Warto zagrać: Trine
W działach: Fanboj i Życie, Gry Wideo | Odsłony: 29Zasadniczo mój prywatny minicykl „Warto Zagrać” miał traktować o grach starych, zapomnianych lub niszowych. Trine do takich nie należy, program trafił na rynek pod koniec zeszłego roku i okazał się bardzo udaną niespodzianką gwiazdkową. Grę można jednak określić jako niszówkę… Program powstał w zasadzie głównie z myślą o cyfrowej dystrybucji, jest niewielką, za to pomysłową produkcją. U nas sprzedawany jest przez CD Project w wydaniu pudełkowym. Kosztuje obecnie 39 złotych i jest wart dokładnie tą sumę. Płacąc więcej zwyczajnie przepłacamy. Płacąc mniej krzywdzimy autorów tej słodkiej gierki.
Co to jest?
Trine to platformówka utrzymana w grafice 3D. Osobiście, jako osoba wychowana na Prehistorick, Superfrog, Kid Chaos czy Zool uważam, że platformówki i 3D to bardzo trująca mieszanka. Prawdopodobnie mam racje, gdyż gatunek ten praktycznie wymarł na PC-tach w momencie pojawienia się grafiki tego rodzaju. Tymczasem Trine jest 3D i jest dobre. Dzieje się tak dlatego, że gra wykonana została w technice, którą nazywa się czasem „pseudo 2D” lub „2,5D”. Z techniki tej korzystać ma też nowe Mortal Kombat. Grafika to oczywiście pełny, piękny trójwymiar. Jednak w odróżnieniu od klasycznych gier tego typu ruch odbywa się w dwóch płaszczyznach: do przodu, do tyłu, w górę i w dół. Nie mamy natomiast możliwości skręcenia na boki czy wejścia w głąb planszy.
Część graczy i recenzentów na to narzekało, moim zdaniem głupio. Platformówki to taki gatunek, gdzie liczy się szybkość akcji, zręczność i zapierające dech skoki nad najeżonymi kolcami przepaściami. Tak naprawdę 3D do tego gatunku nic nie wnosi, poza komplikacjami. Nagle bowiem otrzymujemy masę pustej, nieciekawej przestrzeni, pozbycie wrogów staje się upierdliwe, a wymierzenie długości skoku jeszcze trudniejsze. Niektóre rzeczy są tym lepsze, im są prostsze. Trine tą prostotę przywraca. Zupełnie nie potrafię sobie wyobrazić tego programu w trójwymiarze. Musiałby by być bardzo powolny i niestety dość uciążliwy.
Fury of The Lost Vikings:
Po drugie; gra odwołuje się bezpośrednio do klasycznych przedstawicieli gatunku: Fury of The Furies i The Lost Vikings. Obie gry były programami zręcznościowo – logicznymi, w trakcie których bohaterowie nie tylko skakali, ale też rozwiązywali zagadki. Podobnie jak w nich mamy do czynienia z kilkoma herosami o różnych specjalnościach, między którymi możemy się przełączać. Pierwszym z nich jest Wojownik, który ma miecz, ma tarcze i mocno bije. Może przenosić ciężkie przedmioty, osłaniać się przed pociskami i spadającymi z nieba kamieniami. Za to nisko skacze, a w wodzie tonie jak kamień (co bywa przydatne). IMHO jest postacią słabo zbalansowaną, po kilku poziomach przestał mi się przydawać.
Druga postać to Złodziejka. Złodziejka wysoko skacze, ma też łuk, potrafi więc atakować na dystans. Posługuje się też linką z kotwiczką, dzięki czemu może zaczepić się o sufit i podciągnąć wyżej. Dzięki temu może dostać sie do ukrytych części planszy.
Trzecia postać to Czarodziej. Facet nie walczy (faktycznie ma pewne zdolności ofensywne, może np. wyczarować tak skrzynkę, żeby spadła komuś na głowę), za to tworzy przedmioty. Są to: skrzynki, mosty i lewitujące platformy. Może je też przemieszczać na odległość dzięki telekinezie. Skacze tak samo wysoko, jak złodziejka.
Od razu powiem, że gra jest dużo mniej logiczna, niż The Lost Vikings. Większość zagadek sprowadza się do tego, że Czarodziej podstawia gdzieś te skrzynki, zrobi parę mostów i ktoś złapie się linką sufitu. W odróżnieniu od TLV nie da się zaklinować na jakiejś zagadce. Pracy zespołowej też jest zdecydowanie mniej.
Tak naprawdę prawdziwym wyzwaniem (i prawdziwą frajdą) jest dotarcie do wszystkich sekretów rozmieszczonych na planszy i ich zdobycie.
Czas gry:
Tym, co mnie wystraszyło w recenzjach i prawie zniechęcił do nabycia Trine była oczekiwana długość rozgrywki. Ta wynosi tak na oko 10-12 godzin. Jest to mało…
Z drugiej strony: klasyczne platformówki były grami bardzo krótkimi. Zwykle dysponowały 20-30 poziomami z czasem przejścia 2 do 5 minut. Czyli obliczone były na godzinę do dwóch zabawy. Zobaczcie: pierwsze Prince of Persia należało skończyć w 1 godzinę. Tak naprawdę platformówka nie jest grą, która wymaga jakichś mas czasu, w którą powinno grać się latami coraz bardziej zagłębiając się w świat gry. To w końcu nie jest cRPG. To programy, które uruchamia się, by się na chwilę rozerwać.
Uczciwie mówiąc tego trochę brakuje mi we współczesnych grach. Nie ma pozycji, które mógłbym np. uruchomić między dwoma zleceniami od klientów, popykać trochę i potem skończyć. Większość to gry niestety dość czasochłonne. Startujesz, słyszysz briefing, rozmawiasz z jakimiś gościami… Wszystko to zajmuje z masę czasu, zanim w zasadzie zacznie się zabawę.
Myślę, że właśnie dlatego kiedyś przechodziłem gry po kilkadziesiąt razy. Bo mogłem to zrobić nawet 2-3 razy dziennie. Dziś, kiedy muszę na to poświęcić miesiąc czasu: nie chce mi się tego robić, chyba, że gra jest naprawdę genialna.
Trine oczywiście nie jest platformówką w starym stylu. Przejście pojedynczego poziomu to 15-30 minut do godziny. Mam jednak wrażenie, że gra ta powstała właśnie dla takich, starych weteranów, którzy nie mają już czasu na wielomiesięczne batalie, jak ja. Zasypuje przepaść, między grami na 5 minut z Amigi, a współczesnymi. Przejście gry w moim tempie zajęło mi tydzień czasu. Znalezienie wszystkich sekretów: kolejne dwa tygodnie. Myślę, że za kilka miesięcy zainstaluje ją ponownie i znów przejdę i być może odszukam ponownie część sekretów. A potem kupie dwójeczkę.
Dobra, zabrzmiało, jakbym był cashualem. Po części jestem. Oczywiście: uwielbiam gry strategiczne i cRPG, ale powiedzcie mi: co ja mogę zrobić przez 30 minut w Total War? Przeskipować 3 tury, w nadziei, że mnie nie napadną? Rozegrać pół bitwy? Czasem mam po prostu ochotę w coś zagrać, ale nie chcesz pod to podporządkowywać dnia.
Największa wada Trine:
Trine jest niestety monotonne. Gdyby było ze dwa razy dłuższe zanudziłoby mnie. Przez jakiś czas myślałem też, że upierdliwe, ale potem popatrzyłem, jak mam myszkę wyregulowaną. Ustawiona była za mała czułość i źle się rysowało kreski, kwadraty i trójkąty konieczne do czarów. Monotonia objawia się głównie w niewielkiej liczbie przeciwników. Tych mamy trzy rodzaje: szkielety, nietoperze i pająki. Do tego dochodzą jeszcze dwa typy bossów. Nie jest to dużo… Brakuje znanych ze starych platformówek, wredniejszych typów nieprzyjaciół. Powinno być tego minimum z dziesięć rodzajów. Po pewnym (krótkim) czasie kolejna rozwałka ze stadem identycznych szkieletorów jest zwyczajnie nudna. Problem stanowią w szczególności przestoje na walkę. Ot, w pewnym momencie wyskakuje na ciebie po prostu 20 szkieletów, zatrzymujesz się i zaczynasz się tłuc. Biorąc pod uwagę to, że postaci są i tak nieśmiertelne (jeśli zginiesz cofa cię w tył planszy) po prostu spowalnia to rozgrywkę.
Największa zaleta gry:
Grafika! Trine to najładniejsza gra, w jaką grałem w ostatnim pięcioleciu. Zaraz oczywiście przyjdą tu jacyś ludzie i zaczną się pewnie kłócić zasypując mnie tysiącem słówek, których nie rozumiem. Jednak jest to prawda: Trine jest najładniejszą grą, jaką miałem w rękach w ostatnich 5 latach. Urody nie mierzy się bowiem liczbą klatek na sekundę, wyświetlanych szczegółów czy terminami technicznymi. Mierzy się wrażeniem estetycznym, jakie wywiera. Kto ma czas zwracać uwagę na szczegóły, gdy nawala do niego 15 obcych?
Trine jest po prostu śliczne. Grafika kojarzy mi się z bajkami dla dzieci, pełna jest kolorów, tęcz, kryształów, szczególików, detali, wielkich grzybów, kwiatuszków i kamyczków. Jestem ogromnym fanem bajek i baśni… Dlatego prawdopodobnie grafika w tej grze mnie po prostu urzekła. Tym bardziej, że niekiedy jest naprawdę piękna. Zdarzają się miejsca z naprawdę wspaniałymi tłami i genialnymi panoramami. Coś niesamowitego! Aż zapiera dech!
Ogólnie tęcza w Trine bardzo mi się podobała. Cieszę się bardzo, że drugiej części będzie jej 500% więcej i chcę takiej w Diablo!