. Do tej pory spotkali się tylko dwa razy - pierwszy, gdy profesor zabiegał o finansowe wsparcie wykopalisk, a potem jeszcze raz, w Nowym Jorku, na otwarciu wystawy eksponatów z epoki króla Salomona. Twierdzenie, że lubią się wzajemnie, byłoby grubą przesadą. Sprawy miały się raczej tak, że jeden drugiego traktował jak zło konieczne.


— Zatem udało się panu — powiedział John Kaun, błądząc wzrokiem po okolicy. Fascynujące było obserwowanie go przy tej czynności - miało się wrażenie, że jego oczy są zdolne dosłownie wyssać wszystkie dostępne optyczne informacje, wprost „wypatrzyć do dna” otoczenie. Można by wręcz oczekiwać, że góry wypiętrzą się jeszcze wyżej wznosząc się ku jego oczom, lub - dla odmiany - pod ich spojrzeniem utracą barwę, coś w tym rodzaju. — Znalazł pan coś, co zasługuje na więcej niż tylko przypis w leksykonie archeologicznym.
— Na to wygląda — przytaknął Charles Wilford-Smith.
— Heinrich Schliemann odnalazł Troję. John Carter grobowiec Tutenchamona. A Charles Wilford-Smith … — Po raz pierwszy zdawało się, że spod maski władcy wychynął rąbek ludzkich emocji. — Muszę przyznać, że wprost nie mogę się doczekać — dodał. — Przez cały lot nie byłem w stanie myśleć o niczym innym.
Charles Wilford-Smith zapraszającym gestem wskazał w kierunku namiotu, należącego niegdyś do wyposażenia brytyjskiej armii.
— Cokolwiek pan sobie wyobrażał — odpowiedział — rzeczywistość to przerasta.


2.

Pierwszy etap wykopalisk zaplanowano na okres pięciu miesięcy, począwszy od maja. Kierownictwo powierzono autorowi niniejszego raportu, zaś dra SHIMONA BAR-LEV uczyniono odpowiedzialnym za dokumentację. Brygadzistą został RAFI BANYAMANI. Ze względu na duży obszar terenu wykopalisk, okresowo zatrudniano do stu dziewiętnastu ochotniczych kopaczy.
Profesor Charles Wilford-Smith
Raport z wykopalisk pod Bet Hamesh


Telefon zadzwonił krótko przed kolacją. Przy drugim dzwonku Lydia Eisenhardt wyszła z kuchni i, nim odebrała, otarła dłonie o fartuch. Aparat miał staromodną tarczę i ciężką, masywną słuchawkę, wisiał na ścianie w ciemnej sieni, zmuszając do prowadzenia wszystkich rozmów telefonicznych na stojąco, między wiszącymi w garderobie płaszczami a regałem na buty, na którym piętrzyły się kolorowe dziecinne kalosze. Odziedziczyli ten telefon po poprzednim właścicielu domu, mieszkającym tu przez czterdzieści lat, i postanowili go zachować.

— Eisenhardt, słucham?
Usłyszała dźwięczny głos, mówiący płynną niemczyzną z wyraźnym amerykańskim akcentem.
— Tu biuro Johna Kauna, przy aparacie Susan Miller. Czy mogę mówić z panem Peterem Eisenhardtem?
— Chwileczkę, już go wołam. Pani pewnie dzwoni z zagranicy?
— New York, tak.
Lydia z wrażenia skinęła głową w kierunku swego odbicia w garderobianym lustrze. Do jej męża dzwoniło wiele osób, coś takiego jednak jeszcze się nie zdarzyło.
— Momencik.
Odłożyła na bok słuchawkę, pośpiesznie podeszła do schodów, prowadzących na pierwsze piętro i wspięła się kilka stopni.
— Peter?
— Tak? — rozległo się zza drzwi gabinetu.
— Telefon do ciebie! — i, z naciskiem: — Z Nowego Jorku!

Są słowa, które zdają się posiadać tajemną moc. Nowy Jork to właśnie takie słowo. Dla pisarza Nowy Jork jest tym, czym dla aktora Hollywood - centrum świata, artystycznym Olimpem, miastem budzącym pożądanie, podziw, obawę, pogardę - tam i tylko tam, kariera pisarza może sięgnąć szczytu.
Nowy Jork! To może oznaczać tylko jedno: Doubleday. Albo Random House. Albo Simon & Schuster. Albo Alfred Knopf. Albo Time Warner… To może oznaczać tylko, że nareszcie powiodły się długotrwałe starania sprzedaży licencji na wydanie jego książek w USA...

Teraz tylko spokojnie. Peter Eisenhardt spojrzał na wielki arkusz papieru pakowego, wiszący przed nim na ścianie za biurkiem, zapełniony cienkimi i grubymi strzałkami, dziwacznymi symbolami, nazwami, naskrobanymi bez ładu i składu notatkami, oklejony karteczkami i zdjęciami wyciętymi z czasopism. Projekt nowej powieści, nad którą właśnie pracował. Czasem myślał, że przynajmniej ten projekt, wielkości trzech na półtora metra, jest dziełem sztuki. Teraz jednak myślał tylko o jednym: Nowy Jork!

— Idę!
Gdy dotarł do telefonu, brakowało mu tchu, nie miał pojęcia, czy to dobrze, czy źle. Lydia, nasłuchując w napięciu, stała w drzwiach kuchni, z której dobiegał zapach octu, bazylii i świeżo tartych ogórków.
— Peter Eisenhardt — powiedział do słuchawki, przyglądając się swemu odbiciu w lustrze. Wciąż jeszcze był raczej szczupły, mimo przeważnie siedzącego trybu życia, jedynie włosy zaczęły się niepokojąco przerzedzać. Jak to będzie wyglądało na okładce amerykańskiej książki?
— Dzień dobry, mister Eisenhardt — usłyszał głos Amerykanki, mówiącej zdumiewająco dobrze po niemiecku. — Nazywam się Susan Miller, jestem sekretarką Johna Kauna. Czy zna pan to nazwisko?
Kaun? John Kaun? Zastanawiał się zaskoczony. Miał nadzieję, że brak znajomości z tym człowiekiem nie okaże się zgubnym nokautem.
— Prawdę mówiąc, nie. Powinienem je znać?
— Pan Kaun jest przewodniczącym zarządu firmy Kaun Enterprises, holdingu należącego do koncernu telewizyjnego N.E.W., News and Entertainment Worldwide...
— Konkurencja CNN? — o moment za późno ugryzł się w język.
— Mhm, cóż. Pracujemy nad tym, żeby stać się numerem jeden.
Naprawdę głupio.
— Życzę powodzenia — odpowiedź Eisenhardta zabrzmiała nieporadnie.
— Do Kaun Enterprises — kontynuował głos — należy między innymi także niemieckie wydawnictwo, publikujące pańskie powieści...
— Ach — wyrwało się Eisenhardtowi. Nie wiedział o tym. Zadziwiające.

— Pan Kaun prosił mnie, by przekazać panu, że jest dumny, mogąc publikować pańskie dzieła. Polecił mi spytać, czy mógłby pana zatrudnić na kilka dni.
— Zatrudnić? — powtórzył Peter Eisenhardt. — Ma pani na myśli spotkania autorskie? Cykl spotkań? — To było równie dobre jak sprzedaż licencji. Naprawdę miałby wielką ochotę spędzić kilka dni podróżując przez USA, zawitać w charakterze otoczonego względami gościa na posiadłości multimilionera, albo jako atrakcja jednego z legendarnych, ekskluzywnych nowojorskich klubów, pozwolić się fetować członkom starej finansjery, szczycącym się kilkoma zachowanymi w pamięci niemieckimi zwrotami...

— Niezupełnie spotkania autorskie — ostrożnie sprostował głos na drugim końcu linii. — Mister Kaun chciałby wykorzystać pańskie wyczucie w gatunku science fiction. Pańską pisarską wyobraźnię.
— Moją pisarską wyobraźnię? A na co mu ona potrzebna?
— Tego nie wiem. Upoważniono mnie do zaproponowania panu honorarium w wysokości dwóch tysięcy dolarów dziennie, oraz, oczywiście, pokrycie wszystkich kosztów.
Peter Eisenhardt szeroko otworzył oczy i spojrzał na żonę, patrzącą na niego z równie szeroko otwartymi oczami.
— Dwa tysiące dolarów na dzień? — Jaki właściwie jest teraz kurs dolara? — A o ilu dniach myśli mister Kaun?
— Co najmniej tydzień, może dłużej. Musiałby pan przyjechać jutro.
— Już jutro?
— Tak. To warunek.

Lydia z trudem przełknęła ślinę, ale zaraz podniosła obie dłonie z kciukami wzniesionymi w geście zwycięstwa. Akurat teraz bardzo przydadzą im się te pieniądze. Dawno oczekiwana zaliczka wciąż nie przychodziła, a jedno z czasopism, do których Eisenhardt pisał od czasu do czasu dla pieniędzy, odrzuciło artykuł, na który poświęcił diabelnie dużo czasu.
— I nie wie pani, co mam za to zrobić, za te dwa tysiące dolarów na dzień? — jeszcze raz nieufnie upewnił się Peter Eisenhardt.
— Nie, niestety nie. Ale umowa, którą mam panu przefaksować, jeśli się pan zgodzi, to nasz typowy formularz kontraktu dla ekspertów. Sądzę więc, że chciałby skonsultować się z panem w jakiejś sprawie.
Peter Eisenhardt głęboko odetchnął, wymienił jeszcze spojrzenie z żoną, która zachęcająco kiwała głową. Cóż, oczywiście, kusiła go przygoda. Czemu nie? Znów wyjechać w świat, na jakiś czas zostawić w domu żonę i dzieci...

— Więc dobrze — powiedział.
— Okay — odpowiedziała kobieta głosem, w którym dało się słyszeć ulgę. Zapewne, Eisenhardtowi przyszła do głowy okrutna myśl, telefonowała już do całej listy autorów, ale żaden nie miał czasu ani ochoty, bo pisaniem zarabiają więcej, niż mogła im zaproponować jako honorarium konsultanta.
— Na lotnisku we Frankfurcie będzie czekał na pana bilet — głos kontynuował rzeczowo. — Potrzebny będzie tylko paszport. Proszę się zgłosić na terminalu jutro, najpóźniej o ósmej trzydzieści. Od razu przy okienku El Al. To bardzo ważne, żeby był pan punktualnie.
— El Al?
— Z powodu kontroli bezpieczeństwa. Samolot wylatuje o dziesiątej, jeśli zgłosi się pan do okienka po ósmej trzydzieści, nie będzie pan mógł polecieć.
Eisenhardt wciąż się dziwił.
— Powiedziała pani El Al?
— Och! — krzyknęła. Tym razem wydawała się naprawdę zakłopotana. — I’m very sorry. Zapomniałam powiedzieć, że mister Kaun jest w tej chwili w Izraelu. Chciałby, żeby przyjechał pan do Izraela.


3.

Porównaj z: plan stanowiska z zaznaczonymi obszarami eksploracji, rys. 1.3, jak również plan przekrojów, rys. 1.4a-s oraz plan pozostałości zabudowań (rys. 1.5).
Na podstawie wspomnianych w rozdz. 1.2 zdjęć satelitarnych (patrz załącznik C.3) wyznaczono dziewiętnaście sektorów badawczych, spośród nich pięć uznano za najbardziej obiecujące, mianowicie sektory: 14, 9, 2, 7 i 16 (wymieniono w planowanej kolejności prac), wyznaczono do pierwszego etapu eksploracji. Jak już wspomniano, prace w sektorze 14 chwilowo wstrzymano, kierując kopaczy do sektora 3 (wspomn. Rozdz. II.1).
Profesor Charles Wilford-Smith
Raport z wykopalisk pod Bet Hamesh


To robiło naprawdę spore wrażenie. Wyglądało bardziej na najazd czy okupację terenu, niż na odwiedziny. Ciągnik siodłowy ustawiał właśnie w pobliżu sektora czternastego trzeci z pięciu długich, połyskujących srebrno kontenerów mieszkalnych, zaś liczba jednakowo ubranych, jakby umundurowanych robotników, rosła z godziny na godzinę. Kilku z nich trudniło się wznoszeniem czegoś w rodzaju płotu wokół terenu, na którym stały kontenery. Opodal zamontowali agregat prądotwórczy, ciemną, kanciastą skrzynię, której buczenie słychać było z daleka. Wychodziły z niej grube kable, które przecinając teren poprowadzono do kontenerów mieszkalnych oraz do wielkiego namiotu, ustawionego nad miejscem znaleziska w sektorze czternastym.
— Wielu ma broń — powiedziała Judith, obserwująca całe to zamieszanie zmrużonymi oczyma.

— Mhm — mruknął Stephen Foxx, przeżuwając. Kanapki, które dostawali podczas przerw, z każdym dniem robiły się coraz gorsze. Najwyższy czas porozmawiać z dwoma chłopakami odpowiedzialnymi za zaopatrzenie. Albo rozejrzeć się, gdzie mógłby zaopatrywać się sam. Może dałoby się coś zorganizować w wiosce, o której często ktoś wspominał. Przecież musi tam być jakiś sklep, może nawet coś w rodzaju supermarketu.
— Zastanawiam się, o co tu chodzi. Urządzają się. To chyba przyczepy mieszkalne, prawda?
Foxx skinął głową.
— Jasne. Jeśli ktoś każe się wozić takim samochodem, nie będzie spał w zwykłym namiocie.
— Dziwię się, że ktoś taki w ogóle chce tu nocować.
— Ja też. — Sięgnął po butelkę i letnią, ustaną wodą spłukał mdły smak chleba. Wątpliwa poprawa. — Co się tyczy dzisiejszego wieczoru - to nie będzie czasem religijne rodzinne święto, czy coś w tym stylu?
Judith krótko potrząsnęła głową, nie odrywając wzroku od prac budowlanych.
— Skąd.
— I nie będę musiał zakładać jarmułki ani zdejmować butów?
— Nie jesteś Żydem, więc i tak nie mógłbyś nosić jarmułki.
— A co do modlitw?
— Daj spokój. Powłóczymy się trochę po Tel Awiwie, a potem pójdziemy na kolację. Yehoshuah zna właściciela, więc dostaniemy najlepszy stolik, i tyle. Zastanawiam się, kim jest ten typ w garniturze.
— Nazywa się John Kaun.

— Co? — Nareszcie nań spojrzała. Nieźle. Stephen Foxx lubił, kiedy kierowała na niego pełne żaru, czarne oczy. Judith Menez była siostrą Yehoshui Meneza, asystenta w dziale archeologicznym Muzeum Rockefellera w Jerozolimie, którego poznał przez Internet i który załatwił mu to miejsce kopacza na wykopaliskach. Lecz przede wszystkim była szczupła jak osa, za wyjątkiem rejonów, gdzie byłoby to niewskazane, miała długie czarne loki, zapierający dech w piersiach lekko garbaty nosek i godny uwagi temperament, no i jego zdaniem była już naprawdę najwyższa pora, żeby znalazł się z nią w łóżku. W każdym razie dotychczas wydawało się, że nawet nie zauważa jego nieustannych zabiegów, a jeśli nawet o nich wiedziała, wyśmienicie potrafiła je ignorować.

— John Kaun — powtórzył Stephen. — Właściciel i przewodniczący zarządu Kaun Enterprises. Najważniejszą firmą, jaką posiada, jest stacja telewizyjna N.E.W., która od lat próbuje zagrozić pozycji CNN na rynku informacyjnym.
Była pod wrażeniem.
— To pachnie dużymi pieniędzmi.
— Kaun zarobił swój pierwszy milion, gdy miał dwadzieścia dwa lata. Niektórzy nazywają go Johngis Khan, ze względu na jego, hm, bezpardonowe sposoby prowadzenia interesów. Ma teraz czterdzieści dwa lata i jest jednym z najbogatszych ludzi w USA. — Foxx zastanowił się przez chwilę, czy w tym miejscu korzystnie byłoby wspomnieć, że on swój pierwszy milion zarobił mając lat dziewiętnaście. Lepiej nie. To by zabrzmiało, jakby chciał jej zaimponować. Oczywiście, że chciał, lecz jeśli naprawdę ma jej zaimponować, nie może to brzmieć jak nachalne przechwałki. — To on finansuje te wykopaliska.
Zrobiła jeszcze większe oczy.
— Naprawdę? Skąd wiesz?
— Czytam odpowiednie gazety.
— Jasne, czytasz odpowiednie gazety.
Stephen Cornelius Foxx, lat dwadzieścia dwa, pochodził z Maine na północnym wschodzie USA. Był szczupły, niemal jak szczapa, trochę niższy od przeciętnej, radził jednak sobie z tym trzymając się prosto i demonstrując pewność siebie, poza tym nosił okulary w cieniutkich oprawkach, nadające mu intelektualny wygląd. Jego hobby było uczestnictwo w naukowych projektach badawczych na całym świecie. Obrączkował już ptaki na Islandii, liczył gatunki mrówek w Brazylii, prowadził studia porównawcze systemów nawadniających na skraju strefy Sahel w Afryce, a w Montanie pomagał w wydobyciu kości dinozaurów. Stephen Foxx był najmłodszym członkiem, jakiego kiedykolwiek przyjęło w swoje szeregi szanowane nowojorskie towarzystwo Explorer’s Society, od lat wspierające finansowo i naukowo wykopaliska, ekspedycje do puszczy tropikalnej i inne projekty badawcze na całym świecie. I to członkiem opłacającym składki, jak wszyscy pozostali. Jedynie dzięki temu traktowano go serio, jak sobie życzył.

Jeszcze nigdy nie zdarzyło się, by jego wiek, przez wielu uważany za zbyt młody, powstrzymał go przed udziałem w takim czy innym przedsięwzięciu. Dostatecznie wcześnie pojął, jaką rolę w życiu grają pieniądze: to one są środkiem umożliwiającym prowadzenie takiego życia, na jakie ma się ochotę. Kto ma pieniądze, może robić co zechce - kto ich nie ma, musi robić to, czego chcą inni. Zatem lepiej pieniądze mieć.
Wcześnie zaczął zajmować się komputerami, jednak nie kierowała nim namiętność do gier, jak to się dzieje w przypadku większości młodocianych pasjonatów, lecz dlatego, że przeczuwał, iż w ten sposób najłatwiej zarobi pieniądze, pozwalające mu na spędzenie życia w taki sposób, jaki mu będzie odpowiadał - przede wszystkim miało być interesujące.

Mając szesnaście lat dokonał prawdziwego majstersztyku, przekonując w rodzinnym mieście pewną handlującą częściami samochodowymi firmę, że jest w stanie stworzyć przykrojony specjalnie na ich potrzeby system informatyczny, działający lepiej od tego, który mieli dotychczas, bez potrzeby kupowania nowych komputerów - i rok później rzeczywiście odebrał czek na sumę, która wywołała respekt nawet u jego ojca, choć jako adwokat, przyzwyczajony był do wystawiania boleśnie wysokich rachunków, oraz do tego, że mu za nie płacono.
Sztuczka, na której opierało się to śmiałe przedsięwzięcie, polegała na tym, że Stephen Foxx tak naprawdę określił tylko dokładną specyfikację systemu, natomiast jego poszczególne części napisali programiści w Indiach, studenci informatyki, których zwerbował przez Internet, nigdy żadnego z nich nie widząc na oczy. Wszystko odbyło się poprzez sieci komputerowe, w owym czasie jeszcze niezwykle skomplikowane w użytkowaniu. Stephen przesyłał do Indii szczegółowy opis założeń danego elementu systemu, tam współpracownik opracowywał odpowiadający tym założeniom program i tą samą drogą odsyłał mu jego kod. Stephen musiał tylko połączyć poszczególne moduły w system i po przetestowaniu dostarczyć zleceniodawcy, instalując całość na już istniejących i działających komputerach klienta.

Cały ten system świetnie działał przede wszystkim dlatego, że jakość programów dostarczanych przez indyjskich współpracowników biła na głowę wszystko, co byłby w stanie uzyskać od lokalnych programistów. Bezbłędne, można powiedzieć. Na koniec najbardziej skomplikowaną częścią całej operacji okazało się przelanie należnych pieniędzy z banków amerykańskich do indyjskich - procedurę tę Stephen powtarzał jeszcze pięć razy, ponieważ sprzedał ten program do pięciu dalszych firm. Nie tylko on, także jego indyjscy podwykonawcy stali się w ten sposób bogatymi ludźmi i obecnie większość z nich miała własne firmy software’owe, świadczące usługi klientom na całym świecie. Z biegiem czasu zlecanie programowania w Indiach stało się w zachodnich firmach powszechnie stosowaną praktyką.

Stephen nie odczuwał potrzeby, żeby po zarobieniu pierwszego miliona dążyć do miliarda. Potrafił wprawdzie z grubsza wyobrazić sobie, co dzieje się w sercu człowieka pokroju Johna Kauna, lecz nie umiałby go naśladować. Zupełnie normalnie ukończył szkołę średnią, studiował ekonomię na względnie mało znanym, przytulnie niewielkim uniwersytecie, rozbijał się jaskrawoczerwonym Porsche i podrywał, na ile był w stanie, najlepsze dziewczyny. Na swoich pieniądzach spoczął, mniej lub bardziej, jak na laurach. Zainwestował je tak, że mógł swój styl życia finansować w przeważającej mierze z procentów, i wyglądało na to, że do końca życia nie będzie już musiał pracować. Opłaciło się, tak sądził, tamte pełne stresu półtora roku.

Co najmniej raz w roku przepadał w szerokim świecie. Zwykłych wycieczek nie znosił, odkąd sięgał pamięcią: jechać gdzieś, żeby oglądać "krajobrazy" albo "turystyczne atrakcje" - to zawsze wydawało mu się kompletnie pozbawione sensu. Ludzie, którzy robili takie rzeczy, przeważnie popisywali się znajomością rozrywkowych restauracji na Sri Lance albo tym, że kiedyś odbyli konną przejażdżkę wokół piramid, gdy jednak dociekliwy rozmówca nie dawał się zbić z tropu i pytał dalej, okazywało się, że we własnym mieście znają tylko swoją ulubioną knajpę i nie mają pojęcia, z jakiego powodu tłumy ludzi gnanych tym samym snobizmem co oni, zjeżdżają tu z całego świata, może nawet ze Sri Lanki. O nie, tylko nie to. Stephen Foxx interesował się dalekim światem, ale jeśli już gdzieś jechał, chciał mieć tam coś sensownego do roboty. Przy tym, nie znał zajęć bardziej fascynujących niż praca na wykopaliskach czy w badawczych obozach zoologów, bądź udział w botanicznej ekspedycji w tropiki. Odkąd dowiedział się o istnieniu Explorer’s Society oraz o tym, że także dla laików istnieje możliwość wzięcia udziału w takich projektach, zrozumiał, czego pragnie.

Oczywiście, wiązały się z tym niemal zawsze ciężka praca fizyczna, niewygodne warunki i monotonne zajęcia. Oto trzeba liczyć tysiące larw, wynosić tuzinami kosze pełne ziemi, gruzu i kamieni, spać w cuchnących namiotach. To jednak było częścią przygody. Nigdy nie zamieniłby się z naukowcami, którzy oczywiście mieli poważniejsze zadania, rozwijali swoje teorie, pisali referaty i wydawali polecenia robotnikom takim jak on, gdyż w konsekwencji oznaczałoby to, że musiałby studiować którąś ze specjalności przyrodniczych i potem przez całe życie wykonywać ten sam rodzaj pracy. A to nie wróżyło ciekawych przygód. To wróżyło straszliwą nudę.

— Myślisz, że chcą kręcić film o naszych wykopaliskach? — spytała Judith. Z daleka kiwał do nich Rafi, kierujący pracami w sektorze trzecim. Przerwa śniadaniowa już się skończyła.
— Nie wiem — odpowiedział Stephen. — Raczej nie sądzę. Nie wydaje mi się, żeby szef zarządu przyjeżdżał tu kręcić film.
— Ale to ma coś wspólnego ze znaleziskiem. Tym, o którym nie chcesz rozmawiać.
— Tak, myślę, że masz rację.
— Jak myślisz, co się tu dzieje?
— Wydaje mi się — powiedział Stephen, zdjął okulary i potarł wierzchem dłoni brwi, mokre od potu — że popełniono morderstwo.


4.


Poniżej podano szczegółowe opracowanie stratygraficzne. Elementy stratygraficzne, jak warstwy i wkopy, opatrzono cyframi, pozostałości obiektów budowlanych literami, umieszczonymi w odpowiednich punktach przekroju stratygraficznego. Rozmieszczenie stratygraficzne artefaktów ceramicznych z rozdz. III-9 patrz rozdz. XII.
Do numerowania i opracowania systemu stratygraficznego zastosowano metodę zaproponowaną przez HARRISA (HARRIS 1979, 81-91, porównaj także FRANKEN 1984, 86-90). W niektórych miejscach, celem uproszczenia, przydzielono jeden numer całej grupie nagromadzonych warstw.
Profesor Charles Wilford-Smith
Raport z wykopalisk pod Bet Hamesh


Stanowisko linii El Al z przyczyn bezpieczeństwa umieszczono w osobnym korytarzu z boku hali głównej. Eisenhardt dotarł do niego niemal w ostatniej minucie i, czując się raczej nieswojo, stał teraz w grupie hałaśliwych ludzi, jakich do tej pory widywał tylko w wieczornych wiadomościach. Ortodoksyjni Żydzi z długimi pejsami, ubrani na czarno, stali obok gapiących się obojętnie przed siebie Palestyńczyków, odzianych w nieomylnie rozpoznawane chusty spopularyzowane przez Jasera Arafata. Ignorowali się wzajemnie, na ile było to możliwe. Kobiety, skromnie osłonięte długimi płaszczami i chustami, czekały w jednej kolejce z całkiem podobnie ubranymi mnichami z zakonu franciszkanów. Pośród nich, nie rzucając się w oczy, cierpliwie stali zwyczajni mężczyźni i kobiety, w różnym wieku i różnego stanu, wyglądające na babcie damy i szarmanccy starsi panowie, mimo wczesnej pory i zachmurzonego nieba nad Frankfurtem przewidująco przystrojeni w białe słomkowe kapelusze, bladzi, krępi mężczyźni w połyskujących tłusto garniturach z plastikowymi reklamówkami w rękach, rozmawiający cicho w języku, który w uszach Eisenhardta brzmiał jak rosyjski. Kolejka posuwała się bardzo powoli.

— Po co pan jedzie do Izraela? — zapytała funkcjonariuszka izraelskich służb bezpieczeństwa, olbrzymia kobieta, lustrując go przy tym wzrokiem tak nieufnie, jakby podejrzewała go o kryminalne zamiary.
— W sprawach, hm, zawodowych. — Dlaczego to pytanie tak go zdenerwowało? Wyjął z torby faks z Nowego Jorku. — Mam zlecenie na konsultacje.
Dokładnie przestudiowała faks. Tutaj nie wyglądało to na formalność, do spraw bezpieczeństwa podchodzono naprawdę poważnie. Z taką kontrolą nie spotkał się nigdy przy wcześniejszych lotach. Raczej opóźnią lot niż powierzchownie potraktują niejasności, niewątpliwie mają ku temu powody. Eisenhardt przypomniał sobie rozmaite doniesienia o porwaniach samolotów, słuchał ich przeważnie mimochodem. Tak. Mają wiele powodów.
No, nieźle wpadł. Powtórnie przeczytała faks, całą czterostronicową umowę napisaną w większej części prawniczym angielskim, nie patrząc na niego wzięła słuchawkę telefonu i wybrała numer, rozmawiała z kimś gardłowym językiem, z pewnością musiał to być hebrajski. W końcu oddała mu papier i skinęła głową, szybko naskrobała podpis na formularzu i pozwoliła przejść.

— W porządku — powiedziała i natychmiast skierowała swą skoncentrowaną nieufność na następnego w kolejce, teraz jego traktując jak potencjalnego terrorystę, póki nie udowodni, że nim nie jest.
Dlaczego pan jedzie do Izraela? Piekielnie dobre pytanie. On, niezbyt znany pisarz! Jako doradca dysponującego milionami medialnego potentata! Oszalał. Wysoce wątpliwe. Prawdziwą przyczyną, nagle stało się to dla niego jasne, są zaległości w płaceniu rat za dom. Powstałe, gdyż nie zapłaciło mu wydawnictwo, pośrednio będące własnością człowieka, który go zaangażował.

Siedziała tam, gdzie zawsze chciał ją zobaczyć: na krawędzi jego polowego łóżka. Mimo to czuł się idiotycznie, bo to on był półnagi, a ona ubrana.
Stephen brał prysznic. Natryski z trudnością zasługiwały na swoją nazwę - z imponujących baterii słabo kapała woda. W obozie wszyscy stale uskarżali się na prysznice, nie będące w stanie spłukać wszechobecnego pyłu. Wszyscy też dobrze wiedzieli, że skargi te nie mają sensu, bo natryski nie zmienią się do końca wykopalisk. Stephen poradził sobie za pomocą prostej sztuczki, którą podpatrzył u specjalistów od nawadniania w Afryce: pozbywał się praktycznie całego kurzu, używając zwykłej gąbki. Ze swojego pomysłu nie robił tajemnicy, lecz, o ile się zorientował, większość i tak wolała narzekać.
— Jesteś jedynym człowiekiem, jakiego znam, który na wykopaliskach ma przy sobie marynarkę — stwierdziła Judith.
— Mam jeszcze mnóstwo innych niezwykłych cech — odpowiedział Stephen, zajęty jeszcze wycieraniem do sucha włosów i doprowadzaniem ich do porządku za pomocą wielkiego grzebienia. Przyjemnie było mieć za sobą dzień pracy i szykować na nieźle zapowiadający się wieczór. Wysiłek fizyczny dobrze mu robił, był w niezłej formie i czuł się wygodnie w swoim ciele.

Kopacze mieszkali w dosyć obszernych namiotach z białego żeglarskiego płótna, wyglądających tak, jakby były demobilem po afrykańskiej ofensywie brytyjskiej armii. Może zresztą naprawdę tak było. W większości namiotów mieszkały po dwie osoby, Stephenowi udało się jednak doprowadzić do przyznania mu pojedynczego lokum – rozpuścił plotki, że w nocy okropnie chrapie i lunatykuje, do tego wracając do łóżka często się myli - nikt nie chciał ryzykować. Dzięki temu starczyło mu miejsca, żeby poza stołem i krzesłem zmieścić w namiocie jeszcze stojak do wieszania ubrań i duże lustro.

— Kiedyś i tak się dowiem — powtórzyła co najmniej piąty raz. Wciąż miała na myśli artefakt, znaleziony tego dnia właśnie przez niego i będący, na to wyglądało, przyczyną całego zamieszania.
— Dowiesz się dziś wieczorem — powiedział Stephen i wskoczył w spodnie. Judith przyglądała mu się niewzruszona. Wcześniej po prostu weszła do namiotu, mimo że stał w samych slipkach, usiadła na łóżku i zaczęła mu wiercić dziurę w brzuchu na temat znaleziska. — To długa historia. Gdybym opowiedział ją tobie teraz, musiałbym wieczorem opowiadać Yehoshui jeszcze raz, a dwa razy to dla mnie za dużo.
— Chcesz tylko wzmocnić efekt.
— Jasne. To też. Kiedy przyjedzie twój brat?
— Za pół godziny.

Była w niej jakaś szorstkość. Przyczyna tkwiła może w fakcie, że ze swego dwudziestoletniego życia zdążyła już dwa lata spędzić w izraelskiej armii. Stephena przebiegł dreszcz zgrozy, gdy dowiedział się, że to długonogie, rasowe stworzenie potrafiło kierować wozem opancerzonym, brało udział w walkach zbrojnych podczas Intifady, do tego potrafiła z zawiązanymi oczami złożyć rozebrany karabin maszynowy w czasie krótszym od jednej minuty. On wojsko znał tylko z filmów.
— Może jednak pojedziemy moim samochodem? I spotkamy się z nim w Tel Awiwie? — Ruchem głowy wskazał leżący na stole telefon komórkowy.
— Już go nie złapiesz. Stoi w jerozolimskim korku.

— Więc dobrze. — Obciągnął koszulę, swoją ulubioną koszulę z tkaniny będącej mieszanką lnu, bawełny i rozmaitych sztucznych włókien, którą zabierał na wszystkie ekspedycje. Noszona osobno wyglądała swobodnie, założona pod marynarkę robiła się elegancka, i w razie potrzeby można było ją wyprać w zimnej wodzie z mydłem, a i tak zawsze wydawała się biała. Pochodziła z małego ekskluzywnego sklepiku w Nowym Jorku, poleconego mu kiedyś przez kogoś z Explorer’s Society, człowieka, który dobiegał teraz osiemdziesiątki i przy każdej sposobności opowiadał, jak w młodości objechał świat na rowerze.

Potem narzucił marynarkę. Jeszcze jedna część garderoby, której znalezienie zajęło mu sporo czasu. Była lekka, dawała ochłodę w upalnych okolicach, zaś grzała w chłodnych, nie gniotła się nawet ciasno upchnięta w bagażu, i kolorystycznie pasowała niemal do wszystkiego. Oczywiście, nie była całkiem tania, lecz miał zasadę, by nigdy nie podróżować bez możliwości ubrania się ze smakiem i businesslike. W swoim marynarskim worku w rustykalnym stylu miał nawet kilka krawatów; Judith ich jeszcze nie widziała, inaczej na pewno naśmiewałaby się także i z nich. Ale doświadczenie mówiło mu, że nic tak nie dodaje pewności siebie jak świadomość, że jest się odpowiednio ubranym. W kontaktach z ludźmi posiadanie krawata może mieć równie decydujące znaczenie, jak rewolwer w konfrontacji z tygrysem.

Judith wstała i podeszła do wejścia do namiotu. Gdy odsunęła na bok plandekę, w poprzek wnętrza na polowe łóżko i pokrytą pyłem podłogę z udeptanej ziemi padł szeroki, ciepły promień światła.
— Przyjechała taksówka, zdaje się.
— Mhm — mruknął Stephen, wiążąc buty. W tym otoczeniu naturalnie nigdy nie były całkiem czyste. No, i powinien kiedyś znów tu posprzątać, kątem oka widział leżącą wciąż pod łóżkiem skrzynkę na artefakty, której używał poprzedniego dnia, płaską, prostokątną kasetkę z żelaznej blachy z dzieloną składaną pokrywą, do takich skrzynek w czasie pracy na wykopaliskach sypało się zdjętą z wierzchu ziemię, żeby ją potem dokładnie przesiać przez sito. Zdarzało się, że dopiero przy przesiewaniu znajdowano przeoczone w miejscu kopania niewielkie, lecz ważne elementy - pojedyncze zęby, małe kostki, fragmenty biżuterii.

To jednak musiało poczekać do jutra. Włożył do kieszeni portfel, telefon komórkowy i sprawdził, czy ma przy sobie dość drobnych.
— A jednak wygląda na to, że chcą kręcić film — stwierdziła Judith. — To przecież kamera filmowa, prawda?
— Co? — Stephen stanął za nią, spojrzał jej przez ramię i z rozkoszą poczuł ciepło jej policzka, oddalonego zaledwie o centymetr od jego twarzy. Pachniała podniecająco, choć nie potrafiłby powiedzieć, jaki to zapach.
— Tam na trójnogu. Przed namiotem.
Stephen przyjrzał się wskazanemu przedmiotowi. To była rzeczywiście kamera, jakich używano do produkcji filmów fabularnych. Dwóch ludzi Kauna było zajętych przykręcaniem jej do stabilnego statywu.
— Ciekawe — powiedział.
— A nie mówiłam, że chcą kręcić film?
Stephen powoli potrząsnął głową.
— Nie wierzę. Nie mogę uwierzyć, że Johngis Khan przyjechałby tu, gdyby chodziło tylko o nakręcenie filmu o archeologicznych wykopaliskach.

Sam zaczynał coraz bardziej wątpić czy wie, co tu się dzieje. Gdy spoglądał na leżący naprzeciw sektor czternasty, na pięć czerwono połyskujących w wieczornym słońcu kontenerów mieszkalnych i tłoczących się tam ludzi w kombinezonach ze znakiem N.E.W., o twarzach osobliwie pozbawionych wyrazu, miał uczucie, że go z czegoś wyłączono, wypchnięto poza margines wydarzeń. To, co działo się naprzeciw, wyglądało prawie jak scena z filmu opowiadającego o dokonaniu jakiegoś epokowego odkrycia - znalezieniu istoty pozaziemskiej, człowieka pierwotnego - wtedy „naukowcy” zjawiali się jak szarańcza, wszystko ryglowali, budowali ogrodzenia i zadaszenia, i wszędzie ustawiali aparaturę pomiarową.
Jeszcze raz przebiegł myślą przez wydarzenia, które rozegrały się na jego oczach. Wczorajszy dzień. Znalezisko. Jego własne wytłumaczenie. Kiedy teraz się nad tym zastanawiał, nie było to już dla niego takie jasne. Coś tu się nie zgadza. To, co się dzieje, nie pasuje do jego teorii. Może to całkiem dobrze, że dziś wieczorem jeszcze raz to przemyśli, opowiadając wszystko Judith i jej bratu.

Sąsiad w samolocie rozpoznał go, gdy lecieli nad Alpami.
— Przepraszam, ale czy nie jest pan czasem pisarzem, Peterem Eisenhardtem? — powiedział owo rozkoszne zdanie, które w uszach wszystkich niezbyt znanych pisarzy brzmi cudownie jak imiona własnych dzieci.
— Tak — potwierdził Peter Eisenhardt — to ja.
— Czytałem kilka pańskich książek — powiedział mężczyzna i wymienił tytuły dwóch powieści, obie niestety napisane przez innych autorów. — Bardzo mi się podobały, naprawdę.
Eisenhardt uśmiechnął się boleśnie.
— Miło słyszeć.
Mężczyzna przedstawił się jako Uri Liebermann, dziennikarz, niemiecki korespondent kilku izraelskich gazet. Mieszka w Bonn, ale raz na miesiąc jeździ do domu zobaczyć się z żoną i dziećmi, nie dającymi się przekonać do wyjazdu za granicę.

— A pan, po co pan jedzie do Izraela? — dopytywał się. — Ma pan tam spotkania autorskie? Czy na wakacje?
Peter Eisenhardt zaprzeczył. Nie, to nie są spotkania autorskie, a na wakacje nie jechałby bez rodziny.
— Ach — wywnioskował żywotny korespondent, na oko lekko po czterdziestce, próbujący zrekompensować coraz wyższe czoło charakterystycznym, wręcz pruskim wąsikiem na górnej wardze — zatem przygotowuje pan następną książkę?
— Mniej więcej — dał za wygraną Eisenhardt.
— Czy to znaczy, że akcja następnej powieści rozgrywa się w Izraelu?
— To możliwe. — Oczywiście, gruby notatnik był pierwszą rzeczą, jaką spakował, jak zawsze, gdy udawał się w podróż. Był w jego mózgu taki obszar, jakby niezależny od niego, który bezustannie czujnie rozglądał się w poszukiwaniu niezwykłych miejsc, nieznanych zwrotów, ciekawych ludzi i zdarzeń, i domagał się zapisywania tych obserwacji na papierze, by potem użyć ich w powieściach. Dlatego nie można było wykluczyć takiej ewentualności.

— Wspaniale, wspaniale — ucieszył się dziennikarz i zaczął grzebać w swoim podręcznym bagażu. — Proszę powiedzieć, mogę zrobić panu zdjęcie? Chciałbym zamieścić niewielką wiadomość w jednej z gazet, dla których pracuję; coś w stylu: „znany niemiecki pisarz Peter Eisenhardt podróżuje obecnie po Izraelu”. Myślę, to znaczy, to przecież dla pana też korzystne?
— Proszę bardzo.
W ten sposób Peter Eisenhardt zgodził się na zrobienie sobie zdjęcia, następnie uśmiechnął się tak zniewalająco, jak tylko potrafił i po trzecim błysku Uri Liebermann wreszcie był zadowolony. Z dumą zademonstrował aparat, nowiuteńki model z płaskim ekranikiem na tylnej ściance, na którym można było zobaczyć zrobione zdjęcie w prawie oryginalnej wielkości, nim zostało zapisane na dysku optycznym w aparacie.

— W pełni cyfrowy — wyjaśnił. — A widzi pan tu, z boku? Tutaj wtyka się kabel i można przerzucić zdjęcia prosto na zwykłego PC-ta. To fantastyczne, co dziś jest możliwe, prawda? A najlepsze dopiero panu pokażę.
Wyjął płaskie urządzenie, przypominające telefon komórkowy, jednak ku zaskoczeniu Eisenhardta otwarł je jak książkę wzdłuż dłuższej krawędzi i trzymał teraz w dłoni komputer, malutki, ale kompletny: z drobniutkimi klawiszami i wąskim ekranem ciekłokrystalicznym.
— Teraz musimy stać się malutcy i niepozorni, bo niezbyt tu lubią, kiedy włącza się w samolocie te gadżety. Ale po prostu muszę to panu pokazać. Napiszę tu moją notatkę, wprawdzie trochę to niewygodne, ale nie jest tak źle - palce jakby mi schudły, odkąd mam ten drobiazg, niezwykłe, prawda? Więc piszemy - "Znany niemiecki powieściopisarz odwiedza Izrael". To tytuł. Teraz trochę blabla; na moje oko nie upchnę więcej niż dziesięć do dwunastu linijek, ale razem ze zdjęciem... — wydawało się, że oblicza już w myślach honorarium. W skupieniu wystukał krótki tekst; Eisenhardt zerkał mu przez ramię, ale dziennikarz używał hebrajskiego edytora tekstu, więc nie był w stanie nic przeczytać. Wyglądało na to, że Liebermann doskonale opanował pisanie liter hebrajskiego alfabetu na łacińskiej klawiaturze, pisarz zafascynowany obserwował rosnące od prawej ku lewej linijki tekstu, odwrotnie, niż był przyzwyczajony.

— Tak — powiedział w końcu. — Teraz dołączymy zdjęcie... — Z torby na ramię, w której najwidoczniej miał wszystko, wyjął niewielki kabelek, podłączył go do aparatu fotograficznego, wcisnął na nim parę przycisków, potem kilka klawiszy na swoim telefonokomputerze, poczekał moment i zadowolony wyjął kabel. — Gotowe. Normalnie mógłbym to teraz od ręki wysłać, prosto na komputer w redakcji, ale z samolotu oczywiście nie mogę; jeszcze byśmy spadli albo przez pomyłkę wylądowali w Libii, ha ha! Pójdę spytać stewardessy, czy mogę użyć telefonu pokładowego, przeważnie nie robią z tym problemu. Na razie...

Eisenhardt osłupiały patrzył za nim, jak trzymając w dłoni inny kabel oraz swojego PC-ta maszeruje na przód samolotu i za zasłoną pokładowej kuchenki zaczyna przekonywać jedną ze stewardess. Potem oboje znikli i przez jakiś czas nic się nie działo.
Eisenhardt wyjrzał przez okienko. Przesuwały się za nim strzępy chmur. Tam w dole, czy to Toskania? Czy dopiero dolina Padu? Zielono-brązowa mozaika pól, między nimi, niczym pajęcza sieć, plątanina ulic i szos. I migocące ciemno morze.
Uri Liebermann wrócił, szczerząc zęby.
— No, nie mówiłem? Udało się. Jeśli dopisze nam szczęście, zaraz po wylądowaniu zobaczy pan swoje zdjęcie w gazecie... Nie, przesadzam. Będzie w wieczornym wydaniu. Kiedy przyjedzie pan do hotelu, niech pan tam przejrzy hebrajskie gazety.
— Pan żartuje.
— Ależ skąd, poważnie! W porządku, normalnie nie spieszyłbym się z taką wiadomością. Jasne. Ale kiedy jest jakieś dramatyczne wydarzenie, na przykład jakiś minister w Bonn wyrazi się źle o Izraelu - piszę wtedy od razu na mojej małej magicznej skrzyneczce, wciskam guzik i przy optymalnym układzie cztery godziny później gazeta z moim doniesieniem leży już w kioskach w Izraelu.

— Po czterech godzinach?
— Czterech. Do tego mówimy tutaj o całkiem normalnej informacji. Kiedy dzieje się coś naprawdę ważnego, odbywa się to jeszcze szybciej.
— Niesamowite. — Eisenhardt był naprawdę pod wrażeniem.
— Niech się pan sam przekona.
— Na pewno. Nawet jeśli całe to zamieszanie wydaje mi się, prawdę mówiąc, mocno przesadzone.
Liebermann zaśmiał się.
— Witamy w Izraelu! Może mi pan wierzyć, Izraelczycy są kompletnie meshuga w kwestii wiadomości. Bez przerwy słuchają radia, codziennie wieczorem oglądają dzienniki w telewizji, najczęściej jeszcze i w jordańskiej, egipskiej i syryjskiej, do tego trzy razy dziennie czytają gazetę. I to nie tylko Żydzi, Palestyńczycy dokładnie tak samo. Rozmawiają stale o złych wiadomościach, podniecają się nimi, nieraz dostają od tego wręcz zawału serca. To prawdziwe maniactwo; nie może pan sobie wyobrazić. To właśnie Izrael!

A więc to jest Izrael. Lotnisko Davida Ben-Guriona na pierwszy rzut oka wyglądało jak każde inne lotnisko na wybrzeżu Morza Śródziemnego: duże, zalane jasnym światłem, gorące i zatłoczone. Na drugi rzut oka Eisenhardt zauważył napisy, wszystkie w trzech językach, po hebrajsku, angielsku i arabsku, oraz żołnierzy, wszędzie było ich pełno, trzymających ręce w gotowości na przewieszonych przez ramię pistoletach maszynowych. Liebermann gdzieś zniknął i Eisenhardt pozwolił się unieść strumieniowi ludzi, poprzez szarpiące nerwy szczegółowe kontrole, które w jego walizie pozostawiły absolutny chaos, wreszcie na zewnątrz hali lotniskowej, pod bezchmurne niebo Tel Awiwu. Za odgradzającymi siatkami cisnęli się ludzie, studiujący każdą twarz w pełnym napięcia oczekiwaniu. Czasem rozlegały się okrzyki, wtedy oczekujący i przybysze padali sobie w ramiona nad drutem siatki, słychać było Shalom albo Salam aleikum, śmiechy i szlochy. Eisenhardt czuł się nieco zagubiony.

Wreszcie zauważył tekturowy szyld trzymany nad głowami oczekujących przez kogoś stojącego z tyłu, było na nim jego nazwisko, choć pozbawione kończącego je d-t: tylko Eisenhart. Podszedł tam. Człowiek trzymający tablicę był pomarszczonym staruszkiem, ubranym w znoszone szare spodnie o kroju modnym w latach 60., do tego w niewymownie szkaradną kolorową koszulę z rzucającymi się w oczy plamami potu pod pachami.
Gdy Eisenhardt się przedstawił, człowiek ten skinął głową, nie przejawiając specjalnego zainteresowania, wymamrotał swoje nazwisko, niezrozumiale dla pisarza, po czym wyjaśnił, że polecono mu przywieźć gościa do Mister Kauna. Jego niemiecki miał twardy akcent o wschodnioeuropejskim brzmieniu.

Eisenhardt poszedł za nim przez lotniskowy parking do taksówki. Na desce rozdzielczej zauważył naklejkę z polską flagą.
— Pan przyjechał z Polski? — spytał Eisenhardt, gdy krążyli szerokimi drogami przez pustynny krajobraz, pozostawiając za sobą lotnisko.
— Tak. Z Krakowa. Ale już dawno.
— Mówi pan dobrze po niemiecku.
Oblicze taksówkarza pozostało niewzruszone.
— Nauczyłem się w obozie koncentracyjnym.
Eisenhardt skrępowany przełknął ślinę i do głowy nie przyszło mu nic, co mógłby na to odpowiedzieć. Wyglądał przez okno. To więc jest Izrael.
Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę



Czytaj również

Wideo z Jezusem - Andreas Eschbach
Indiana Jones - w poszukiwaniu zaginionej kamery
- recenzja
Black*Out
Walka o prawo do samotności
- recenzja
Do kropli ostatniej - Andreas Eschbach
Koniec ropy. Koniec świata?
- recenzja

Komentarze


Jeszcze nikt nie dodał komentarza.

Komentowanie dostępne jest po zalogowaniu.