Dlaczego o tym wspominam? Bo nowy film Timura Bekmambetova (Straż nocna, Straż dzienna) to taka filmowa bajaderka. Zebrano mnóstwo okruchów, zbito w jedną masę i podano widzom. W sumie wyszło coś zjadliwego, ale gdy głębiej zastanowić się nad składnikami, dochodzi się do wniosku, że potraktowano nas jak kosze na odpadki. O Wanted: Ściganych można by pisać naprawdę długo, aczkolwiek już podczas seansu do głowy przyszło mi jedno zdanie, które znakomicie opisuje tę produkcję: Lara 'Pani Smith' Croft wyrywa z Matrixa (czyt. "nudnego życia”, "Equilibrium”) Harry'ego 'Wachowskiego' Pottera i prowadzi go do Morgana 'Dumbledora' Freemana, gdzie młodzieniec przechodzi hogwartowskie szkolenie, mające pomóc mu pomścić ojca, zamordowanego przez Lorda 'Crossa' Voldemorta.
Rozwijając jednak, film to opowiadana przez Wesleya Gibsona (James McAvoy) historia jego życia, a dokładnie pewnego przełomu, który się w nim dokonał. Poznajemy go jako żywe ucieleśnienie amerykańskiego stereotypu o pracowniku biura dużej firmy. Zamknięty w małym, zbudowanym z tekturowych przegród boxie, jest jednym z wielu księgowych pewnej korporacji – prościej mówiąc: nuda, marna pensja, a do tego okropna szefowa. Jakby tego było mało, dziewczyna zdradza go z jego najlepszym kumplem, Barrym. Koszmar ten ciągnie się aż do dnia, gdy spotyka tajemniczą Fox (Angelina Jolie). Ta ratuje go przed bezwzględnym mordercą, Crossem (Thomas Kretschmann), a następnie wprowadza w tajniki Bractwa, czyli dowodzonej przez Sloana (Morgan Freeman) gildii tkackiej, tak naprawdę będącej stowarzyszeniem asasynów. Następnie (i zajmuje to większość filmu) nowonarodzony bohater przechodzi intensywne szkolenie, mające zrobić z niego zabójcę pełną gębą.
Przede wszystkim należy zaznaczyć, iż mamy do czynienia z ekranizacją komiksu. Jednakże filmowcy sporo zmienili w porównaniu do oryginału autorstwa Marka Millara i J.G. Jonesa. Przede wszystkim, odrzucili praktycznie całą otoczkę science-fiction. Nie ma wykorzystania nauki, magii czy hipnozy. Zabójcy po prostu mają pewne zdolności - potrafią kontrolować swoje ciało tak, aby skoki adrenaliny czyniły z nich niemalże nadludzi. Samo Bractwo zyskało nową historię. Według komiksu miało powstać dopiero w 1986, kiedy czołowi asasyni zebrali się i postanowili przejąć władzę nad światem. W filmie natomiast początki zgromadzenia sięgają tysiąca lat wstecz, kiedy gildia tkacka uznała, iż jej zadaniem jest kontrola przeznaczenia – klasyczne już "dbanie o równowagę w świecie chaosu". Sporo zmieniono także w wątku Wesleya, no i dopisano postać Sloana, który na miejscu głowy Bractwa zastąpił komiksowego Profesora Seltzera.
Ocenę zacznijmy od tego, co najbardziej rzuca się w oczy na plakacie. Nie, nie Angelina. Chodzi o tytuł. Wiadomo, że po prostu zaczerpnięto go z oryginału, ale też nikt nie zadbał o to, aby faktycznie pasował do ekranizacji. W sumie na sto dziesięć minut filmu gdzieś tak przez dwie sekundy mignęła pierwsza strona pewnej gazety, na której nad zdjęciami Fox i Wesleya grzmiał olbrzymi napis: "Wanted”, ale poza tym to tego ścigania za bardzo nie widać. Nikt im się nie naprzykrza, chodzą ulicami jakby nigdy nic, koledzy Gibsona z pracy najwyraźniej gazet nie czytają, gdy z też żaden go nie rozpoznał… dziwne. Aczkolwiek, gdyby w doborze tytułu chcieć kierować się zasadą odzwierciedlenia treści, to alternatywą dla Ściganych musiałoby być coś w stylu: Zaginacze kul, Asasyńska gildia tkaczy bądź też Krosna przeznaczenia, więc z dwojga złego już wolę Wanted.
Dziwnie dopasowany tytuł to zdecydowanie najmniejsze z kuriozów, którymi nafaszerowane jest najnowsze dzieło Timura Bekmambetova. Tak naprawdę, jeżeli ktoś wybiera się na seans, powinien zapomnieć o czymś takim jak logika. Podejrzewam, że twórcy Ściganych na tablicy w biurze przypiętą mieli kartkę, na której wypisali wszystkie podstawowe prawa fizyki. Następnie, przy okazji kręcenia kolejnych scen, odhaczali te, które udało im się złamać (zakręcanie kul, skakanie między budynkami jak Neo i cała ekwilibrystyka samochodowa). Na tym polu filmowcy popełnili jeden zasadniczy błąd – zabrali się za ekranizowanie komiksu, jednocześnie niejako odcinając się od konwencji oryginalnej historii - tak jakby na siłę starali się urealnić fabułę. Problem polega na tym, że wyczyny bohaterów są tak niedorzeczne, że nic nie może uczynić ich wiarygodnymi. Trzeba było pozostać przy zwykłym przeniesieniu komiksu na ekran, a nie przerabianiu go tak, aby udawał kino akcji.
Jedyną zaletą filmu jest fakt, iż wyraźnie widać, że był tworzony z przymrużeniem oka. Nie chodzi tu tylko o postać Wesleya i jego przesycone ironią komentarze, ale przede wszystkim o tak zwane puszczanie oka do widza. Przejawiało się to w szczegółach – litery z rozbitej na czyjejś głowie klawiatury układały się w napis, migawki z szyldami: "Don’t miss” pokazywane podczas strzelaniny, czy wreszcie sama postać głównego bohatera, wiecznie za coś przepraszającego. Było to dobre posunięcie ze strony filmowców, dzięki któremu na seansie można się odprężyć. Pomiędzy kolejne niemożliwe wyczyny bohaterów wpleciono mnóstwo króciutkich scenek, niekiedy tylko humorystycznych urywków, skutecznie rozładowujących napięcie. Relaks totalny.
Aczkolwiek ma to też swoją złą stronę. Całe to pirdu-pirdu o predestynacji, krosno przeznaczenia, raczej płytko ukazane dylematy moralne (za usprawiedliwienie zabijania miała służyć jedna ckliwa historyjka), wreszcie wątek odnajdywania samego siebie i tęsknota za ojcem, którego nigdy się nie miało. Sama idea zrobienia z filmu czegoś więcej, niż tylko kolejnej efektownej rozwalanki jest godna pochwalenia, ale już wykonanie leży na całej linii. Wszelkie wątki nadnaturalne (czyli krosno, historia gildii i ich zadanie) zostały dokumentnie sknocone. Nie dziw, że do fantastyki częstokroć przyklejana jest etykieta bajeczek dla dorosłych, gdy widzom serwuje się tak naiwne, wyssane z palca czy wręcz tandetne rozwiązania. A całą winę ponoszą filmowcy, którzy z niewiadomych przyczyn postanowili odejść od oryginalnego pomysłu na zgromadzenie superprzestępców i przerobić go na przygody zabójczych producentów tekstyliów!
Jedynym pozytywnym aspektem tego, iż korzenie organizacji zabójców sięgają tysiąc lat wstecz jest broń palna. Owszem, przez większość czasu bohaterowie używają po prostu technicznych cudeniek, ale niekiedy widz może cieszyć oczy świetnie stylizowanymi na dawne dzieje sztukami. Bogate zdobienia, nieco unowocześnione siedemnastowieczne puffery, przerobiony na snajperkę muszkiet, a nawet dziwaczne naboje (aczkolwiek ten odrzucający części jak prom kosmiczny to już przesada) – prawdziwa uczta dla oka. Również twórcy byli świadomi ich nieprzeciętnej urody, gdyż nader często eksponowali pociski, pokazując ich lot w zwolnionym tempie, tak aby każdy mógł je dokładnie obejrzeć. W efekcie, w filmie mnóstwo jest scen jakby żywcem wziętych ze świetnego teledysku zespołu Korn, do piosenki: Freak on the leash.
Cały Wanted to jeden wielki pokaz efektów specjalnych. Jest to jeden z filmów o zdecydowanie największej ilości scen akcji na minutę, a gdzie akcja, tam pole do popisu mają kaskaderzy i spece od komputerów. Przyznam, że na początku nieco zmartwiła mnie scena skoku z budynku na budynek, gdyż wyglądała okropnie, ale na szczęście dalej było już tylko lepiej (no, może nie licząc momentu, gdy Wesley wsiadał do pędzącego samochodu Fox). To nic, że producentom najwyraźniej przyświecało hasło: "Jeżeli coś da się zapalić, to my to wysadzimy!", bo przecież o to w tym filmie chodziło. W efekcie ulice, przez które przemykają bohaterowie, wyglądają jak poligon bądź centrum Tokio po przejściu Godzilli (na kwasie!), a widz – jeżeli tylko zapomni o logice – będzie mógł w pełni cieszyć się stuprocentową sieczką. Co ważne, owe fajerwerki nie męczą. Może to dzięki Angelinie, może przez liczne humorystyczne wstawki – tak czy siak, po blisko dwóch godzinach w kinie ma się ochotę na więcej. Na pewno duży udział w budowaniu świetnej strony wizualnej miał także odpowiedzialny za zdjęcia Mitchell Amundsen (Transformers), ponieważ wiele scen akcji mnóstwo zyskiwało na bardzo dobrej pracy kamery.
A skoro już o pannie Jolie wspomniałem, to wypadałoby przejść do aktorów. Zacznę od Jamesa McAvoya, wcielającego się w rolę Wesleya Gibsona. De facto mamy do czynienia z nieco bardziej ciapowatą, a przez to śmieszniejszą, hybrydą Tobey'ego 'Spider-Mana' Maguire'a, Haydena 'Jumpera' Christensena, a w największym stopniu Shii 'Transformersa' LeBoufa. Niemniej, nie wypada krytykować samego aktora, gdyż taką już miał rolę, tego od niego wymagano. Na pewno zawiodłem się na Morganie Freemanie. Sloan w jego wykonaniu to powtórka z poprzednich wcieleń gwiazdy i jak zawsze stanowi coś pomiędzy bogiem a mentorem – taki duchowy przywódca. Mnie się to już po prostu znudziło.
Osobną historię stanowi Angelina Jolie. W Wanted miała za zadanie robić to, co wychodzi jej najlepiej: wyglądać. Owszem, w Przerwanej lekcji muzyki udowodniła wszystkim, że jest świetną aktorka, ale bądźmy szczerzy: prezentuje się jeszcze lepiej niż gra. Od pierwszego momentu, kiedy pojawiła się na ekranie już łamała serca. W całym filmie miała zaledwie kilka kwestii, a przez resztę czasu milczała, uśmiechając się tajemniczo. Nie dziw, że właśnie jej powierzono rolę zamkniętej w sobie Fox, ponieważ nadała tej postaci charakter niemalże eterycznej, kuszącej asasynki, wabiącej mężczyzn obietnicą nieziemskich rozkoszy, aby następnie zabijać ich z zimną krwią.
Na koniec warto wspomnieć o muzyce. Danny'emu Elfmanowi (Jeździec bez głowy, Buntownik z wyboru) należą się szczególne słowa uznania, ponieważ bardzo dobrze dobrał ostre gitarowe kawałki, które świetnie pasowały do charakteru filmu. Nie stapiały się z tłem, wręcz przeciwnie – niekiedy przebrzmiewały bardzo głośno, bardzo dobrze budując klimat poszczególnych scen. Sądzę, że ścieżka dźwiękowa z filmu może stanowić gratkę nie tylko dla fanów ciężkiego grania.
Podsumowując, Wanted to festiwal fantastycznego kina akcji. Dużo efektownych pojedynków, niemożliwych pościgów, a do tego świetne sceny strzelanin, czyli wszystko, czego można oczekiwać od kina rozrywkowego. Owszem, wszelkie próby nadania filmowi głębi poległy na całej linii, ale nie zmienia to faktu, że seans gwarantuje blisko dwie godziny hucznej zabawy. Polecam jako środek odprężający, a jeżeli ktoś jeszcze się waha, czy iść do kina, niech za podsumowanie posłużą słowa zapytanej o ten film Marigold: "i Angelina pokazuje pośladki".