» Fragmenty książek » Wicher śmierci. Tom 2

Wicher śmierci. Tom 2


wersja do druku
Wicher śmierci. Tom 2
Rozdział trzynasty

Gdy nasza banda łupieżców zgromadziła się pod wrakiem, została z niego tylko stępka i połowa kadłuba o powyginanym żebrowaniu. Kiedy właziliśmy do środka, pozostałość nocnego sztormu unosiła się w powietrzu, ciężka niczym plwocina.
Słyszałem, że wielu mamrotało modlitwy i kreśliło w powietrzu znaki odpowiadające potrzebom duszy każdego z osobna. Owa konwersacja ze strachem z pewnością zaczyna się już w dzieciń¬stwie i gdybym tylko potrafił sobie przypomnieć swoją, z pewnoś¬cią również zapragnąłbym poszukać ucieczki przed przerażeniem.
Mogłem jednak co najwyżej spuścić wzrok i spojrzeć na zbiór maleńkich szkielecików, ogoniastych chochlików o ludzkich twarzach. Ich jastrzębie pazury i rozmaite dziwne ozdoby były doskonale widoczne w koszmarnie jaskrawym świetle słońca.
Nic dziwnego, że owego dnia na zawsze porzuciłem morze. Sztorm i rozbity statek przyniosły nam upiorny zastęp. Z pew¬nością wokół owej przeklętej wyspy można ich było znaleźć znacznie więcej.
Tak się składa, że to ja wypowiedziałem wówczas szczególnie niesmaczne słowa: "Wygląda na to, że nie wszystkie chochliki umieją lata".
Ale to jeszcze nie powód, żeby wyłupić mi oczy, prawda?
Ślepy Tobor z Rubieży.
To ci dopiero piękna kobieta, przyjaciele.
– Jeśli takie właśnie lubisz.
– A czemu miałby nie lubić, cholerny kopaczu kurha¬nów? Kłopot tylko z tym, z czym zawsze bywa kłopot. Tylko po¬patrz na tego beznadziejnego zbira, z którym jest. Mogłaby mieć każdego mężczyznę tutaj. Mogłaby mieć nawet mnie. Ale nie, woli siedzieć z kulawym, jednorękim, jednouchym, jednookim, beznosym psem pasterskim. I kto tu jest brzydki?
Trzeci mężczyzna, który do tej pory się nie odzywał, spojrzał na towarzysza z ukosa. Zobaczył przypominające ptasie gniazdo wło¬sy, wielkie jak wiosła odstające uszy, wyłupiaste oczy oraz pokry¬wające przypominającą wyciśniętą tykwę twarz cętki – blizny po poparzeniu. Rzezigardzioł odwrócił pośpiesznie wzrok. Ostatnie, czego by w tej chwili pragnął, to wybuchnąć swym niesamowi¬tym, piskliwym śmiechem, który zawsze wszystkich paraliżował.
Nigdy przedtem tak się nie śmiałem. Ten cholerny pisk prze¬raża nawet mnie.
No cóż, nawdychał się oleistych płomieni, i to z pewnością nie pomogło jego tchawicy. Uszkodzenia dawały o sobie znać tylko wtedy, gdy się śmiał, a przypominał sobie, że w ciągu ostat¬nich miesięcy nie miał zbyt wielu powodów do wesołości.
Tyle się wydarzyło...
– Lezie ten oberżysta – zauważył Trupismród.
Łatwo im było rozmawiać o wszystkim, ponieważ nikt oprócz nich nie rozumiał tu po malazańsku.
– On też stracił dla niej głowę – zauważył z szyderczym uśmieszkiem sierżant Balsam. – A z kim ona siedzi? Niech mnie Kaptur weźmie, to nie ma sensu.
Trupismród pochylił się powoli nad blatem i ostrożnie na¬pełnił kufel.
– Chodzi o dostarczenie tej beczułki. Dla Brullyga. Wyglą¬da na to, że ładny chłopak i martwa dziewczyna zgłosili się na ochotników.
Wyłupiaste oczy Balsama zrobiły się jeszcze większe.
– Ona nie jest martwa! Powiem ci, co jest martwe, Trupi-smród. Ten oszczany robak, którego nosisz między nogami!
Rzezigardzioł popatrzył na kaprala.
– "Jeśli takie właśnie lubisz" – powtórzył. Z ust wyrwał mu się zdławiony dźwięk.
Obaj jego towarzysze wzdrygnęli się trwożnie.
– Z czego tu się śmiać, w imię Kaptura? – zapytał Balsam. – Nie śmiej się. To rozkaz.
Rzezigardzioł przygryzł mocno język. Oczy przesłoniły mu łzy. Ból miotał się wewnątrz jego czaszki jak kamyk w pustym wiadrze. Potrząsnął głową.
Śmiać się? To nie ja.
Sierżant ponownie łypnął ze złością na Trupismroda.
– Martwa? Wcale nie wygląda na martwą.
– Zaufaj mi – odparł kapral, pociągnąwszy długi łyk. Bek¬nął. – Muszę przyznać, że dobrze to ukrywa, ale ta kobieta nie żyje już od dłuższego czasu.
Balsam zgarbił się nad stołem, pociągając za zwisające w strą¬kach włosy. Sypiące się z nich drobiny pokryły ciemne drewno niczym plamki farby.
– Bogowie na dole – wyszeptał. – Może ktoś powinien... bo ja wiem... powiedzieć jej o tym?
Trupismród uniósł niemal całkowicie bezwłose brwi.
– Wybacz, pani, ale za taką cerę, jak twoja, warto umrzeć, i coś mi się zdaje, że to właśnie zrobiłaś.
Z ust Rzezigardzioła ponownie wyrwał się stłumiony pisk.
– Pani, czy to prawda, że świetnie uczesane włosy i kosztowny makijaż potrafią ukryć wszystko? – ciągnął kapral.
Rzezigardzioł pisnął jeszcze głośniej. Głowy zwróciły się w ich stronę. Trupismród wypił kolejny łyk. Temat wyraźnie go zafa¬scynował.
– To zabawne, ale nie wyglądasz na martwą.
Przenikliwy śmiech wyrwał się na swobodę.
Kiedy umilkł, w całej gospodzie zapanowała cisza, mącona jedynie dźwiękiem toczącego się kufla, który po chwili spadł ze stołu, odbijając się od podłogi.
Balsam przeszył Trupismroda wściekłym spojrzeniem.
– To twoja robota. Ciągle przebierasz miarkę. Jeszcze jedno słowo, kapralu, a będziesz bardziej martwy niż ona.
– Co to za zapach? – zapytał Trupismród. – Aha, wonności zgniłości.
Balsam wydął policzki. Jego twarz przybrała dziwny, fioleto¬wy odcień. Żółtawe oczy wyglądały, jakby za chwilę miały wy¬skoczyć z czaszki i zwisnąć na szypułkach.
Rzezigardzioł spróbował zacisnąć powieki, ale obraz twarzy sierżanta przeniknął do jego umysłu. Pisnął przeraźliwie, zasła¬niając twarz dłońmi, po czym rozejrzał się wokół z bezsilnym błaganiem.
Wszyscy już się na nich gapili. Nikt się nie odzywał. Nawet piękna kobieta towarzysząca kalekiemu głąbowi i sam głąb, któ¬ry zmarszczył głęboko czoło z błyskiem w jedynym oku, zatrzy¬mali się po obu stronach beczułki ale przyniesionej przez ober¬żystę. Właściciel lokalu również wlepił wzrok w Rzezigardzioła, rozdziawiając szeroko usta.
– No cóż, właśnie straciliśmy opinię groźnych twardzieli – za¬uważył Trupismród. – Gardzioł wydaje okrzyki godowe. Mam nadzieję, że na wyspie nie ma indyków. A ty, sierżancie, wyglądasz, jakby głowa miała ci zaraz eksplodować niczym wstrząsacz.
– To twoja wina, skurwysynu! – wysyczał Balsam.
– Bynajmniej. Jak widzisz, jestem całkiem spokojny. Aczkol¬wiek trochę się wstydzę towarzystwa, w którym przebywam.
– Świetnie, zmienimy cię. Kaptur wie, że Gilani jest znacznie ładniejsza niż...
– Aha, ale ona żyje, sierżancie. Nie jest w twoim typie.
– Nie wiedziałem o tym!
– To raczej żałosne wyznanie, nie sądzisz?
– Chwileczkę – wtrącił wreszcie Rzezigardzioł. – Ja też nic nie zauważyłem, Trupismród. – Wyciągnął palec w stronę kapra¬la. – To kolejny dowód, że jesteś cholernym nekromantą. Zapo¬mnij o tej zszokowanej minie, nie damy się już więcej nabrać. Wiedziałeś, że nie żyje, bo czujesz smród umarłych. Świadczy o tym twoje imię. Idę o zakład, że właśnie dlatego Wyłam Ząb ci je nadał. Nic nie umknie jego uwagi, prawda?
Hałas w gospodzie wracał powoli do normalnego poziomu. Niektórzy wykonali gesty chroniące przed złem, a parę krzeseł zadrapało brudną podłogę, gdy goście przesuwali je bliżej drzwi, próbując wymknąć się niepostrzeżenie.
Trupismród pociągnął kolejny łyk ale. Nie odezwał się ani słowem.
Martwa kobieta i jej towarzysz opuścili gospodę. Mężczyzna utykał wyraźnie, balansując beczułką na barku.
Balsam chrząknął.
– Poszli. Typowe, co? Akurat w chwili, gdy jesteśmy osłabieni.
– Nie przejmuj się, sierżancie – uspokoił go Trupismród. – Wszystko jest pod kontrolą. Chociaż jeśli oberżysta spróbuje za nimi pójść...
Rzezigardzioł przerwał mu chrząknięciem.
– Jeśli to zrobi, pożałuje. – Wstał i poprawił mundurową pelerynę piechoty morskiej. – Wy dwaj macie farta. Siedzicie tu sobie i tuczycie dupska. No wiecie, na dworze jest cholernie zimno.
– Zakonotuję sobie twoją niesubordynację – zapowiedział Balsam. Postukał się palcem w skroń. – O, tutaj.
– Ulżyło mi – odparł Rzezigardzioł i opuścił gospodę.

***

Shake Brullyg, tyran Drugiego Fortu Dziewiczego i kandydat na króla Wyspy, rozparł się na krześle o wysokim oparciu, które ongiś należało do prefekta więzienia, łypiąc spod krzaczastych brwi na dwóch cudzoziemców siedzących za stołem u drzwi komnaty. Oddawali się jednej ze swoich cholernych gier. Kłyk¬cie, podłużna, drewniana miska i rozszczepione pióra wron.
– Dwa odbicia. To znaczy, że mam łuk – oznajmił jeden z nich, choć Brullyg nie był do końca pewien, czy dobrze go zrozumiał.
Niełatwo było nauczyć się potajemnie obcej mowy, ale on zawsze miał talent do języków. Shakański, letheryjski, język Ti¬ste Edur, fentyjski, język handlowy i meckroski. A teraz także odrobina tego... malazańskiego.
Wszystko zależało od wyboru odpowiedniej chwili. Wyko¬rzystali to przeciwko niemu z równą łatwością, z jaką odebrali mu nóż i topór wojenny. Do portu przybyli cudzoziemcy. Nie było ich tak wielu, by dać mu powód do niepokoju. Tak przy¬najmniej wówczas sądził. Poza tym miał pod dostatkiem innych kłopotów. Morze pokryły góry lodowe, które zmierzały prosto ku wyspie. Wyglądały groźniej niż jakakolwiek flota czy armia. Goście zapewnili, że poradzą sobie z tym problemem, a Brullyg był jak tonący, gotów złapać się każdej szansy.
Kandydat na króla Wyspy zmiażdżony przez nieczuły lód. Ta perspektywa była dla niego jak smocze szpony przeszywające ża¬giel. Po wszystkim, co uczynił...
Wybór odpowiedniej chwili. Zaczął się zastanawiać, czy Ma¬lazańczycy przypadkiem nie sprowadzili lodu ze sobą. Mogli wykorzystać typowe dla tej pory roku szybkie prądy morskie, by przybyć tu przed górami lodowymi i zaproponować, że je powstrzymają. Brullyg przypomniał sobie, że im wówczas nie uwierzył, ale desperacja przemówiła własnym głosem: "Jeśli do¬konacie tej sztuki, będziecie królewskimi gośćmi, jak długo ze¬chcecie". Uśmiechnęli się, usłyszawszy tę ofertę.
Jestem głupcem. A nawet gorzej.
I teraz dwie nędzne drużyny trzymały w ręku nie tylko jego, lecz również wszystkich mieszkańców wyspy, a on nie był w sta¬nie nic na to poradzić.
Mogę co najwyżej ukrywać prawdę przed całą resztą, a i to z każdym dniem staje się coraz trudniejsze.
– Łuk jest w korycie. Możesz najwyżej wybrać sobie knykieć – sprzeciwił się drugi żołnierz.
Może i tak.
– Przesunął się, kiedy odetchnąłeś. Widziałem to. Oszukujesz!
– Nie odetchnąłem.
– Jesteś przeklętym przez Kaptura trupem, tak?
– Nie. Po prostu nie odetchnąłem w tamtej chwili. Popatrz, jest w korycie. Mam rację?
– Daj mi się przyjrzeć uważniej. Ha, nie jest!
– Westchnąłeś i przesunąłeś go, niech cię szlag!
– Nie westchnąłem.
– No jasne. Może jeszcze powiesz, że nie przegrywasz?
– Może i przegrywam, ale to wcale nie znaczy, że akurat w tej chwili westchnąłem. Popatrz, nie jest w korycie.
– Daj mi odetchnąć...
– Wtedy ja westchnę!
– Oddychają zwycięzcy. Wzdychają pokonani. To znaczy, że wygrałem.
– Jasne, oszukiwanie jest dla ciebie równie naturalne jak od¬dychanie, tak?
Brullyg przesunął powoli wzrok z siedzącej u drzwi dwójki na ostatnią z żołnierzy w komnacie. Na sprzysiężenie, była napraw¬dę piękna. Skóra o ciemnym, magicznym odcieniu i lekko skoś¬ne oczy lśniące blaskiem słodkiego zaproszenia. Niech to szlag, w tych oczach kryły się wszystkie tajemnice świata. I te usta! Te wargi! Gdyby tylko zdołał się jakoś pozbyć tamtych dwóch i być może ukraść jej te straszliwe noże, odkryłby te tajemnice, jak tego z pewnością pragnęła.
Jestem królem Wyspy. A przynajmniej wkrótce nim zostanę. Jeszcze tylko tydzień i jeśli żadna z tych suk, córek zmarłej kró¬lowej, się nie pokaże, wszystko przejdzie na mnie. Jestem królem Wyspy. Prawie. Z pewnością jestem już wystarczająco blisko, by móc używać tego tytułu. Jakaż kobieta nie zamieniłaby ciężkie¬go, nędznego życia żołnierki na miękkie, ciepłe łoże pierwszej konkubiny króla? Pewnie, że to letheryjski zwyczaj, ale jako król mogę go wprowadzić i u nas. A jeśli zgromadzeniu to się nie spodoba, no cóż, zawsze są klify.
– Uważaj, Masan, on znowu zrobił tę minę – odezwał się je¬den z Malazańczyków siedzących przy stoliku.
Kobieta zwana Masan Gilani przeciągnęła się na krześle jak kotka i rozprostowała gładkie, nienależące do chudych ramiona, w geście, od którego jej obfite piersi przybierały kształt kul, roz¬ciągając wytartą tkaninę koszuli.
– Dopóki myśli niewłaściwym mózgiem, Płatek, nic nam nie grozi – odparła, po czym usiadła w poprzedniej pozycji, prostu¬jąc wspaniałe nogi.
– Powinniśmy mu przyprowadzić kolejną kurwę – zasugero¬wał mężczyzna zwany Płatkiem. Zebrał kłykcie i wsypał je do małego, skórzanego mieszka.
– Nie – sprzeciwiła się Masan Gilani. – Trupismród ledwie zdołał przywrócić poprzednią do życia.
Ale to nie jest prawdziwy powód, prawda? – pomyślał z uśmie¬chem Brullyg. Nie, pragniesz mnie dla siebie. Poza tym, zwykle nie jestem taki. Chciałem tylko rozładować... frustrację.
Uśmiech zniknął z jego twarzy.
Bardzo często używają rąk przy rozmowie. Znają mnóstwo gestów. Dziwni ludzie, ci Malazańczycy.
Odchrząknął.
– Przydałby mi się kolejny spacer – zaczął. Mówił po letheryj¬sku powoli, bo wtedy lepiej go rozumieli. – Muszę rozprostować nogi. – Mrugnął znacząco do Masan Gilani. Odpowiedziała mu wymownym uśmiechem, który rozpalił go na dole tak bardzo, że aż musiał przesunąć się na krześle. – Moi ludzie powinno mnie zobaczyć, rozumiecie? Jeśli zaczną coś podejrzewać... no cóż, z pewnością nikt nie wie lepiej, jak wygląda areszt domowy, niż obywatele Drugiego Fortu Dziewiczego.
– Dzisiaj mają ci przynieść ale, zgadza się? – zapytał Płatek, mówiąc po letheryjsku ze straszliwym akcentem. – Lepiej, żebyś był przy tym. Wyprowadzimy cię na spacer nocą.
Jak paniusia z Powiernictwa Wolności pokojowego pieska? Czyż to nie miłe? A co zrobisz, jeśli uniosę nogę i naszczam na ciebie, Płatek?
Nie tych żołnierzy się bał, ale tej drugiej drużyny, która nadal przebywała na Wyspie. Była w niej ta chuda, niema dziewczyn¬ka, która potrafiła nagle zjawiać się, jakby znikąd. Z rozbłysku światła. Zastanawiał się, co powiedziałyby o tej sztuczce shakań¬skie czarownice. Płatek – albo Masan Gilani czy Galt – musiał tylko zawołać ją po imieniu.
Sinn.
Była naprawdę przerażająca, choć nie miała szponów. Podej¬rzewał, że potrzebowałby całego sprzysiężenia, by się jej pozbyć. Nie miałby też nic przeciwko wielkim stratom. Sprzysiężenie zawsze wtrącało się w sprawy wybranych władców Shake’ów.
Na pewno już tu pędzą, jak stado kruków do padliny, za¬plute, chichoczące babska. Oczywiście, nie potrafią latać. Nie umieją nawet pływać. Będą potrzebowały łodzi, żeby przedostać się przed cieśninę, i to zakładając, że Rubieży nie pokryła masa lodu, na co z pewnością wygląda.
Żołnierz imieniem Galt wstał z krzesła, krzywiąc się z powo¬du bólu w okolicy krzyża, i podszedł nieśpiesznie do zajmujące¬go całą ścianę gobelinu, który był najcenniejszym przedmiotem należącym do prefekta. Wyblakł już ze starości, a w lewym dol¬nym rogu splamiła go zakrzepła krew nieszczęsnego właściciela. Na tkaninie przedstawiono Pierwsze Lądowanie letheryjskich kolonistów. W rzeczywistości wcale nie było ono pierwsze. Flo¬ta zbliżyła się do brzegu gdzieś naprzeciwko Rubieży i czółna Fentów wypłynęły ku niej, by nawiązać kontakt z obcymi. Wy¬miana darów zakończyła się kryzysem, który doprowadził do wymordowania mężczyzn z wioski oraz obrócenia kobiet i dzieci w niewolników. Trzy następne osady spotkał ten sam los. Kolej¬ne cztery, położone nad brzegiem dalej na południe, mieszkańcy opuścili w pośpiechu.
W końcu flota okrążyła półwysep Sadon na północnym brze¬gu Morza Zewnętrznego, wpłynęła do Lenth, a potem do Za¬toki Gedry. Miasto Gedry, położone u ujścia Letheru, założono w miejscu Pierwszego Lądowania. Gobelin był tego dowodem. Miał co najmniej tysiąc lat. W dzisiejszych czasach większość lu¬dzi wierzyła, że lądowanie odbyło się tam, gdzie dziś znajdowała się stolica, spory kawałek w górę rzeki. To dziwne, jak przerabia¬no przeszłość, by dopasować ją do potrzeb teraźniejszości. Brul¬lyg mógł wykorzystać ten przykład, gdy już zostanie królem. Dzieje Shake’ów były historią porażek, nie znały niczego poza tragedią i smutkiem. Byli strażnikami brzegu, ale nie potrafili go obronić przed niestrudzoną żarłocznością morza. Wszystko to wymagało... rewizji.
Letheryjczycy poznali smak porażki. Wielokrotnie. Historia ich pobytu w tej krainie była krwawa, mieli na sumieniu wie¬le zdrad, kłamstw i okrucieństw. Jednakże obecnie wszystkie je uważali za heroiczne triumfy.
Tak właśnie lud powinien patrzeć na własne dzieje. Shake’owie muszą się tego nauczyć. Oślepiające światło na mrocznym brze¬gu. Kiedy zostanę królem...
– Popatrz na to cholerstwo – odezwał się Galt. – Tutaj, na to pismo na brzegu. Wygląda jak ehrlijskie.
– Ale nie jest ehrlijskie – mruknął Płatek.
Rozebrał na części jeden ze swych sztyletów. Na blacie przed nim leżała gałka, kilka nitów i bolców, drewniana rączka ople¬ciona skórą, wydrążona rękojeść i zakończona trzpieniem głow¬nia. Wyglądało na to, że żołnierz nie bardzo wie, jak teraz to wszystko złożyć.
– Niektóre litery...
– Ehrlijski i letheryjski wywodzą się z tego samego języka – oznajmił Płatek.
– Skąd wiesz? – zapytał Galt, obrzucając go podejrzliwym spojrzeniem.
– Nie wiem, ty idioto. Tak mi tylko powiedziano.
– Kto ci tak powiedział?
– Chyba Ebron. Albo Odprysk. Co za różnica? Ktoś, kto się na tym zna i tyle. Kapturze, mózg mnie przez ciebie boli. Tylko popatrz, co z niego zostało.
– To jest mój nóż?
– Był.
Płatek uniósł nagle głowę.
– Słyszę kroki na schodach.
Jego ręce poruszyły się błyskawicznie. Nim Galt zdążył dojść do drzwi, Płatek przykręcił gałkę i rzucił mu sztylet. Żołnierz złapał nóż jedną ręką, nawet nie zwalniając kroku.
Brullyg usiadł z powrotem na krześle.
Masan Gilani wstała i poluzowała rękojeści obu straszliwych, długich noży, które nosiła u pasa.
– Gdybym tylko miała tu swoją drużynę – mruknęła, zbliżając się o krok do Brullyga. – Nie ruszaj się – wyszeptała do niego.
Skinął głową, czując suchość w gardle.
– Pewnie niosą ale – stwierdził Płatek, zatrzymując się z boku drzwi.
Galt uchylił je lekko, wyglądając przez szczelinę.
– Ehe, tyle że te kroki brzmią inaczej.
– To nie ten zapluty pierdziel i jego syn?
– Ktoś zupełnie inny.
– Dobra.
Płatek sięgnął pod stół i wydobył kuszę. Cudzoziemską broń o niezwykłej konstrukcji wykonano niemal całkowicie z żelaza albo czegoś bardzo przypominającego letheryjską stal. Cięciwa była gruba jak kciuk mężczyzny, a wyposażony w grot z nacię¬ciem w kształcie litery X bełt mógłby przebić letheryjską tarczę, jakby była zrobiona z kory brzozowej. Żołnierz naciągnął kuszę i w jakiś sposób unieruchomił orzech, po czym przeszedł do końca pokoju.
Gdy kroki się zbliżyły, Galt odsunął się od drzwi, wykonując serię gestów. Masan Gilani chrząknęła w odpowiedzi. Brullyg usłyszał za plecami trzask rozdzieranej tkaniny. Po chwili sztych noża dotknął go między łopatkami. Przebił się przez cholerne oparcie. Kobieta pochyliła się do jego ucha.
– Bądź grzeczny i głupi, Brullyg. Znamy tych dwoje i potra¬fimy się domyślić, po co przyszli.
Galt obejrzał się na Masan Gilani i skinął krótko głową. Po¬tem podszedł do drzwi i otworzył je szeroko.
– No proszę – wycedził po letheryjsku ze swym koszmarnym akcentem. – Czyż to nie pani kapitan i jej pierwszy oficer? Za szybko zabrakło wam pieniędzy? Co was skłoniło do przynie¬sienia ale?
– Co on powiedział, kapitanie? – warknął ktoś za drzwiami.
– Nie wiem co, ale mówi kiepsko – odparł kobiecy głos.
Brullyg zmarszczył brwi. Słyszał go już wcześniej. Koniuszek noża wbił się głębiej w jego plecy.
– Przynieśliśmy ale dla Shake’a Brullyga – ciągnęła kobieta.
– To bardzo miło – odparł Galt. – Dopilnujemy, żeby je dostał.
– Shake Brullyg to mój stary przyjaciel. Chcę się z nim zo¬baczyć.
– Jest zajęty.
– Czym?
– Myśleniem.
– Shake Brullyg? Bardzo w to wątpię. Kim jesteś, w imię Zbłąkanego? Na pewno nie Letheryjczykiem, podobnie jak ci twoi kumple, którzy siedzą w gospodzie. Z pewnością też nie by¬liście tu więźniami. Wypytałam ludzi i wiem, że przypłynęliście na tym dziwnym statku, który kotwiczy w zatoce.
– Kapitanie, to bardzo proste. My żeśmy przyszli, to lód po¬szedł. Więc Brullyg nas nagrodził. Goście. Królewscy goście. Teraz sobie z nim siedzimy. Uśmiecha się do nas miło. Więc my też jesteśmy mili.
– Mili idioci – warknął mężczyzna za drzwiami, zapewne pierwszy oficer.–Ręka już mi drętwieje. Odsuń się i daj mi wnieść to cholerstwo.
Galt obejrzał się przez ramię na Masan Gilani.
– Czemu się na mnie gapisz? – zapytała żołnierka po malazań¬sku. – Ja tu jestem tylko po to, żeby kazać mu ruszać ozorem.
Brullyg zlizał pot z warg.
Dlaczego im się udaje, mimo że znam prawdę? Czy jestem aż taki głupi?
– Wpuść ich – powiedział cicho. – Uspokoję ich i odeślę z po¬wrotem.
Galt ponownie obejrzał się na Masan Gilani. Choć kobieta nie odezwała się ani słowem, musieli wymienić jakieś sygnały, gdyż Malazańczyk wzruszył ramionami i odsunął się.
– Idzie ale.
Do komnaty weszło dwoje ludzi. Pierwszym z nich był Skorgen Kaban Śliczny. A to znaczyło... tak jest. Kandydat na króla uśmiechnął się szeroko.
– Shurq Elalle. Nie postarzałaś się nawet o jeden dzień, od¬kąd cię ostatnio widziałem. Hej, Skorgen... postaw tę beczuł¬kę, bo zwichniesz sobie bark i powiększysz listę swych ułom¬ności o koślawość. Otwórz to cholerstwo, żebyśmy mogli się napić. Aha – dodał, zauważywszy, że dwoje piratów przygląda się żołnierzom – to troje z moich królewskich gości. Ten pod drzwiami to Galt, ten w kącie nazywa się Płatek, a ta ślicznotka, która trzyma rękę za oparciem mojego krzesła, zwie się Masan Gilani.
Shurq Elalle przysunęła sobie krzesło i usiadła naprzeciwko Brullyga. Założyła nogę na nogę i splotła dłonie na podołku.
– Brullyg, ty na wpół obłąkany, oszukańczy, skąpy skurwy¬synu. Gdybyśmy byli sami, złapałabym cię za tę chudą szyję i udusiła.
– Nie mogę powiedzieć, by zaskoczyła mnie twoja wrogość – odparł Shake Brullyg. Nagle ucieszył się, że ma malazańskich strażników. – Ale wiesz co? To nie było aż takie złe i wstrętne, jak ci się zdaje. Nigdy nie dałaś mi szansy wytłumaczyć...
Shurq uśmiechnęła się pięknie i zarazem złowrogo.
– Ależ, Brullyg, ty nigdy nie miałeś zwyczaju się tłumaczyć.
– Ludzie się zmieniają.
– To byłby pierwszy taki przypadek.
Brullyg oparł się pokusie wzruszenia ramionami. To koszto¬wałoby go paskudną ranę na plecach. Uniósł ręce przed siebie, wyciągając ku górze rozpostarte dłonie.
– Zapomnijmy o dawnych dziejach. Pozgonna Wdzięczność stoi bezpiecznie w moim porcie. Wyładowałaś towar i napełniłaś sakiewkę. Pewnie z chęcią opuściłabyś już naszą błogosławioną wyspę.
– Coś w tym rodzaju – przyznała. – Niestety, chyba mamy kłopoty z otrzymaniem, hmm, pozwolenia. Wyjście z portu blo¬kuje największy cholerny okręt, jaki w życiu widziałam, a do głównego nabrzeża zmierza smukła galera wojenna. Wiesz co – dodała, znowu uśmiechając się przelotnie – wszystko to zaczyna wyglądać jak coś w rodzaju... hmm... blokady.
Sztych sztyletu odsunął się od pleców Brullyga. Żołnierka schowała nóż i okrążyła stół. Tym razem przemówiła w języku, którego Brullyg nigdy dotąd nie słyszał.
Płatek pochylił kuszę, celując w Brullyga, i odpowiedział jej.
Skorgen, który klęczał na podłodze i walił w szpunt kłębem dłoni, podniósł się nagle.
– Brullyg, co tu się dzieje, w imię Zbłąkanego?
– Tylko to, że twoja kapitan ma rację – dobiegł spod drzwi nowy głos. – Nasze oczekiwanie dobiegło końca.
O framugę opierał się żołnierz zwany Rzezigardziołem. Skrzy¬żował ręce na piersi i uśmiechał się do Masan Gilani.
– To dobre wieści, prawda? A teraz zabieraj stąd swoje rozkosz¬ne wypukłości i zapychaj tanecznym krokiem do portu. Jestem pewien, że Urb i cała reszta stęsknili się za twoim widokiem.
Shurq Elalle, która nie ruszyła się z krzesła, westchnęła głośno.
– Śliczny, chyba przez pewien czas nie opuścimy tego pokoju. Znajdź jakieś kufleinalejnam,dobra?
– Jesteśmy zakładnikami?
– Nie, nie – zaprzeczyła. – Gośćmi.
Masan Gilani opuściła komnatę, kołysząc biodrami znacznie wyraźniej niż to było konieczne.
Brullyg jęknął.
– Jak już mówiłam – wyszeptała Shurq – ludzie się nie zmie¬niają. Zwłaszcza mężczyźni. – Obejrzała się na Galta, który przyciągnął sobie drugie krzesło. – Pewnie nie pozwolicie mi udusić tego odrażającego robaka.
– Niestety, nie. – Uśmiechnął się. – Przynajmniej na razie.
– Kim są wasi przyjaciele w porcie?
Galt mrugnął do niej.
– Mamy tu do wykonania pewną robotę, kapitanie, i doszli¬śmy do wniosku, że ta wyspa świetnie się nadaje na kwaterę główną.
– Mówisz teraz po letheryjsku znacznie lepiej.
– Z pewnością zawdzięczam to twojemu miłemu towarzy¬stwu, kapitanie.
– Nie zawracaj sobie głowy – odezwał się stojący pod drzwia¬mi Rzezigardzioł. – Trupismród mówi, że ona stoi po niewłaś¬ciwej stronie bramy Kaptura, bez względu na to, co widzisz, czy co wydaje ci się, że widzisz.
Galt pobladł.
– Nie jestem pewna, co to właściwie miało znaczyć – odparła Shurq Elalle, przeszywając Galta zmysłowym spojrzeniem – ale moje pragnienia są tak samo żywotne jak zawsze.
– To... odrażające.
– Pewnie stąd wziął się ten pot na twoim obliczu.
Galt otarł pośpiesznie czoło.
– Jest jeszcze gorsza niż Masan Gilani – poskarżył się.
Brullyg poruszył się nerwowo na krześle. Odpowiednia chwi¬la. Dla tych cholernych Malazańczyków każda chwila była od¬powiednia.
Wolność powinna była potrwać dłużej.
– Pośpiesz się z tym ale, Śliczny.

***

Został sam, odcięty od pozostałych, a niezadowolona armia szarpała się w jego dłoniach. To był najgorszy koszmar każdego dowódcy.
A kiedy w takiej chwili zabierasz ludzi na bezkresny ocean, sytuacja staje się jeszcze gorsza.
Przez pewien czas jednoczyła ich furia. Potem jednak prawda zaczęła powoli docierać do nich niczym czerwie wgryzające się w skórę. Ojczyzna pragnęła śmierci ich wszystkich. Nie wró¬cą do rodzin – do żon, mężów, matek, ojców. Nie będą huśtać dzieci na kolanach, licząc w myślach miesiące i zastanawiając się, po którym z sąsiadów mają oczy. Nie przekroczą przepaści i nie uleczą ran. Najbliżsi dla nich umarli.
W podobnej sytuacji armie stają się drażliwe. To prawie tak samo groźne jak brak łupów i żołdu.
Byliśmy żołnierzami imperium. Nasze rodziny polegały na żołdzie, ulgach podatkowych, odprawach i emeryturach. Było wśród nas wielu młodych ludzi, mogących jeszcze myśleć o za¬kończeniu służby i rozpoczęciu nowego życia, które nie polega¬łoby na wymachiwaniu mieczem i spoglądaniu w oczy jakiegoś warczącego zbira, który chce cię przeciąć wpół. Niektórzy byli też cholernie zmęczeni.
Co więc trzymało nas razem?
No cóż, żaden okręt nie lubi żeglować samotnie, prawda?
Pięść Blistig wiedział jednak, że kryje się w tym coś więcej. Zakrzepła krew łączyła ludzi niczym klej. Paląca blizna po zdra¬dzie, ukąszenie furii. I głównodowodząca, która poświęciła swą ukochaną, by uratować ich wszystkich.
Zbyt wiele dni i nocy spędził na Wilku Piany, stojąc nie więcej niż pięć kroków od przybocznej, spoglądając na sztywne plecy wpatrzonej we wzburzone morze kobiety. Niczego po sobie nie okazywała, ale pewnych spraw nie zdołałby ukryć żaden śmier¬telnik. Jedną z nich była żałoba. Patrząc na nią, cały czas zadawał sobie pytanie: "czy z tego wyjdzie?".
I wtedy ktoś – być może Keneb, który czasami, zdaje się, ro¬zumiał Tavore lepiej niż ktokolwiek inny, być może nawet ona sama, podjął brzemienną w skutki decyzję. Przyboczna straciła w Malazie adiutantkę. Adiutantkę i kochankę. Być może w tej drugiej sprawie nic nie można było poradzić, ale pozycja adiu¬tanta była oficjalnie uznana. Potrzebował go każdy dowódca. Rzecz jasna, nie mógł to być mężczyzna. W grę wchodziła wy¬łącznie kobieta.
Blistig przypomniał sobie tamtą noc. Na pokładzie zabrzmiał jedenasty dzwon. Flota płynęła w nierównym szyku, a po obu flankach otaczały ją zgubańskie TronyWojny. Znajdowalisiętrzy dni drogi na wschód od Kartoolu i zaczęli zakręcać na pół¬noc, zataczając łuk, który miał ich doprowadzić do burzliwych, śmiertelnie groźnych cieśnin dzielących wyspę Malaz od brze¬gów Korelu. Przyboczna stała sama pod masztem na kasztelu dziobowym. Wiatr targał gwałtownie jej peleryną. Przypomi¬nała Blistigowi wronę o połamanych skrzydłach. Nagle poja¬wiła się druga postać, która przystanęła obok Tavore, na lewo od niej.
Tam gdzie stanęłaby T’jantar. Gdzie powinien stać każdy ad¬iutant.
Zaskoczona Tavore odwróciła głowę. Wymieniono słowa – za cicho, by Blistig mógł cokolwiek usłyszeć. Potem nowo przybyła zasalutowała.
Przyboczna jest samotna, podobnie jak ta druga kobieta, któ¬ra – choć z pozoru pogrążyła się w równie głębokiej żałobie – ma w sobie gniew, ostry jak hartowana areńska stal. Brakuje jej cierpliwości, ale być może tego właśnie tutaj potrzeba.
Czy to twój pomysł, Keneb?
Rzecz jasna, Lostara Yil, były kapitan Czerwonych Mieczy, a obecnie tylko jedna z wyjętych spod prawa żołnierzy, nie prze¬jawiała ochoty, by iść do łóżka z kobietą. Ani z nikim, jeśli już o tym mowa. Jej widok nie sprawiał jednak przykrości, o ile ktoś lubił ładne tłuczone szkło. A także tatuaże Pardu. Mimo to przyboczna prawdopodobnie nawet o tym nie pomyślała. Zbyt mało czasu. Nieodpowiednia kobieta.
Oficerowie z całej floty meldowali o buntowniczych nastro¬jach w swych oddziałach. Co dziwne, wyjątkiem była piechota morska. Służący w niej żołnierze nigdy nie sięgali myślą dalej niż najbliższy posiłek albo gra w koryta. Kolejne meldunki skła¬dano w coraz bardziej nerwowym tonie, wydawało się jednak, że przyboczna jest zbyt zobojętniała, by cokolwiek w tej sprawie zrobić.
Rany na ciele goją się szybko, ale przez te na psychice dusza może się wykrwawić.
Po tamtej nocy Lostara Yil uczepiła się niechętnej Tavore jak cholerny kleszcz. Adiutantka głównodowodzącej. Świetnie rozu¬miała, na czym polega ta rola. Ponieważ przyboczna nie wyda¬wała jej żadnych rozkazów, Lostara Yil wzięła na siebie zadanie kierowania armią złożoną z blisko ośmiu tysięcy przygnębionych żołnierzy. Najpierw trzeba było rozstrzygnąć kwestię zapłaty. Flo¬ta kierowała się ku Kradzieży, małego królestwa, które rozerwały na strzępy malazańskie najazdy oraz wojna domowa. Trzeba było kupić zapasy, a co więcej, żołnierze musieli otrzymać przepustki. Potrzebowali nie tylko pieniędzy na bieżące wydatki, lecz również zapewnienia, że w przyszłości będzie ich więcej. W przeciwnym razie cała armia roztopiłaby się w zaułkach najbliższego portu.
Ich skarbiec nie był w stanie pokryć długów.
Dlatego Lostara wytropiła Banaschara, byłego kapłana D’rek. Wytropiła i przyparła do muru. I nagle okazało się, że skarbiec jest przepełniony.
Dlaczego Banaschar? Skąd o tym wiedziała?
Od Pędraka, oczywiście. Ten chudy bachor ciągle łazi po olinowaniu w towarzystwie tych niezupełnie zwyczajnych bhok’arali. Nigdy nie widziałem, żeby zszedł na dół, nawet przy największym sztormie.
Pędrak skądś wiedział o ukrytym skarbie Banaschara i zdołał przekazać wiadomość Lostarze Yil.
Czternasta Armia nagle stała się bogata. Gdyby na raz rozda¬no zbyt wiele pieniędzy, doprowadziłoby to do katastrofy, Lo¬stara jednak zdawała sobie z tego sprawę. Wystarczy, by ludzie zobaczyli skarb, by pogłoski o nim rozbiegły się po okrętach na podobieństwo gronostajów.
Żołnierze jednak pozostali żołnierzami i wkrótce zaczęli na¬rzekać na coś innego. Tym razem adiutantka przybocznej nie była w stanie rozwiązać problemu.
Dokąd płyniemy, w imię Kaptura?
Czy nadal jesteśmy armią, a jeśli tak, to dla kogo walczymy?
Okazało się, że ludziom nie przypadła do gustu myśl o zosta¬niu najemnikami.
Krążyły pogłoski, że pewnej nocy Lostara Yil pokłóciła się o to z Tavore w kajucie przybocznej. To była noc pełna krzyków, przekleństw i być może również łez. A może zdarzyło się coś innego. Coś bardzo prostego. Może Lostara po prostu w końcu zmęczyła głównodowodzącą, jak robaki-żołnierze służący D’rek przegryzają się przez kości Ziemi. Trzask, chrum, i po pewnym czasie są po drugiej stronie. Tak czy inaczej, przyboczna... prze¬budziła się. Wówczas całą Czternastą Armię tylko dni dzieliły od ostatecznego rozpadu.
Pięściom oraz oficerom od stopnia kapitana w górę rozkazano zebrać się na pokładzie Wilka Piany. Ku zdumieniu wszystkich Tavore Paran pojawiła się na pokładzie i wygłosiła mowę. Byli przy tym obecni Sinn oraz Banaschar i dzięki ich czarom słowa przybocznej słyszeli wszyscy, nawet marynarze wysoko na olino¬waniu i na bocianich gniazdach.
Wygłosiła przeklętą przez Kaptura mowę.
Tavore. Bardziej małomówna niż kot ssący cycki Togga. Prze¬mówienie nie było długie ani skomplikowane, nie cechowało się błyskotliwością ani geniuszem. Było proste, słowa brzmiały, jakby przed chwilą podniosła je z zakurzonej ziemi i nawlokła na przeżuty rzemień, nawet na nie nie splunąwszy, żeby błyszczały. Nie znalazłoby się wśród nich ani jednego szlachetnego kamie¬nia. Nie było pereł, opali ani szafirów.
Co najwyżej nieszlifowane granaty.
Co najwyżej.
U pasa miała kość palca. Pożółkła już, a jeden koniec był zwę¬glony. Tavore przez pewien czas stała bez ruchu, nie odzywając się ani słowem. Jej nieładna twarz była wychudła i postarzała, a oczy matowe jak brudny łupek. Gdy wreszcie przemówiła, jej głos był cichy, dziwnie miarowy, wyprany z wszelkich uczuć.
Blistig nadal pamiętał każde słowo.
– Było wiele armii. Obciążonych brzemieniem nazw, dzie¬dzictwem spotkań, bitew i zdrad. Historia ukryta za nazwą jest tajemnym językiem każdej armii. Nikt inny nie potrafi zrozu¬mieć tego języka, a co dopiero w nim uczestniczyć. Pierwszy Miecz Dassema Ultora: Równiny Unty, Wzgórza Grissiańskie, Li Heng, Y’Ghatan. Podpalacze Mostów: Raraku, Czarny Pies, Puszcza Mott, Pale, Czarny Koral. Siódma Armia Coltaine’a: Wzgórza Gelor, Vathar, Dzień Czystej Krwi, Sanimon, Upadek.
Niektórzy z was dzielą kilka spośród tych nazw z towarzyszami, którzy padli i obrócili się w proch. Są dla was pękniętymi naczy¬niami wypełnionymi żałobą i dumą. Dlatego nie możecie stać zbyt długo w jednym miejscu, by ziemia pod waszymi stopami nie zmieniła się w bezdenne błoto.
Opuściła wzrok – na uderzenie serca, potem drugie. Następ¬nie omiotła spojrzeniem zwrócone ku niej posępne twarze.
– Nasz sekretny język, język Łowców Kości, również już się na¬rodził. Jego początki w Arenie były okrutne, skąpane we wstręt¬nej rzece starej krwi. Krwi Coltaine’a. Wiecie to. Nie muszę wam o tym opowiadać. Mamy własną Raraku. Własny Y’Ghatan. Mamy Malaz. Podczas wojny domowej toczonej na Kradzieży jeden z walczących dowódców wziął do niewoli całą armię nie¬przyjaciela i zniszczył ją. Nie przez rzeź, bynajmniej. Rozkazał tyl¬ko obciąć każdemu z żołnierzy palec wskazujący tej ręki, w której trzymał broń. Następnie odesłał okaleczoną armię przeciwniko¬wi. Dwanaście tysięcy bezużytecznych mężczyzn i kobiet. Trzeba ich było wykarmić, odesłać do domu, przełknąć gorzki smak po¬rażki. Niedawno... niedawno ktoś mi przypomniał tę opowieść.
Aha, pomyślał Blistig. Chyba wiem kto. Bogowie, wszyscy to wiemy.
– My również jesteśmy okaleczeni. W naszych sercach. Każ¬dy z was o tym wie. Dlatego nosimy za pasami kawałki kości. Dziedzictwo obciętych palców. Mimo to nie możemy uniknąć goryczy.
Przerwała na dłuższą chwilę. Blistig miał wrażenie, że cisza niesie się w jego głowie nieprzyjemnym echem.
– Łowcy Kości przemówią w swym sekretnym języku – pod¬jęła wreszcie przyboczna. – Płyniemy po to, by dodać do swe¬go brzemienia kolejną nazwę, która może się dla nas okazać ostatnią. Nie sądzę, by tak się stało, ale przyszłość przesłaniają chmury. Nie widzimy jej i nie możemy być pewni. Na wyspie Sepik, która była protektoratem Imperium Malazańskiego, zgła¬dzono wszystkich mieszkańców. Bezsensowna rzeź pochłonęła mężczyzn, kobiety i dzieci. Znamy twarz zabójcy. Widzieliśmy czarne okręty. Widzieliśmy okrutną magię, której użyli. Jeste¬śmy Malazańczykami. Pozostaniemy nimi bez względu na osąd cesarzowej. Czy to wystarczający powód, by udzielić odpowie¬dzi? Nie, współczucie to zawsze za mało. Podobnie jak żądza zemsty. Na razie jednak być może zdołamy się nimi zadowolić. Jesteśmy Łowcami Kości i płyniemy po nową nazwę. Zostawi¬liśmy za sobą Aren, Raraku oraz Y’Ghatan i żeglujemy na drugi koniec świata, by odnaleźć pierwszą nazwę, która będzie należała wyłącznie do nas. Której nie będziemy z nikim dzielić. Żeglu¬jemy, by udzielić odpowiedzi. Jest jeszcze coś, ale na razie mogę powiedzieć tylko tyle: „Przy tym, co czeka was u zmierzchu sta¬rego świata, nie będzie świadków”. Tak powiedziała T’jantar.
Tavore znowu umilkła na kolejną długą, bolesną chwilę.
– To twarde słowa i mogą wywołać złość, jeśli w swej słabości do tego dopuścimy. Ja jednak, jako wasza głównodowodząca, odpowiem na nie tak: „Sami będziemy dla siebie świadkami i to wystarczy. Musi wystarczyć. Nie ma innego wyjścia”.
Choć minął już z górą rok, Blistig nadal się zastanawiał, czy wypowiedziała właściwe słowa. W gruncie rzeczy, nie był na¬wet pewien, co powiedziała. Czy świadkowie będą, czy ich nie będzie, co to miało za znaczenie? Znał jednak odpowiedź na to pytanie, nawet jeśli nie potrafił wyartykułować jej precyzyjnie. Coś poruszyło się w głębi jego duszy, jakby myśli były czarnymi wodami pieszczącymi ukryte kamienie i nadającymi im kształty, których nawet ignorancja nie mogła zmienić.
Jak mogę nadać temu wszystkiemu sens? Brak mi odpowied¬nich słów.
Ale, niech mnie szlag, ona dokonała tej sztuki.
Nie będzie świadków. Ta myśl miała w sobie coś zbrodnicze¬go. Buntował się przeciwko tak głębokiej niesprawiedliwości.
Bez słowa. Tak jak wszyscy żołnierze w Łowcach Kości. Być może. Nie, nie mylę się. Dostrzegam coś w ich oczach. Tak jest, buntu¬jemy się przeciwko niesprawiedliwości. Przeciwko temu, że nikt nie zobaczy tego, co zrobimy. Nikt nie podda ocenie naszego losu.
Tavore, co w nas przebudziłaś? Niech nas Kaptur weźmie, dlaczego sądzisz, że zdołamy sprostać zadaniu?
Nie było żadnych przypadków dezercji. Nie potrafił tego zro¬zumieć. Nie sądził, by kiedykolwiek miał pojąć, co się wydarzyło owej nocy, jakie kutki przyniosła niezwykła mowa.
Powiedziała, że już nigdy nie zobaczymy się z bliskimi. To właśnie znaczyły jej słowa, prawda?
Cóż więc nam zostało?
Pewnie tylko towarzysze.
"Sami będziemy dla siebie świadkami".
Czy to wystarczy?
Być może. Do tej pory starczało.
Ale teraz przybyliśmy na miejsce. A flota płonie. Bogowie, kto by pomyślał, że to zrobi. Nie ocalał ani jeden transportowiec. Wszystkie spłonęły, poszły na dno przy tym cholernym brzegu. Droga odwrotu została odcięta.
Łowcy Kości, witajcie w Imperium Letheryjskim.
Niestety, nie jesteśmy w nastroju do zabawy.

***

Zostawili już za sobą zdradziecki lód, spękane góry, które zajmowały całe morze i wpełzały na Rubież Fentów, miażdżąc wszystko na proszek. Nie będzie tam ruin, które w jakiejś od¬ległej przyszłości mogłyby się stać powodem zadumy. Na obna¬żonej przez nie skale nie pozostał żaden ślad ludzkiego pobytu. Lód przynosił unicestwienie. Nie pokrywał po prostu wszyst¬kich śladów, jak piasek. Był tym, czego pragnęli Jaghuci: nega¬cją, wytarciem wszystkiego do gołej skały.
Lostara Yil otuliła się szczelniej podszytym futrem płaszczem, zmierzając za przyboczną na kasztel dziobowy Wilka Piany. Przed nimi znajdował się osłonięty przed wiatrem port. Kotwiczyło w nim już sześć okrętów, w tym również Silanda. Stos odciętych głów Tiste Andii ukryto pod grubym brezentem. Przypomniała sobie, że nie łatwo było wyciągnąć od Geslera kościany gwizdek, a spośród żołnierzy z dwóch drużyn przeniesionych na nawie¬dzany statek tylko jeden był skłonny z niego korzystać: kapral Trupismród. Nawet Sinn nie chciała go dotknąć.
Przed podziałem floty wiele drużyn i kompanii przenoszo¬no na nowe miejsca. Strategia opracowana z myślą o czekającej ich wojnie wymagała pewnych zmian i – co łatwo było przewi¬dzieć – ludzie raczej nie byli zachwyceni.
Żołnierze to strasznie konserwatywne skurczybyki.
Ale przynajmniej odsunęliśmy Blistiga od realnego dowodze¬nia. Jest gorszy od starego kundla z ropiejącymi ślepiami.
Lostara nadal czekała, aż Tavore się odezwie. Odwróciła się i spojrzała na Tron Wojny, blokujący wyjście z portu. Był to jedyny zgubański okręt, który pozostał na tych wodach. Miała nadzieję, że to wystarczy.
– Gdzie jest w tej chwili drużyna sierżanta Postronka? – za¬pytała przyboczna.
– Na północno-zachodnim cyplu wyspy – odparła. – Sinn powstrzymuje lód...
– W jaki sposób? – zapytała nie po raz pierwszy Tavore.
Lostara była zmuszona po raz nie wiadomo który powtórzyć tę samą odpowiedź.
– Nie wiem, przyboczna. – Zawahała się. – Ebron uważa, że ten lód umiera – dodała. – Jaghucki rytuał się załamuje. Zauwa¬żył ślady wody na klifach. Sięgają znacznie wyżej od wcześniej¬szych.
Przyboczna nie skomentowała tego ani słowem. Zimno i wil¬gotny wiatr najwyraźniej jej nie przeszkadzały. Tylko jej twarz nieco pobladła, jakby krew odpłynęła w głąb ciała. Włosy ob¬cięła bardzo krótko, zapewne pragnąc się uwolnić od wszelkich śladów kobiecości.
– Pędrak mówi, że świat tonie – oznajmiła Lostara.
Tavore odwróciła się lekko i spojrzała na skryte w cieniu wan¬ty wysoko na górze.
– Pędrak. Kolejna tajemnica.
– Sprawia wrażenie, że potrafi się porozumiewać z nachtami. To, hmm, godne uwagi.
– Porozumiewać się? Trudno go od nich odróżnić.
Wilk Piany przepływał powoli obok zakotwiczonych okrętów, zmierzając w stronę kamiennego pirsu, na którym stało dwóch ludzi. Zapewne sierżant Balsam i Trupismród.
– Zejdź na dół i zawiadom ludzi, że za chwilę schodzimy z po¬kładu, kapitanie – rozkazała Tavore.
– Tak jest.
Bądź żołnierką, powiedziała sobie Lostara Yil. To zdanie roz¬brzmiewało w jej głowie ze sto razy każdego dnia. Bądź żołnier¬ką, a cała reszta zniknie.

***

Niebo na wschodzie jaśniało już w zapowiedzi świtu. Plu¬ton letheryjskiej kawalerii mknął wąskim, przybrzeżnym trak¬tem. Po lewej żołnierze mieli stary wał brzegowy, po prawej zaś gęstą, nieprzebytą puszczę. Deszcz przerodził się w wilgot¬ną mgiełkę, opóźniającą odejście ciemności. Tętent kopyt był dziwnie stłumiony i szybko umilkł, gdy ostatni jeździec zniknął w mroku.
Woda w kałużach na szlaku ustała, choć wciąż unosiły się w niej chmury błota. Mgły odpłynęły do lasu.
Siedząca wysoko na gałęzi uschniętego drzewa sowa śledziła wzrokiem przejeżdżający oddział. Choć tętent kopyt już ucichł, ptak pozostał na miejscu. Zamarł w bezruchu, wbijając spojrze¬nie wielkich oczu w bezładną masę chaszczy między cienkimi topolami. Coś w niej było nie w porządku. Umysłem drapieżni¬ka zawładnął niepokój.
Krzewy zamazały się nagle, jakby porywała je potężna wichu¬ra, choć przecież powietrze było zupełnie nieruchome. Kiedy się rozwiały, znikąd pojawiły się sylwetki.
Ptak zdecydował, że jeszcze chwilę zaczeka. Mimo że był głodny, ogarnęło go dziwne zadowolenie. Potem poczuł w umy¬śle szarpnięcie, jakby coś... go opuściło.

***

Flaszka przetoczył się na plecy.
– Ponad trzydziestu jeźdźców – stwierdził. – Lansjerzy, w lek¬kich zbrojach. Mają niezwykłe strzemiona. Kapturze, ależ mnie łeb boli. Nienawidzę Mockra...
– Przestań zrzędzić – przerwał mu Skrzypek. Wszyscy w jego drużynie, poza leżącym nieruchomo Flaszką, zbliżali się już do miejsca zbiórki. Drużyna Geslera robiła to samo pod drzewami odległymi o kilka kroków. – Jesteś pewien, że nic nie wyczuli?
– Ci pierwsi zwiadowcy omal na nas nie wleźli – zauważył Flaszka. – Coś w nich... zwłaszcza w jednym. Jakby był... bo ja wiem, uwrażliwiony? Coś w nim i w tym paskudnym wybrzeżu. To nie jest miejsce dla nas.
– Odpowiedz na pytanie – przerwał mu Skrzypek po raz drugi.
– Trzeba było zastawić na nich zasadzkę – mruknął Koryk, sprawdzając węzły wszystkich fetyszów, które nosił. Gdy już z tym skończył, przyciągnął swój przesadnie wielki plecak, by sprawdzić z kolei rzemienie.
Skrzypek potrząsnął głową.
– Nie będziemy walczyć, dopóki nogi nam nie wyschną. Nie cierpię tego robić.
– To czemu służysz w cholernej piechocie morskiej, sierżancie?
– To przypadek. Poza tym to byli Letheryjczycy. Mieliśmy na razie unikać z nimi kontaktu.
– Jestem głodny – oznajmił Flaszka. – A właściwie nie jestem. To przez tę cholerną sowę. Nie uwierzylibyście, jak wygląda noc oglądana oczyma sowy. Jest jasno jak w południe na pustyni.
– Pustynia – odezwał się Tarcz. – Tęsknię za pustynią.
– Tęskniłbyś nawet za latryną, gdyby to było ostatnie miejsce, z którego się wyczołgałeś – zauważyła Śmieszka. – Koryk celował w tych jeźdźców z kuszy, sierżancie.
– Jesteś moją młodszą siostrą, czy co? – oburzył się Koryk. – On nie potrząsnął dziecioróbką, kiedy się odlał, sierżancie! – za¬wołał, naśladując głos Śmieszki. – Widziałam to!
– Widziałam? – powtórzyła ze śmiechem. – Nigdy w życiu nie podeszłabym do ciebie tak blisko. Możesz być tego pewien, mieszańcu.
– Jest coraz lepsza – powiedział Mątwa do Koryka, który tyl¬ko chrząknął w odpowiedzi.
– Uciszcie się – rozkazał Skrzypek. – Nie wiadomo, kto jesz¬cze mieszka w tym lesie. Albo wędruje tą drogą.
– Jesteśmy sami – zapewnił Flaszka. Potem usiadł powoli i ścisnął skronie. – Niełatwo jest ukryć czternastu pierdzących, stękających żołnierzy. Kiedy dotrzemy na gęsto zaludnione ob¬szary, będzie jeszcze gorzej.
– A jeszcze trudniej jest zmusić jednego zrzędliwego maga do zamknięcia gęby – odparował Skrzypek. – Sprawdźcie ekwipu¬nek. Chcę, żebyśmy zapuścili się głębiej w las, zanim okopiemy się na dzień.
W ciągu ostatniego miesiąca żeglugi Łowcy Kości wdrażali się w odwracanie cyklu snu i czuwania. Okazało się to cholernie trudne, ale w końcu wszyscy opanowali tę sztukę.
A przynajmniej pozbyli się opalenizny, pomyślał Skrzypek, podchodząc do przykucniętego Geslera. Poza tym złotoskórym skurczybykiem i jego włochatym kapralem.
– Twoi ludzie są gotowi?
Gesler skinął głową.
– Ciężcy skarżą się, że zbroje im rdzewieją.
– Byle tylko nie skrzypieli nimi za głośno. – Skrzypek po¬patrzył na skulonych żołnierzy z drużyny Geslera. Potem prze¬niósł wzrok na własnych. – Ładna mi armia – mruknął pod nosem.
– I ładna mi inwazja – poparł go Gesler. – Słyszałeś, żeby ktoś robił to w taki sposób?
Skrzypek pokręcił głową.
– Ale w tym jest pewien przewrotny sens, prawda? Wszystkie meldunki wskazują, że Edur paskudnie rozciągnęli siły. A uciś¬nionych jest legion. Wszyscy ci cholerni Letheryjczycy.
– Żołnierze, którzy nas przed chwilą minęli, nie wyglądali mi na uciśnionych, Skrzypek.
– Pewnie niedługo się przekonamy, nie? A teraz ruszajmy z tą inwazją.
– Chwileczkę – sprzeciwił się Gesler, kładąc naznaczoną bliznami rękę na ramieniu towarzysza. – Ona spaliła te pierdolone transportowce, Skrzypek.
Sierżant skrzywił się.
– Trudno byłoby nie zrozumieć, co to znaczy, prawda?
– Które znaczenie masz na myśli, Gesler? To, że żołnierze pa¬trolujący wybrzeże z pewnością zauważyli płomienie, czy to, że nie możemy wrócić?
– Niech mnie Kaptur weźmie, potrafię przeżuwać tylko jeden kawałek mięsa na raz. Zacznijmy od pierwszego. Gdybym to ja rządził tym cholernym imperium, zalałbym ten brzeg żołnie¬rzami, zanim słońce dziś zajdzie. Bez względu na to, jak dobrze władają Mockra nasi magowie drużyn, w którymś momencie powinie nam się noga, Skrzypek.
– Nim zaczniemy przelewać krew czy dopiero potem?
– Nawet nie chcę myśleć, co się stanie, kiedy zaczniemy za¬bijać przeklętych przez Kaptura Tiste Edur. Martwię się o dzień dzisiejszy.
– Jeśli ktoś przypadkiem na nas natrafi, zrobimy się bardzo nieprzyjemni, a potem zwiejemy zgodnie z planem.
– I postaramy się zostać przy życiu. Ehe, świetnie. A co, jeśli Letheryjczycy nie przyjmą nas przyjaźnie?
– Będziemy posuwać się naprzód, kradnąc po drodze wszyst¬ko, czego nam potrzeba.
– Powinniśmy wysadzić na brzeg wszystkie siły, nie tylko pie¬chotę morską. Złączyć tarcze i przekonać się, co mogą przeciwko nam rzucić.
Skrzypek potarł kark.
– Wiesz, co mogą przeciwko nam rzucić, Gesler – stwierdził z westchnieniem. – Ale następnym razem nie będzie z nami Szybkiego Bena. Nikt nie zatańczy w powietrzu i nie odpowie na ich grozę taką samą. Czeka nas nocna wojna. Zasadzki. Noże uderzające w ciemności. Niespodziewane ataki i ucieczki.
– I nie mamy drogi odwrotu.
– Ehe. Dlatego ciągle się zastanawiam, czy podpaliła trans¬portowce, żeby zawiadomić nieprzyjaciela o naszym przybyciu, czy żeby powiedzieć nam, że nie ma powrotu. Czy i jedno, i drugie.
Gesler chrząknął.
– Powiedziała, że nie będzie świadków. Czy już dotarliśmy w to miejsce?
Skrzypek wzruszył ramionami, prostując się nieco.
– Niewykluczone, Gesler. Ruszajmy.
Gdy jednak zapuszczali się w głąb wilgotnej, gnijącej puszczy, ostatnie pytanie Geslera nie dawało Skrzypkowi spokoju.
Czy on ma rację, przyboczna? Czy już dotarliśmy w to miejsce?
Atakowali całe cholerne imperium podzieleni na oddziały złożone z dwóch drużyn. Byli sami, nie mieli wsparcia, a ich życie zależało od jednego maga drużyny.
Co się stanie, jeśli Flaszka zginie w pierwszej potyczce? Będzie¬my skończeni. Lepiej każę Corabbowi trzymać się blisko niego. Miejmy nadzieję, że szczęście nie opuści starego buntownika.
Przynajmniej nie musieli już dłużej czekać. Mieli pod stopa¬mi prawdziwy ląd. Kiedy schodzili z plaży, wszyscy chwiali się na nogach jak pijani. W innej sytuacji byłoby to śmieszne.
Ale wtedy możliwe, że wleźliby prosto na patrol.
Teraz jednak mogli się poczuć bezpieczniej. Dzięki Kapturo¬wi. Bezpiecznie w takim stopniu, w jakim to możliwe w przy¬padku kogoś, kto szedł przez puszczę pełną mchu, potężnych lejów krasowych i powykręcanych korzeni.
Tu jest prawie tak samo paskudnie jak w Czarnym Psie. Nie, nie myśl o tym. Patrz przed siebie, Skrzypek. Cały czas patrz przed siebie.
Gdzieś w górze, za obłąkaną plątaniną gałęzi, niebo jaśniało.

***

– Jeśli któryś z was jeszcze się na coś poskarży, utnę sobie lewy cycek.
Półokrąg twarzy zwrócił się w jej stronę. Znakomicie. To za¬wsze skutkowało.
– Całe szczęście, że pływanie cię wyczerpało – zauważył Micha.
Sierżant Hellian zmarszczyła brwi, spoglądając na potężnie zbudowanego żołnierza. Wyczerpało?
– Wszyscy ciężcy to idioci. Wiedziałeś o tym? – Spojrzała na beczułki rumu, które zdołała wywlec z ładowni, zanim pożar rozszalał się na dobre, i spróbowała je policzyć. Sześć, może dzie¬sięć. Dziewięć. Pomachała ręką. – Zróbcie miejsce w plecakach. Każdy weźmie jedną.
– Sierżancie, czy nie mieliśmy znaleźć Urba i jego drużyny? – zapytał Obrażalski Bezdech. Potem jej kapral przemówił znowu, tym razem innym głosem: – On ma rację. Micha, z której strony przyszedłeś? Z lewej czy z prawej?
– Nie pamiętam. Było ciemno.
– Chwileczkę – odezwała się Hellian, robiąc krok w bok, by utrzymać równowagę na chwiejnym pokładzie. Nie, na chwiej¬nym gruncie. – Nie jesteś z mojej drużyny, Micha. Idź sobie.
– Bardzo bym chciał – odparł żołnierz, spoglądając na ota¬czającą ich ścianę drzew. – Nie będę dźwigał żadnej beczułki cholernego ale. Tylko na siebie spójrz, sierżancie. Cała jesteś po¬przypalana.
Hellian się wyprostowała.
– Chwileczkę, mowa o najbardziej niezbędnym prowiancie. Powiem ci, co jest znacznie gorsze. Założę się, że ktoś zauważył ten pożar. Mam nadzieję, że dureń, który go zaczął, zmienił się w kupkę popiołu. Tak jest, w kupkę popiołu. Ktoś go zobaczył, to jasne.
– Sierżancie, podpalili wszystkie transportowce – oznajmił ko¬lejny z jej żołnierzy. Nosił brodę, miał szeroką pierś, był potężny jak pień drzewa i zapewne niewiele mądrzejszy. Jak się nazywał?
– Jak masz na imię?
Mężczyzna potarł oczy.
– Balgrid.
– Dobra, Bambryt, spróbuj mi wyjaśnić, jak to możliwe, że jakiś przygłup pływał z okrętu na okręt i zdołał podpalić wszyst¬kie. No, słucham? Tak też myślałam.
– Ktoś idzie – wysyczał jej saper.
Ten z głupim imieniem. Zawsze miała trudności z zapamięta¬niem, jak ono brzmi. Niewykluczone? Nie. Czasami? Niepewne?
Aha, Możliwe. Nasz saper nazywa się Możliwe. A jego kum¬pel to Lutnia. A tamten to Tavos Pond. Jest za wysoki. Wysocy żołnierze zawsze obrywają strzałą w czoło. Dlaczego jeszcze nie zginął?
– Czy ktoś ma łuk? – zapytała.
W chaszczach coś zaszeleściło. Potem wynurzyły się z nich dwie postacie.
Hellian wbiła spojrzenie w pierwszą. Ogarnął ją niewytłu¬maczalny gniew. Potarła w zamyśleniu żuchwę, próbując sobie przypomnieć, co wie na temat tego żołnierza o smutnej twarzy. Gniew odpłynął, ustępując miejsca serdecznej sympatii.
Micha wyszedł przed nią.
– Sierżancie Urb, dzięki Kapturowi, że nas znalazłeś.
– Urb? – zapytała Hellian. Podeszła chwiejnym krokiem do mężczyzny i spojrzała w jego pucołowatą twarz. – To ty?
– Znalazłaś rum, tak?
– Zatruje sobie wątrobę – odezwał się stojący za nią Lutnia.
– Moja wątroba jest w porządku, żołnierzu. Trzeba ją tylko wycisnąć.
– Wycisnąć?
Odwróciła się i przeszyła uzdrowiciela drużyny wściekłym spojrzeniem.
– Widziałam już wątroby, cyruliku. To wielkie gąbki pełne krwi. Jeśli kogoś przeciąć, wypadają na zewnątrz.
– To brzmi raczej jak płuco, sierżancie. Wątroba jest płaska, brudnobrązowa albo fioletowa...
– Nieważne – przerwała mu, ponownie odwracając się do Urba. – Jeśli pierwszą szlag trafi, druga przejmuje jej funkcję. Czuję się świetnie. Naprawdę – dodała z głośnym westchnie¬niem, pod wpływem którego Urb cofnął się o krok. – Jestem w najlepszym możliwym nastroju, przyjaciele. W najlepszym. Skoro wszyscy jesteśmy już razem, możemy wymaszerować. Jestem przekonana, że mieliśmy gdzieś pomaszerować. – Uśmiechnęła się do swego kaprala. – Co ty na to, Obrażalski Bezdech?
– Brzmi nieźle, sierżancie.
– Znakomity plan, sierżancie?
– Dlaczego zawsze to robisz, kapralu?
– Co?
– Co?
– Posłuchajcie, to Bambryt jest przygłuchy...
– Nie jestem już przygłuchy, sierżancie.
– Naprawdę? To kto jest przygłuchy?
– Nikt, sierżancie.
– Nie musisz krzyczeć. Bambryt cię słyszy, a jeśli nie słyszy, to znaczy, że trzeba go było zostawić w łodzi razem z tym wysokim ze strzałą sterczącą z czaszki, bo obaj już nam się na nic nie przydadzą. Szukamy szaroskórych morderców, a oni ukrywają się w tych drzewach. To znaczy, za nimi. Gdyby byli w środ¬ku, bolałoby ich. Dlatego musimy zajrzeć za wszystkie drzewa. Niech każdy weźmie po beczułce i ruszamy w drogę. Na co się tak gapicie? Ja tu wydaję rozkazy. Mam też nowy miecz i znacz¬nie łatwiej mi będzie oderżnąć sobie cycek. Ruszać się, wszyscy, czeka na nas wojna. Za te drzewa.

***

Przykucnięty z tyłu Mewiślad miał minę łasicy skradającej się do kurnika. Żołnierz otarł cieknący nos przedramieniem i przy¬mrużył powieki.
– Są już wszyscy, pięści – oznajmił.
Keneb skinął głową. Odwrócił się nagle, gdy ktoś zjechał z głośnym krzykiem z nasypu.
– Ciszej tam. Dobra, Mewiślad, znajdź panią kapitan i przy¬ślij ją do mnie.
– Tak jest.
Żołnierze czuli się odsłonięci. To było zrozumiałe. Kiedy dru¬żyna ruszała na zwiady, wyprzedzając kolumnę, zawsze istniała możliwość odwrotu w tradycyjnym sensie. Tutaj, jeśli natkną się na kłopoty, będą mogli jedynie się rozproszyć. Czekająca ich walka z pewnością będzie długa i chaotyczna. Jako dowódca, Keneb czuł się zaniepokojony. Jego złożony z sześciu drużyn od¬dział będzie znacznie trudniej ukryć niż pozostałe. Przydzielono mu najsłabszych magów, z tego prostego powodu, że podczas marszu w głąb lądu jego pluton miał się trzymać z tyłu, a jego podstawowym zadaniem będzie unikanie kontaktu z nieprzy¬jacielem. Reszta legionu rozproszyła się na odcinku blisko stu mil wybrzeża. Posuwali się naprzód grupkami składającymi się z kilkunastu żołnierzy, a wkrótce mieli rozpocząć tajną operację, która mogła potrwać długie miesiące.
Po opuszczeniu Malazu, w Czternastej Armii nastąpiły grun¬towne zmiany. Dziesiątkom czarodziejów, szamanów, zaklinaczy i czarowników z legionu narzucono standaryzację, mającą na celu uczynienie z czarów podstawowego środka komunikacji. Wszyscy magowie drużyn piechoty morskiej – w której liczba ciężkich piechociarzy dorównywała obecnie liczbie saperów – znali teraz pewne rytuały groty Mockra. Te iluzje umożliwiały kamuflaż, tłumiły dźwięki, myliły węch.
Wszystko to mówiło Kenebowi jedno.
Wiedziała. Od samego początku. Wiedziała, dokąd płyniemy, i zaplanowała to wszystko.
Po raz kolejny niczego nie konsultowała z oficerami. Przy¬boczna spotykała się teraz tylko z meckroskim kowalem i z Tiste Andii z Ławicy Avalii.
Co mogli jej opowiedzieć o tej krainie? Żaden stąd nie po¬chodzi.
Wolał wierzyć, iż to szczęśliwy traf sprawił, że flota napotkała dwa okręty Edur, które odłączyły się od reszty wskutek sztor¬mu. Były zbyt poważnie uszkodzone, by mogły uciec, i piecho¬ta morska wzięła je szturmem. Nie było to łatwe. Przyparci do muru Tiste Edur walczyli zawzięcie, choć byli głodni i konali z pragnienia. Udało się wziąć do niewoli oficerów, ale najpierw musieli wyciąć w pień cholernych wojowników.
Przesłuchania okazały się krwawe. Choć wyciągnęli z jeńców wiele informacji, to dzienniki pokładowe i mapy najbardziej im pomogły w zaplanowaniu tej niezwykłej kampanii.
Słowo „niezwykła” jest stanowczo zbyt łagodne. To prawda, że floty Tiste Edur starły się z naszym imperium – czy raczej z imperium, które wtedy było nasze – i że dopuścili się oni rzezi ludów, którym nominalnie przysługiwała nasza opieka. Ale czy to nie powinien być problem Laseen?
Przyboczna nie chciała się też wyrzec swojego tytułu. Czyją przyboczną była? Kobiety, która ze wszystkich sił starała się ją zamordować? Co właściwie wydarzyło się owej nocy w Twierdzy Mocka? Wszyscy świadkowie poza Tavore i samą cesarzową zgi¬nęli. T’jantar, Kalam Mekhar...
Bogowie, ta strata jeszcze się na nas zemści.
Od tamtego dnia Keneb nie przestawał się zastanawiać, czy katastrofy, do której doszło w Malazie, nie zaplanowały na spół¬kę Laseen i jej umiłowana przyboczna. Jednakże za każdym razem, gdy jego umysł wypełniało owo podejrzenie, dawał mu odpór tymi samymi argumentami.
Tavore nigdy by nie przystała na zamordowanie T’jantar. Poza tym sama omal nie zginęła w tym porcie. A co z Kalamem?
Co więcej, nawet Tavore Paran nie mogłaby być aż tak zim¬nokrwista, żeby poświęcić Wickan dla podtrzymania cholernego kłamstwa, prawda?
Laseen jednak zrobiła to już przedtem, z Dujekiem Jednorę¬kim i jego Zastępem. Wtedy w skład umowy wchodziło unice¬stwienie Podpalaczy Mostów. Tak to przynajmniej wyglądało. Zatem, czemu nie?
Co by się stało, gdybyśmy po prostu weszli do miasta? Gdy¬byśmy zabili każdego cholernego głupca, który stanąłby nam na drodze? I poszli z Tavore aż do Twierdzy Mocka?
Wojna domowa. Tak właśnie brzmiała odpowiedź na te py¬tania. Nie widział innego wyjścia, choć zastanawiał się nad tym już od miesięcy.
Nic więc dziwnego, że Keneb gryzł się tym wszystkim. Wie¬dział też, że nie jest odosobniony. Blistig nie wierzył już w nic, a szczególnie w siebie. W jego oczach odbijało się widmo przy¬szłości, którą tylko on dostrzegał. Wyglądał, jakby już umarł, i tylko ciało nie chciało przyjąć do wiadomości tego, co umysł uznał za nieodwracalną prawdę. Stracili też Tene Baraltę i jego Czerwone Miecze, choć to akurat mogło nie być aż tak wielką tragedią.
Jeśli się nad tym zastanowić, krąg najbardziej zaufanych ludzi Tavore niemalże przestał istnieć. Kaptur wie, że nigdy do nich nie pasowałem. Właśnie dlatego jestem teraz tutaj, w tej choler¬nej, wilgotnej puszczy.
– Już się zebraliśmy, pięści. Czekamy.
Keneb zamrugał. Kapitan stała przed nim.
Jak długo już tu czeka?
Spojrzał na niebo, które powoli robiło się szare.
Cholera.
– W porządku, ruszamy w głąb lądu, w poszukiwaniu kawał¬ka suchego gruntu.
– Tak jest.
– Aha, kapitanie, czy wybrałaś już maga dla siebie?
Faradan Sort przymrużyła na chwilę powieki. W bezbarwnym świetle wczesnego poranka, jej twarz o twardych rysach wyda¬wała się jeszcze bardziej koścista niż zwykle.
– Chyba tak, pięści – odparła z westchnieniem kobieta. – Ten z drużyny sierżanta Skargi. Dziób.
– On? Jesteś pewna?
Wzruszyła ramionami.
– Nikt go nie lubi, więc nie przejmiesz się jego utratą.
Keneb poczuł lekką irytację.
– To nie ma być misja samobójcza, kapitanie – oznajmił ci¬cho. – Nie jestem do końca przekonany, czy ten czarodziejski system łączności okaże się skuteczny. Kiedy drużyny zaczną tra¬cić magów, wszystko się rozsypie. Zapewne tylko ty będziesz w stanie zapewnić łączność między jednostkami...
– Gdy tylko znajdziemy konie – przerwała.
– Masz rację.
Faradan Sort przyglądała mu się przez dłuższą chwilę.
– Dziób ma zdolności tropicielskie, pięści – odezwała się wreszcie. – W pewnym sensie. Mówi, że potrafi zwęszyć magię. To nam pomoże odnaleźć żołnierzy.
– Zgoda. Pora ruszać w głąb lądu, kapitanie.
– Tak jest, pięści.
Po krótkiej chwili czterdziestu paru żołnierzy z plutonu Kene¬ba przedzierało się już przez czarną, cuchnącą wodę pokrywają¬cą mokradło. Dzień był coraz bardziej upalny. Zlatywały się do nich chmary owadów. Żołnierze nie rozmawiali wiele.
Nikt z nas nie ma pewności, prawda? Mamy odszukać Tiste Edur, ciemiężycieli tej krainy, i załatwić ich. Umożliwić Lethe¬ryjczykom bunt. No jasne, wywołać wojnę domową, sprowo¬kować dokładnie to, przed czym uciekliśmy z Imperium Mala¬zańskiego.
To zabawne, że chcemy skazać inne państwo na los, którego sami woleliśmy uniknąć.
Nasza sprawa jest moralnie czysta mniej więcej tak jak to bag¬no. Nie jesteśmy zadowoleni, przyboczna. Nawet w najmniej¬szym stopniu.

***

Dziób nie wiedział zbyt wiele o tym wszystkim. Sam pierwszy by przyznał, że nie wie zbyt wiele o niczym, pomijając być może czary. Z całą pewnością wiedział tylko jedno: nikt go nie lubił.
Przywiązanie się do pasa tej strasznej pani kapitan zapewne okaże się złym pomysłem. Z wyglądu przypominała mu matkę, co szybko powinno wyeliminować wszelkie lubieżne myśli. Po¬winno, ale nie wyeliminowało. To było raczej niepokojące, jeśli się nad tym zastanowić. Dlatego się nie zastanawiał. Zbytnio. W przeciwieństwie do matki, kapitan nie próbowała go ciągle do czegoś zmuszać, i to go uspokajało.
"Przyszedłem na świat jako głupi syn bardzo szlachetnie urodzonych rodziców". To z reguły były pierwsze słowa, które wypowiadał w rozmowie z nowo poznanymi ludźmi. Następne brzmiały: "Dlatego zostałem żołnierzem, żeby móc przebywać z podobnymi sobie". Wkrótce potem konwersacja na ogół wy¬gasała, co zasmucało Dzioba.
Z chęcią pogawędziłby z innymi magami drużyn, ale nawet im nie potrafił przekonująco opisać miłości do czarów, która przenikała go aż do szpiku kości.
– Tajemnica – mówił, kiwając głową. – Tajemnica, tak? I poe¬zja. To właśnie są czary. Tajemnica i poezja, jak mawiała matka do mojego brata, kiedy zakradała się do jego łóżka nocami, gdy ojca nie było w domu. Powtarzała: "otaczają nas tajemnica i poe¬zja, mój drogi". Udawałem wtedy, że śpię, bo kiedyś usiadłem i bardzo mnie zbiła. Normalnie tego nie robiła, to znaczy nie pięściami. Większość nauczycieli mnie biła, więc ona już nie musiała. Ale wtedy usiadłem i bardzo się wściekła. Domowy uzdrowiciel powiedział, że mało co, a bym umarł. Tak właśnie dowiedziałem się, co to poezja.
Cud, jakim były czary, stał się największą miłością jego życia. Jak dotąd jedyną, chociaż był pewien, że kiedyś znajdzie odpo¬wiednią towarzyszkę. Piękną kobietę tak samo głupią jak on. W każdym razie, inni magowie z reguły tylko gapili się nań ze zdziwieniem, kiedy tak gadał, co się zdarzało, gdy ogarniała go nerwowość. Nie potrafił się wówczas zamknąć. Czasami jakiś mag podchodził bliżej, ściskał go, a potem się oddalał. Pewnego razu czarodziej, z którym rozmawiał, zalał się łzami. To przestra¬szyło Dzioba.
Kapitan zakończyła przegląd służących w plutonie magów na nim, choć był dopiero drugi w szeregu.
– Skąd pochodzisz, Dziób, i dlaczego tak głęboko wierzysz, że jesteś głupi?
Nie był pewien, co miało znaczyć to pytanie, ale spróbował odpowiedzieć.
– Urodziłem się w wielkim mieście Quon na kontynencie Quon Tali w Imperium Malazańskim. Tym imperium włada mała cesarzowa i jest ono najbardziej cywilizowanym krajem na świecie. Wszyscy nauczyciele mówili, że jestem głupi, a oni chyba się na tym znali. Zresztą nie spotkałem nikogo, kto byłby innego zdania.
– A kto nauczył cię magii?
– Służyła u nas czarownica Seti, która zarządzała stajniami. W wiejskiej posiadłości. Mówiła, że czary są dla mnie jedyną świeczką palącą się w ciemności. Że mój mózg zgasił wszystkie inne świeczki, by ta mogła świecić coraz jaśniej i jaśniej. Dlatego nauczyła mnie magii. Najpierw czarów Seti, które znała najle¬piej, ale potem zawsze potrafiła znaleźć służących znających inne rodzaje. Groty. Tak właśnie się nazywają. Każda ma świeczkę in¬nego koloru. Szara to Mockra, zielona Ruse, biała Kaptur, żółta Thyr, niebieska...
– Potrafisz się posługiwać Mockra?
– Tak. Mam ci pokazać?
– Nie w tej chwili. Chcę, żebyś poszedł ze mną. Zabieram cię z twojej drużyny, Dziób.
– Dobra.
– Będziemy wędrować razem, z dala od wszystkich. Jeździć od jednego oddziału do drugiego najszybciej, jak potrafimy.
– Jeździć? Na koniach?
– Umiesz to robić?
– Quońskie rumaki są najwspanialsze na świecie. Hodujemy je. To było prawie jak jeszcze jedna świeczka w mojej głowie, ale czarownica powiedziała, że to co innego, bo urodziłem się z tym i miałem konną jazdę w kościach, jakby wypisano ją czarnym inkaustem.
– Myślisz, że dasz radę odnaleźć inne drużyny, nawet jeśli będą się ukrywać za pomocą czarów?
– Odnaleźć? Oczywiście. Potrafię wyczuć magię. Moja świecz¬ka migocze, a potem pochyla się w stronę, z której płyną czary.
– Dobra, Dziób, od tej chwili jesteś przydzielony do kapitan Faradan Sort. Wybrałam cię spośród tych wszystkich magów.
– W porządku.
– Bierz ekwipunek i chodź za mną.
– Jak blisko?
– Jakbyś był przywiązany do mojego pasa, Dziób. Swoją dro¬gą, ile masz lat?
– Straciłem rachubę. Miałem trzydzieści, ale to było sześć lat temu, więc teraz już nie wiem.
– Te groty, Dziób, ile znasz świeczek?
– Och, mnóstwo. Wszystkie.
– Wszystkie?
– Przez ostatnie dwa lata mieliśmy kowala, półkrwi Fenna. On mnie poprosił, żebym je wyliczył, a kiedy to zrobiłem, powie¬dział, że to wszystkie. „To wszystkie, Dziób”. Tak powiedział.
– Dodał coś jeszcze?
– Niewiele. Zrobił mi tylko ten nóż. – Dziób postukał pal¬cem w wielki majcher, który miał u pasa. – Potem poradził mi, żebym uciekł z domu i wstąpił do malazańskiej armii, bo tam nikt mnie nie będzie bił za to, że jestem głupi. Kiedy miałem jeden rok mniej niż trzydzieści, poszedłem za jego radą i od tego czasu ani razu mnie nie zbili. Nikt mnie nie lubi, ale nie robią mi nic złego. Nie wiedziałem, że w armii będę taki samotny.
Przyglądała mu się przez dłuższą chwilę, jak robiła to więk¬szość ludzi.
– Dziób, czy nigdy nie używałeś czarów, żeby się bronić albo komuś oddać?
– Nie.
– A czy od tego czasu widziałeś rodziców albo brata?
– Brat się zabił, a rodzice nie żyją. Umarli tej nocy, kiedy ucie¬kłem. Nauczyciele również.
– Co się z nimi stało?
– Nie jestem pewien – przyznał Dziób. – Pokazałem im świeczkę.
– A czy zrobiłeś to jeszcze kiedyś? Pokazałeś komuś świeczkę?
– Nie całą. Nie cały blask. Kowal powiedział, żebym tego nie robił, chyba żebym nie miał wyboru.
– Tak jak tej ostatniej nocy z rodziną i nauczycielami.
– Tak jak wtedy. Rozumiesz, wychłostali i wygnali kowala za to, że dał mi ten nóż. A potem próbowali mi go zabrać. I nagle... nie miałem wyboru.
Powiedziała mu, że oddalą się od reszty, ale teraz wlekli się razem ze wszystkimi. Owady bez przerwy go gryzły, zwłaszcza w kark, właziły mu też do uszu i nosa. Uświadomił sobie, że nic z tego nie rozumie.
Ale ona była przy nim, tuż u jego boku.
Pluton dotarł do czegoś w rodzaju wyspy na bagnie, otoczo¬nej fosą pełną czarnej wody. Była okrągła i gdy na nią weszli, Dziób zobaczył porośnięte mchem ruiny.
– Był tu kiedyś budynek – zauważył któryś z żołnierzy.
– Jaghucki! – zawołał nagle podekscytowany Dziób. – Omto¬se Phellack. Ale nie ma już płomienia, tylko zapach łoju. Magia odpłynęła. Dlatego powstało tu bagno, ale nie możemy zostać w tym miejscu, bo pod kamieniami leżą martwe ciała i te duchy są głodne.
Wszyscy gapili się na niego. Pochylił głowę.
– Przepraszam.
Kapitan Faradan Sort położyła dłoń na jego ramieniu.
– Nie ma za co, Dziób. Te ciała... to Jaghuci?
– Nie. Forkrul Assailowie i Tiste Liosan. Walczyli na ruinach. Podczas wojen, które zwali sprawiedliwymi. Tutaj stoczyli tylko potyczkę, ale nikt z niej nie uszedł z życiem. Wszyscy pozabija¬li się nawzajem, a ostatnia wojowniczka miała dziurę w gardle i wykrwawiła się w tym miejscu, gdzie stoi pięść. Była Forkrul Assailem. Jej ostatnia myśl brzmiała, że ich zwycięstwo dowiod¬ło, że mieli rację, a wrogowie się mylili. Potem umarła.
– To jedyne suche miejsce, jakie widzieliśmy – poskarżył się pięść Keneb. – Czy któryś z naszych magów potrafi wygnać te duchy? Nie? Na oddech Kaptura. Dziób, co one właściwie mogą nam zrobić?
– Wgryzą się do naszych mózgów i podsuną nam straszli¬we myśli, przez które pozabijamy się nawzajem. Na tym po¬lega problem ze sprawiedliwymi wojnami. One się nigdy nie kończą, bo Sprawiedliwość jest słabym bogiem i nosi zbyt wiele imion. Liosan zwali ją Serkanosem, a Assailowie nadali jej nazwę Rynthan. Bez względu jednak na to, w jakim języku przemawia¬ła, jej wyznawcy nie potrafili go zrozumieć. Język Sprawiedli¬wości jest tajemniczy, Dlatego nie ma mocy, ponieważ wszyscy jej wyznawcy wierzą w niewłaściwe rzeczy. W rzeczy, które sami wymyślają i w rezultacie nie mogą się ze sobą zgodzić. Dlate¬go wojny nigdy się nie kończą. – Dziób przerwał, spoglądając w zwrócone ku niemu, pozbawione wyrazu twarze. Wzruszył ra¬mionami. – No nie wiem, może mógłbym z nimi porozmawiać. Wezwę jednego i pogadamy.
– Lepiej nie, Dziób – sprzeciwił się pięść. – Wstawać, żołnie¬rze. Ruszamy w dalszą drogę.
Nikt się nie skarżył.
Faradan Sort odciągnęła Dzioba na bok.
– Teraz się z nimi rozstaniemy, Dziób – oznajmiła. – W jakim kierunku musimy pójść, by jak najszybciej się z tego wydostać?
Dziób wskazał na północ.
– Jak daleko?
– Tysiąc kroków. Tam właśnie przebiega granica starej Om¬tose Phellack.
Przyglądała się, jak Keneb i jego drużyny opuszczają wyspę, rozpryskując wodę nogami. Kierowali się w głąb lądu, prosto na zachód.
– A jak długo będą musieli iść w tamtym kierunku? To znaczy na zachód?
– Może z tysiąc dwieście kroków, jeśli nie będą włazić do rzeki.
Chrząknęła.
– Dwieście kroków więcej ich nie zabije. Dobra, Dziób, ru¬szamy na północ.
– Tak jest, kapitanie. Możemy pójść starym chodnikiem.
Roześmiała się. Dziób nie miał pojęcia dlaczego.

***

Był taki dźwięk, który słyszało się tylko na wojnie, podczas oblężeń, na chwilę przed szturmem na mury, gdy wszystkie ona¬gry, balisty i katapulty wypuszczały zmasowaną salwę. Potężne pociski uderzały w kamienne mury, fortyfikacje oraz budynki odpowiadały chaotycznym chórem eksplodujących cegieł, pę¬kających płytek i walących się dachów. Samo powietrze niemal drżało, jakby wstrząsnęła nim ta owa przemoc.
Sierżant Postronek stał na wzgórzu, pochylając się pod sil¬ny, lodowaty wicher, i myślał o tym dźwięku, spoglądając na lodowe góry toczące ze sobą bój w cieśninie. Ogromne lodowe wyniosłości górujące nad Rubieżą Fentów rozpadały się niczym spadające w otchłań miasta. Potem wywołane wstrząsem fale rozbiegały się po wzburzonym morzu z ogłuszającym łoskotem. Skłębione, srebrne chmury, fontanny spienionej wody...
– Łańcuch górski miotany śmiertelnymi konwulsjami – mruknął stojący u jego boku Ebron.
– Machiny wojenne prowadzące ostrzał muru – sprzeciwił się Postronek.
– Sztorm obrócony w lód – zaproponował Kulas, który przy¬stanął z tyłu.
– Wszyscy się mylicie – odezwał się Okruch, dzwoniąc zęba¬mi z zimna. – To jest jak wielkie kawały... spadającego lodu.
– To zdumiewające, Okruch – stwierdził kapral Odprysk. – Jesteś przeklętym przez Kaptura poetą. Nie potrafię uwierzyć, że Mottańscy Pospolitacy pozwolili ci odejść. Naprawdę nie potra¬fię, Okruch.
– Nie można powiedzieć, żeby mieli wybór – odparł wysoki saper o kościstych kolanach, pocierając energicznie obie strony szczęki. – No wiesz, odszedłem, kiedy nikt nie patrzył. Otworzy¬łem kajdanki rybią ością. Zresztą wielkiego marszałka nie można aresztować. Ciągle im to powtarzałem. Nie możecie tego zrobić. To zabronione.
Postronek spojrzał na kaprala.
– Udało ci się porozmawiać z siostrą? Czy już się zmęczyła po¬wstrzymywaniem tego wszystkiego? Nie potrafimy tego określić.
Opak nie ma nawet pojęcia, jak ona to robi, więc nie jest w sta¬nie jej pomóc.
– Nie potrafię ci na to odpowiedzieć, sierżancie. Ona ze mną też nie rozmawia. Nie wiem... nie wygląda na zmęczoną, ale pra¬wie w ogóle nie sypia. Właściwie nie poznaję już Sinn. Zmieniła się po Y’Ghatanie.
Postronek zastanawiał się nad tym przez dłuższą chwilę. Wreszcie skinął głową.
– Odeślę Opaka z powrotem. Przyboczna powinna już przy¬być do Fortu.
– Przybyła – potwierdził Ebron, pociągając się za nos, jak¬by chciał sprawdzić, czy mu nie odpadł. Podobnie jak Opak, nie potrafił odgadnąć, w jaki sposób Sinn powstrzymuje góry lodowe. Wyraźnie zachwiało to jego pewnością siebie. – Zablo¬kowaliśmy port i unieszkodliwiliśmy zbira, który nim zarządza. Wszystko idzie zgodnie z planem.
Kulas chrząknął.
– Dobrze, że nie jesteś przesądny, Ebron. Ja tam wolę zejść z tego wzgórza, zanim się pośliznę i rozbiję kolano.
Odprysk parsknął śmiechem.
– Już najwyższy czas, Kulas.
– Dziękuję, kapralu. Cieszę się, że się o mnie troszczysz.
– Można to i tak nazwać. Postawiłem pięć imperiałów na to, że przed końcem miesiąca ponownie potwierdzisz trafność swe¬go imienia.
– Ty skurwysynu.
– Odprysk – odezwał się Postronek, gdy już z lekkim rozba¬wieniem odprowadzili wzrokiem schodzącego bardzo ostrożnie ze wzgórza Kulasa – gdzie jest teraz Sinn?
– W starej latarni morskiej – odparł kapral.
– W porządku. Też znajdźmy sobie jakieś schronienie. Zno¬wu się zanosi na deszcz ze śniegiem.
– W tym problem – wtrącił z nagłym gniewem Ebron. – Ona nie tylko powstrzymuje lód, sierżancie. Ona go zabija. A poziom wody podnosi się szybko.
– Myślałem, że ten lód i tak umiera.
– To prawda, sierżancie, ale ona przyśpiesza ten proces. Roze¬brała czar Omtose Phellack na części jak rozbity trzcinowy ko¬szyk, ale nie wyrzuca tych trzcin, tylko plecie z nich coś innego.
Postronek łypnął ze złością na maga.
– Nie tylko Sinn nie chce nam nic powiedzieć. Co to znaczy „coś innego”?
– Nie wiem! Na jaja Kaptura, nie wiem!
– Tam nie ma żadnych koszyków – odezwał się Okruch. – Przynajmniej ja ich nie widzę. Niech to błotne świnie, masz dobry wzrok, Ebron. Nawet kiedy patrzę tylko jednym okiem, nie widzę...
– Dość tego, saperze – przerwał mu Postronek. Spoglądał na Ebrona jeszcze przez chwilę, po czym się odwrócił. – Chodźmy już. Mam między nogami blok lodu i to jest najcieplejsza część mojego ciała.
Ruszyli z powrotem do rybackiej chaty, która była ich bazą.
– Lepiej się tego pozbądź, sierżancie – poradził Okruch.
– Czego?
– Tego bloku lodu. Albo przynajmniej używaj rąk.
– Dziękuję, Okruch, ale nie jestem aż tak zdesperowany.

***

Zważywszy wszystko razem, miał wygodne życie. Co prawda, Malaz trudno było nazwać klejnotem imperium, ale przynaj¬mniej nie wydawało się prawdopodobne, że miasto się rozpadnie i zatonie podczas sztormu. Nie uskarżał się też na towarzystwo. Do Kojca przychodziło wielu rozmaitych głupców, więc Withal czuł się tam jak w domu.
Wyłam Ząb. Hart. Banaschar. Przynajmniej ten ostatni był tutaj, jedyna znajoma twarz poza trójką nachtów i oczywiście jego żoną.
Oczywiście.
Choć pradawny bóg kazał mu czekać, meckroski kowal nie miałby nic przeciwko temu, żeby to czekanie nigdy się nie skoń¬czyło.
Niech szlag trafi bogów z ich nieustannym wtrącaniem się w nasze sprawy. W niczym nie są lepsi od nas.
Choć Withal już od chyba roku przebywał z przyboczną na tym samym okręcie, nie mógł twierdzić, by ją poznał. Co praw¬da, Tavore na bardzo długi czas pogrążyła się w żałobie – po¬wiedziano mu, że w Malazie zabito jej kochankę – i sprawiała wrażenie raczej martwej niż żywej.
Jeśli jednak teraz znowu była sobą, trzeba przyznać, że jej oso¬bowość nie robiła zbyt korzystnego wrażenia.
Bogowie o to nie dbali. Postanowili ją wykorzystać, tak samo jak wykorzystali jego. Dostrzegał w jej nieładnych oczach posęp¬ną świadomość tego faktu. A jeśli postanowiła się im sprzeciwić, będzie musiała uczynić to sama.
Ja nigdy bym się nie zdobył na taką odwagę. Szkoda nawet myśleć. Niewykluczone jednak, że, by osiągnąć cel, musiała się stać czymś mniej niż człowiek. A może czymś więcej?
Być może postanowiła stać się czymś mniej, by móc się stać czymś więcej. Wielu zapewne uważało, że otaczają ją sojusznicy. Tacy jak sam Withal, Banaschar, Sandalath, Sinn i Keneb. On jednak wiedział, że to złudzenie.
Wszyscy tylko obserwujemy. Czekamy. Zastanawiamy się.
Jeszcze nie zdecydowaliśmy.
Czy tego właśnie chciałeś, Maelu? Dostarczyć mnie do niej? Tak jest, to właśnie na nią czekałem.
Co w sposób nieunikniony prowadziło do najtrudniejszego pytania: Dlaczego ja?
Prawda, mógł jej opowiedzieć o mieczu. On go zrobił. Wykuł to narzędzie dla Okaleczonego Boga, obdarzył je życiem. Ale na tę broń nie mogło być odpowiedzi.
To jednak nie powstrzymało przybocznej. Wybrała wojnę, której nie chcieli nawet jej żołnierze. Zamierzała doprowadzić do upadku imperium. I jego władcy, który dzierżył wykuty przez Withala miecz. Cesarza doprowadzonego do obłędu przez włas¬ną moc. Kolejne narzędzie bogów.
Trudno było nie martwić się tym wszystkim i uwierzyć w sens śmiałej decyzji przybocznej. Piechotę morską wysadzono na brzeg, nie w jednej grupie, ale potajemnie, pod osłoną nocy, w małych oddziałkach rozproszonych wzdłuż brzegu. A potem, jakby chciała zaprzeczyć tej taktyce, Tavore podpaliła transpor¬towce.
To było głośne wyzwanie.
Jesteśmy tu. Znajdźcie nas, jeśli się odważycie. Ale bądźcie pewni, że prędzej czy później my znajdziemy was.
Tymczasem większa część drugiego legionu pozostała na okrę¬tach, daleko od letheryjskiego brzegu. A tylko przyboczna wie¬działa, gdzie się podziali Khundryle. I większość Zgubańczyków.
– Ostatnio jesteś w ponurym nastroju, mężu.
Withal uniósł powoli głowę i popatrzył na kobietę o ciemnej jak onyks skórze, siedzącą naprzeciwko niego w kajucie.
– Jestem człowiekiem, który lubi się oddawać głębokim myślom.
– Jesteś leniem dręczonym obsesją na punkcie samego siebie.
– To też.
– Wkrótce wysiadamy na brzeg. Narzekałeś i jęczałeś tak dłu¬go, że można by sądzić, że będziesz stał przy relingu, nie mo¬gąc się doczekać zejścia na ląd. Okrutnie nienawidzisz morza. Matka Ciemność wie, że nigdy bym nie pomyślała, że jesteś Meckrosem.
– Okrutnie nienawidzę, tak? Nie, raczej jestem... sfrustrowa¬ny. – Uniósł wielkie dłonie. – Naprawa statków to zawód. Ale nie mój. Chcę wrócić do tego, co potrafię robić najlepiej, żono.
– Do podkuwania koni?
– W rzeczy samej.
– Produkcji okuć do tarcz? Sztyletów? Mieczy?
– Jeśli będzie trzeba.
– Armie zawsze ciągną za sobą kowali.
– To nie moja specjalność.
– Nie chrzań. Potrafisz wykuć miecz równie dobrze jak każdy płatnerz.
– A dużo ich w życiu widziałaś?
– Żyję już bardzo długo i wszystkiego naoglądałam się do syta. Twoi nieszczęśni podopieczni pewnie wrócili do ładowni. Zejdziesz po nich, czy ja mam to zrobić?
– Czy naprawdę pora wysiadać?
– Przyboczna chyba już jest na lądzie.
– Ty idź po nich. Mnie ciągle przechodzą ciarki na ich widok.
Wstała.
– Brak ci współczucia. To typowe dla tych, którzy ulegają ob¬sesji na punkcie samego siebie. Ci Tiste Andii są młodzi, Withal. Anomander Rake ich opuścił. A po nim Andarist. Ich bracia i siostry padli w bezsensownej bitwie. Ponieśli zbyt wiele strat. Nie potrafią się uwolnić od myśli o kruchości wszystkiego i to wypełnia ich dusze rozpaczą.
– Nurzanie się w cynizmie i znużeniu życiem jest przywilejem młodości.
– Ty wolisz głębokie myśli.
– One są zupełnie inne, Sand.
– Uważasz, że nie zasłużyli na ten przywilej?
Wyczuwał jej narastającą irytację. W końcu była Tiste Andii, tak samo jak oni. Pewne sprawy należało omijać szerokim łukiem.
Wulkaniczne wyspy. Pływające góry lodowe. Morze ognia. I drażliwe punkty Sandalath Drukorlat.
– Pewnie zasłużyli – odparł ostrożnie. – Ale odkąd to cynizm jest cnotą? Poza tym, to cholernie nużące.
– Temu trudno zaprzeczyć – przyznała złowrogim tonem. Po¬tem odwróciła się i wyszła z kajuty.
– Głębokie myśli są inne – wymamrotał Withal do pustego krzesła. – Po pierwsze, można rozmyślać na dowolny temat, tak¬że niemający nic wspólnego z cynizmem. Na przykład wtrącanie się bogów... no dobra, nie ten. Kowalstwo. Tak jest. Podkuwanie koni. W podkowach nie ma nic cynicznego... tak mi się przynaj¬mniej zdaje. Jasne. Ułatwiają życie koniom. Pozwalają im poga¬lopować na bitwę i zginąć straszliwą śmiercią.
Umilkł, krzywiąc się ze złością.

***

Phaed miała płaską twarz w kształcie serca, o cerze barwy przy¬dymionego łupku – odcień raczej niefortunny z uwagi na jego martwotę. Jej oczy były pozbawione wyrazu, poza chwilami, gdy płonęła w nich złość, jak teraz, kiedy młoda kobieta wpatrywała się w plecy mówiącej do jej towarzyszy Sandalath Drukorlat.
Nimander Golit spoglądał kącikiem oka na tę, którą zwał siostrą, po raz kolejny zadając sobie pytanie, skąd bierze się niewyczerpana złośliwość Phaed. O ile dobrze sobie przypominał, towarzyszyła jej ona od najwcześniejszych dni. Empatia była dla niej czymś zupełnie obcym, a pozostawioną przez nią pustkę wypełniło teraz coś zimnego, co zapowiadało brutalną radość z każdego zwycięstwa, rzeczywistego albo wyimaginowanego, oczywistego bądź subtelnego.
W tej młodej, pięknej kobiecie nie było nic prostego. Wszyst¬ko zaczynało się od pierwszego wrażenia, jakie wywierała na nie¬znajomych. Rozsiewany przez nią naturalny urok zapierał dech w piersiach. Doskonałość sztuki, bezsłowny język romantyków.
Ta pierwsza chwila trwała jednak krótko. Zwykle mijała po pierwszym uprzejmym pytaniu, na które Phaed zawsze odpo¬wiadała zimnym milczeniem. Przeobrażało ono ów bezsłowny język, niszcząc wszelkie myśli o romansie długotrwałą demon¬stracją braku taktu oraz jawnej pogardy.
Złość zachowywała dla tych, którzy potrafili ją przejrzeć.W takich przypadkach Nimandera przeszywał dreszcz przeczucia. Zdawał sobie sprawę, że Phaed jest zdolna do morderstwa. Biada bystremu obserwatorowi, który zdołałby zajrzeć w głąb jej duszy, do drżącego węzła ciemności poprzeszywanego niewyobrażalnymi lękami, a potem nie zdołał ukryć zdobytej w ten sposób wiedzy.
Nimander dawno już nauczył się udawać w rozmowie z Pha¬ed niewiniątko. Uśmiechał się beztrosko, co najwyraźniej ją uspokajało. Niestety, właśnie w takich chwilach Phaed zwykła mu się zwierzać ze swych okrutnych pragnień, snując szeptem wymyślne plany zemsty za niezliczone zniewagi.
Sandalath Drukorlat z pewnością była spostrzegawcza. Nie było w tym nic zaskakującego. W końcu przeżyła wiele stuleci i poznała najróżniejsze istoty, od honorowych aż po demonicz¬ne. Nie potrzebowała wiele czasu, by zdecydować, na którym końcu tego spektrum umieścić Phaed. Na jej zimne spojrzenie odpowiadała takim samym, a pogarda odbijała się od niej jak kamyki sypane na tarczę wojownika, nie zostawiając nawet za¬drapania. Najbardziej bolesne było jednak to, że nieme popi¬sy młodszej kobiety ją bawiły. Posunęła się nawet do jawnych drwin. To właśnie były owe głębokie rany, wypełniające ropą duszę Phaed. Zadała je kobieta, która stała się dla nich wszyst¬kich zastępczą matką.
Nimander uświadomił sobie, że Phaed o twarzy w kształcie serca planuje matkobójstwo.
Musiał przyznać, że sam często zapadał w długą bezczynność, jakby nad żadną z tych spraw nie warto było się zastanawiać. Miał w końcu własny zastęp dręczących go demonów i żaden z nich nie miał ochoty zniknąć. Nie przejmując się tym, że nie¬kiedy je zaniedbywał, nadal toczyły swą mroczną grę, a niewielki majątek, który składał się na życie Nimandera, przechodził z rąk do rąk tak szybko, że szalki wagi wirowały w nieustannym tań¬cu. Gwałtowne spory i chaos, którym towarzyszyły triumfalne okrzyki, chaos oraz obojętny brzęk monet. Często czuł się całko¬wicie odrętwiały i ogłuszony.
Mogła to być jedna z cech charakterystycznych dla Tiste Andii.
Introwertycy niezdolni do introspekcji. Ciemność we krwi. Chimery, nawet dla siebie samych.
Pragnął, by zależało mu na tronie, którego mieli bronić, tro¬nie, dla którego zginął Andarist. Dlatego bez wahania poprowa¬dził podopiecznych na tę straszliwą bitwę. Bez wahania, a może nawet ze szczerym zapałem.
Pęd ku śmierci. Im dłużej trwa życie, tym mniej je cenimy. Dlaczego tak jest?
To jednak byłaby introspekcja, nieprawdaż? Zastanawianie się nad podobnymi pytaniami stanowiłoby zbyt trudne zadanie. Łatwiej po prostu słuchać rozkazów innych. Czy pocieszenie znajdowane w posłuszeństwie było kolejną cechą charaktery¬styczną jego rasy? Kogo jednak Tiste Andii uważali za budzące szacunek i bojaźń symbole? Nie młodych wojowników, takich jak Nimander Golit. Nie niegodziwą Phaed z jej podłymi am¬bicjami.
Anomandera Rake’a, który odszedł. Andarista, jego brata, który nie odszedł. Silchasa Ruina... ach, cóż za rodzinka!
Jedyna w swoim rodzaju w całym pomiocie Matki. W tam¬tych czasach życie miało większą skalę, było bardziej dramatycz¬ne. Pełne napięcia, jak brzęcząca cięciwa. Każde wypowiadane słowo pobrzmiewało okrutnymi prawdami i te straszliwe słowa doprowadziły do rozstania, choć nic innego nie zdołało tego sprawić. Nawet Matka Ciemność, gdy odwróciła się od nich. Wczesny okres ich życia był jak epicki poemat.
A my? My jesteśmy niczym. Staliśmy się miękcy, niegroźni i zagubieni. Nikt o nas nie słyszał. Utraciliśmy prostotę i zrodzoną z niej czystość. Jesteśmy Ciemnością odartą z tajemnicy.
Sandalath Drukorlat – która pamiętała owe starożytne czasy i w głębi duszy z pewnością nadal opłakiwała poległych Tiste Andii – odwróciła się i skinęła na zbieraninę ocalonych z Ławicy Avalii, nakazując im podążyć za sobą na pokład.
– Nimander, masz włosy koloru światła gwiazd.
Gdy już znaleźli się na górze, ujrzeli obskurne portowe mia¬steczko, które miało stać się ich domem na „kolejną małą wiecz¬ność”, by zacytować słowa wysyczane przez Phaed.
– Ta wyspa była kiedyś więzieniem. Pełno na niej gwałcicieli i morderców. – Spojrzała mu nagle w oczy, jakby czegoś w nich szukała, a potem uśmiechnęła się doń przelotnie, odsłaniając na moment zęby. – Dobre miejsce na morderstwo.
Przed tysiącleciami takie słowa wywołałyby wojnę domową albo doprowadziły do jeszcze gorszych skutków, teraz jednak ledwie się przebiły przez obojętny spokój Nimandera.
"Nimander, masz włosy koloru...".
Ale przeszłość była już martwa. Ławica Avalii. Dla nas tamta wyspa również była więzieniem. Poznaliśmy na niej śmierć.
I straszliwą cenę posłuszeństwa.
Dowiedzieliśmy się, że na tym świecie nie ma miejsca dla mi¬łości.
Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę

Komentarze


Alkioneus
   
Ocena:
0
Czekamy, czekamy...
17-11-2007 03:18

Komentowanie dostępne jest po zalogowaniu.