Na tym jednak podobieństwo się kończy, bo podczas gdy robo-herosa sprzed dwóch dekad stworzono w rządowych laboratoriach, jako nowoczesną broń, tak WALL.E (Wysypiskowy Automat Likwidująco Lewarujący. E-klasa) to mały, niepozorny robocik-śmieciarz.
Jest dwudziesty dziewiąty wiek. Siedemset lat temu ludzkość opuściła tonącą w śmieciach Ziemię, zadanie wysprzątania jej powierzając robotom. Kosmiczny rejs mieszkańców (kiedyś) zielonej planety, mający trwać pięć lat, ciągnie się już siedem wieków. Praktycznie wszystkie automaty sprzątające się zepsuły i obecnie tylko jeden, tytułowy bohater, trudzi się jeszcze porządkowaniem stert odpadków. WALL.E jest mały, bardzo ciekawski, sentymentalny, ciapowaty, ale przede wszystkim samotny. Jego jedynym towarzyszem, a zarazem czymś w rodzaju domowego zwierzątka, pozostaje wszędobylski karaluch.
Wszystko się jednak zmienia, gdy na Ziemię przylatuje statek zwiadowczy, z którego wysiada EWA (Ewaluator Automatyczny). Sonda nowej generacji od pierwszego spojrzenia chwyta naszego bohatera za jego blaszane serce, na nowo budząc w nim tęsknotę za widzianą jedynie w filmach miłością, której symbolem staje się trzymanie się za ręce (tudzież metalowe kończyny chwytne – co za różnica?).
WALL.E to kino (prawie) nieme. Owszem, gdy pojawiają się ludzie, to się zmienia, ale mimo wszystko, serce tej produkcji, czyli relacja WALL.E – EWA, bije rytmem dwóch słów, dwóch imion. Zaczynam od tego, ponieważ podczas seansu byłem zdumiony, jak wiele uczuć można oddać, jak wiele można powiedzieć, uciekając się jedynie do tych dwóch, wypowiadanych na tysiąc sposobów wyrazów. Zdziwienie, nagana, troska, tęsknota, zwykłe powitania i pożegnania, polecenia, ciekawość, a wreszcie miłość – wszystko to zaklęte w stylizowanym na elektroniczny głosie aktorów. Bez wielkich deklaracji, bez poetyckich metafor – i chyba w głównej mierze dlatego tak wiarygodnie.
Jeżeli chodzi o dwójkę głównych bohaterów, prezentują raczej klasyczne połączenie gracji (EWA) i urokliwej ciamajdowatości (WALL.E). Ona – dama z wyższych sfer – zrównoważona, piękna, trudnodostępna. On – romantyczny, ale absolutnie nierozważny, łaknący uczucia jak ryba wody, a przede wszystkim urzekająco, wręcz rozbrajająco naiwny, od setek lat wpatrujący się w ten sam ckliwy musical. Końskie zaloty w wykonaniu małego robo-śmieciarza, stanowiące główny filar tego filmu, to majstersztyk. Stanton gra na uczuciach widza jak wprawny muzyk, wirtuoz, raz nas rozśmieszając, raz wzruszając – a wszystko w idealnych proporcjach. Udaje mu się przemycić coś więcej, gdyż jak dla mnie WALL.E stanowi coś w rodzaju symbolu pasji życia, ciekawości świata i radości istnienia, który wkracza do sterylnego społeczeństwa przyszłości i po kolei zaraża wszystkich optymizmem i głodem nowych wrażeń (automat przy wejściu, Janusz i Marysia, a wreszcie sama EWA).
Co do drugiego planu, wyróżniają się przede wszystkim kapitan (bardzo dobry dubbing w wykonaniu Cezarego Żaka) oraz Mo. Obaj mają za zadanie przede wszystkim rozśmieszyć widza, ale też pierwszy z nich stał się dla twórców bardzo sprawnym narzędziem do przemycenia na ekran odrobiny nienachalnej propagandy ekologicznej (bawić i uczyć – chyba takie motto przyświecało Stantonowi).
Ten film ma też drugie, bardziej rozrywkowe oblicze. Przygody blaszanego ciamajdy i próby zdobycia serca ukochanej umiejętnie wpleciono w pełną akcji, a przede wszystkim humoru, opowieść. Na początku poznajemy WALL.Ego i jego codzienność, jednakże te sceny, potrafiące zarazem rozbawić i wzruszyć, to zaledwie preludium. Pościgi, strzelaniny, ucieczki z więzienia, wybuchy, dramatyzm godny rasowych thrillerów – a wszystko to z przymrużeniem oka – oto druga twarz tej produkcji. Zaręczam, że nudzić nikt się na seansie nie powinien.
Nie można także ominąć świetnej strony wizualnej WALL.Ego, aczkolwiek, gdy mowa o pixarowskich produkcjach, jest to chyba oczywista oczywistość. Może i sceny na statku, a przede wszystkim animacja ludzkich postaci z nóg nie zwalają, ale już sam główny bohater i to jego spojrzenie à la kot ze Shreka – uczta dla oka. Chociaż mi szczególnie w pamięć zapadła scena kosmicznego tańca z użyciem gaśnicy.
Na koniec warto jeszcze wspomnieć o muzyce. Trzeba przyznać, że Newman spisał się nad wyraz dobrze, bardzo sprawnie podkreślając charakter poszczególnych scen, ale jednocześnie nie jego zasługą jest sztandarowa kompozycja tego filmu. Motywem przewodnim WALL.Eego stała się piosenka ze wspomnianego wcześniej musicalu, świetnie podkreślająca nie tylko osamotnienie głównego bohatera, ale przede wszystkim pragnienie miłości.
Podsumowując, WALL.E wad nie posiada, a Bambi może się przy nim schować. Perfekcyjnie skomponowana całość, na którą składa się humor, akcja, niebanalna historia miłosna, a także odrobina edukacji ekologicznej dla najmłodszych. Typowo rodzinny film, w którym znajdzie się coś dla każdego. Można śmiać się i płakać, a przede wszystkim świetnie się bawić.
Aha, odradzam spóźnianie się na seans. Znany ze świetnych krótkometrażówek Pixar i tym razem nie zawodzi, jako aperitif podając nam przezabawną animację z wygłodniałym króliczkiem w roli głównej – boki zrywać!