Wichry zimy czy chłodny wietrzyk? O przyszłości pewnej pieśni

Autor: Kotylion

Wichry zimy czy chłodny wietrzyk? O przyszłości pewnej pieśni
Od redakcji: tekst zawiera spoilery i przeznaczony jest dla osób, które przeczytały już Taniec ze smokami.

Przy okazji premiery drugiego sezonu Gry o tron westeroski hype odżył ze zdwojoną siłą, o ile można w ogóle powiedzieć, że przez ostatni rok przygasł choć na chwilę. O dzielnie pracującym na miano kultowego (a może już zapracował?) serialu HBO piszą teraz nawet w Newsweeku, a kto to widział jakiś czas temu, żeby fantastyka doczekała się obszernego artykułu w rodzimym tygodniku? Przed telewizyjnym hitem malują się piękne perspektywy. Niestety, literacki pierwowzór zdaje się stać na progu ponurej przyszłości.

O Tańcu ze smokami napisano już bardzo, bardzo wiele. I choć sam Martin z godnym maniaka uporem powtarzał w piątej części Pieśni lodu i ognia, że słowa to wiatr, raczej nie miał powodów do zadowolenia, czytając recenzje swojego ostatniego dzieła. Nawet jeśli przez mocno krytyczne głosy przebijają się jakieś nieliczne pochwały, to daleko im do entuzjastycznego tonu, w jakim opisywano pierwsze trzy powieści. I co tu kryć – solidna bura Martinowi za Taniec… się należała (choć sądząc po wynikach sprzedaży, mógł nie przejąć się za mocno). Jeśli ktoś oczekiwał, że po tym, jak w Uczcie dla wron fabuła zaczęła się rozmywać, monumentalna saga powróci na właściwe tory, to musiał się srodze zawieść. Bo jeżeli poprzednio można było mówić o rozmyciu, to teraz ciężko oprzeć się wrażeniu, że wszystko się sypie i leci na łeb na szyję. Perspektywy na poprawę? Cóż, w kunszt Martina ciężko wątpić, ale szczerze powiedziawszy, przyszłość maluje się w raczej niewesołych barwach. Trzeba będzie sporo literackiej gimnastyki, by Winds of Winter poprawiło sytuację.

Rozczłonkowanie opowiadanej historii w absurdalnej wręcz skali aż kłuje w oczy w ostatniej powieści Martina. Liczba wątków jest trudna do ogarnięcia. Są rozciągnięte i poplątane w czasie, a geografia to jeszcze inna bajka, bo bohaterowie porozrzucani zostali po czterech stronach świata, a gdyby była jakaś piąta, to autor i tam pewnie by kogoś zdołał wypchnąć. Co gorsza, na chwilę obecną losy poszczególnych postaci nie mają żadnego związku i nie dążą w widoczny sposób do jakiejś wspólnej konkluzji. Arya siedzi w Braavos i uczy się zabijać, ale jest kompletnie oderwana od jakichkolwiek istotnych wydarzeń. Bran gada z drzewami dalej, niż sięgają granice cywilizowanego świata. Davos targuje się z Wymanem Manderlym w Białym Porcie. Areo Hotah stoi obok Dorana Martella (tak, to w skrócie wszystko, co ma do zdziałania w Tańcu…) w pałacu gdzieś na środku pustynnego kraju, który już trzecią powieść z rzędu nosi się z zamiarem odegrania jakiejś ważnej roli, póki co bez skutku. Victarion płynie. Kiedyś ma coś tam zrobić, ale na razie płynie i dopłynie dopiero w Winds of Winter, a do piątej części serii nie wnosi nic, poza kilkudziesięcioma dodatkowymi stronami. Co łączy te wszystkie wątki? Na tym właśnie polega problem. Jak dotąd bardzo niewiele, by nie powiedzieć – nic.

Takie rozdrobnienie fabuł na dziesiątki wątków, o jakich nie wiadomo już nawet, które są pierwszoplanowe i czy kiedykolwiek zbiegną się w jeden główny, jest dla czytelnika bardzo irytujące. Tylko że my możemy po prostu usiąść sobie wygodnie w fotelu z inną książką. Potem z kolejną. I jeszcze jedną. I tak doczekać do premiery Winds of Winter. Ale rzadko zastanawiamy się, jak z całej sytuacji ma wybrnąć sam pisarz. A Martin sprawia wrażenie, jakby sam siebie zapędził w kozi róg i nie bardzo wiedział, dokąd ruszyć dalej. I właściwie ciężko się temu dziwić. Doświadczenie uczy, że większość powieści ma najzwyklejszą w świecie, trójdzielną kompozycję: wstęp z jakimś atrakcyjnym zawiązaniem akcji, rozwinięcie i zakończenie. George Martin ani myśli się do tego stosować. W Pieśni… wstępem była cała Gra o tron i od tamtej pory mamy już za sobą ze cztery tysiące stron rozwinięcia. Pięć powieści i ani jednego zakończenia. Nie dziwota, że teraz wygląda to tak, jak wygląda. Jeśli się rozwija, rozwija i rozwija, to potem bardzo łatwo się w tym narozwijanym materiale zaplątać, zwłaszcza wtedy, kiedy chce się wszystko z powrotem rozsupłać i ułożyć jak należy.

Sam Martin zapewnia, że ma na to pomysł. W pierwszej powieści Pieśni… większość istotnych postaci trafiła do Winterfell, a dopiero potem porozłaziły się po całym świecie, czemu więc nie miałyby się pozłazić z powrotem do jakiegoś centralnego dla fabuły punktu? Autor, pamiętając, jakie męczarnie musieli przechodzić najwięksi fani – przez sześć lat czekający z utęsknieniem na każdy kolejny skrawek informacji – nie podaje żadnego konkretnego terminu, w którymi powinniśmy spodziewać się zimowego powiewu, ale w jednym z wywiadów stwierdził, że przy solidnym tempie powinien uporać się z następną częścią w trzy lata. Pożyjemy, zobaczymy. Ale trzeba być naprawdę sporym optymistą, by dostrzegać szansę na to, że w dwóch finałowych powieściach wszystko zdoła się jeszcze rozsądnie ułożyć w jedną, niepoplątaną (przynajmniej nie przesadnie) całość. Bo o ile literacki kunszt i wielka pomysłowość Martina nie budzą najmniejszych wątpliwości, to już po ostatniej opowieści o Westeros i okolicach jego kontrola nad własnym światem wydaje się, w najlepszym razie, zachwiana.

Problem najlepiej obrazuje proces powstawania Tańca ze smokami. Wcale nie chodzi tu tylko o to, ile czasu Martin potrzebował, żeby ów taniec dokończyć – raczej o to, jakie akrobacje musiał wykonywać, by tego dokonać. Autor kilka razy zmieniał koncepcję tego, którzy bohaterowie powinni znaleźć się w piątej powieści i jak daleko ich wątki powinny zabrnąć. Pisał i ciął. Pisał i ciął. Pisał i ciął. Po drodze pozbył się fragmentów Aryi, Victariona i Theona – po tych dwóch pierwszych ostały się tylko jakieś fabularne kikuty, które mają być rozwinięte w Winds of Winter. Tam też będziemy obserwować akcję z perspektywy Arianny, Aerona i Sansy, którzy pierwotnie także tańczyli ze smokami. Wisienką na torcie piątej powieści miały być dwie walne bitwy, kluczowe dla losów wielu bohaterów, ale… i na to zabrakło miejsca. Kiedy czyta się na blogu Martina o "czterdziestu siedmiu restrukturyzacjach tekstu", to aż się trzeba zastanowić, czy to aby na pewno tylko ironia.

Ktoś mógłby stwierdzić, że właściwie to dobrze. Kończąc Taniec, Martin miał w ten sposób przecież od razu gotowe dobre kilka rozdziałów do otwarcia następnej powieści. Tylko że przy takim szatkowaniu trzeba się potwornie głęboko zagrzebać w chronologii, co już wcześniej twórcy Pieśni lodu i ognia trochę doskwierało. A teraz, przy tak rozczłonkowanej fabule, może to być naprawdę tytaniczną pracą, jeśli chce się utrzymać spójność. Poza tym te gotowe już fragmenty trafią do Winds of Winter, tylko jeżeli Martin znowu się nie rozmyśli. W ciągu kolejnych czterdziestu siedmiu restrukturyzacji może się zdarzyć bardzo wiele. No i najgorsze – pisarz pozostaje z poucinanymi wątkami, z którymi nie zdążył się jeszcze uporać, a już najwyższy czas zmierzać ku końcowi. Zgodnie z założeniem Pieśń to przecież jeszcze tylko dwie powieści, z czego solidny kawałek jednej najprawdopodobniej stanowić będą fragmenty skomponowane pierwotnie z myślą o wcześniejszej książce.

To rzecz jasna tylko gdybanie, ale może położenie Pieśni nie byłoby takie trudne, gdyby tylko Martin zdecydował się na konstrukcję w stylu "opowieści w opowieści", gdzie każdy kolejny tom stanowiłby nie tylko fragment układanki, ale także samodzielną całość. To przecież da się zrobić i widać to dosłownie na pierwszych z brzegu przykładach. Można skupi się na jednym wątku niczym w Harrym Potterze albo opisać znacznie szersze spektrum wydarzeń w taki sposób, jak robi to drugi (obok Martina) z gigantów współczesnego fantasy, Erikson ze swoją Malazańską księgą poległych. Choć sprawności w panowaniu nad piórem mógłby się od twórcy Pieśni uczyć, to u niego zawsze, nawet jeśli akcja rozgrywa się na ogromnej przestrzeni, całość z pozoru niepowiązanych wątków dąży do wspólnego punktu kulminacyjnego. W tej samej powieści. Bez czekania nie wiadomo ile i właściwie nie wiadomo na co, jak w przypadku choćby sióstr Stark, których wątki po Nawałnicy mieczy są kontynuowane, choć nie zawierają żadnej treści istotnej dla całej układanki.

Na pięć niesamowicie rozbudowanych powieści mamy jeden długi wątek ułożony w zgrabną całość, którą można odstawić gdzieś na bok – rebelię północy pod sztandarem wilkora. W miejsce Robba Starka już pojawił się wyciągnięty z kapelusza kolejny samozwańczy król, młody Targaryen, ale z tego może akurat jeszcze wyniknąć coś naprawdę ciekawego. Problem polega na tym, że w całej sadze Martina nagromadził się ogrom rzeczy, z których coś może wyniknąć, ale od Uczty dla wron wygląda to tak, jakby sam autor nie do końca wiedział co. Byłoby wspaniale, gdyby Winds of Winter znów wprowadziło tę historię na jakiś wyraźny tor. Niestety, póki co niewiele na to wskazuje i można chyba tylko ślepo ufać, że twórcza intuicja nie zawodzi Martina i za jakiś czas, po kilku chudych latach i dwóch kiepskich powieściach, znowu usłyszymy Pieśń… w odpowiedniej tonacji.