W stronę słońca

Odyseja kosmiczna… 2057

Autor: Marcin 'malakh' Zwierzchowski

Nie sztuką jest zrobić film science - fiction. Ot, wystarczy mieć odpowiednio głęboki portfel (czytaj: budżet), a reszta sama się ułoży. Najwidoczniej z tego założenia wychodzi większość filmowców, gdyż zazwyczaj oryginalność fabuły i logikę stawiają na drugim planie, sądząc, że wszystko da się zatuszować istnym bombardowaniem widza efektami specjalnymi.

Na szczęście, W stronę słońca zostało nakręcone przez drugi typ ludzi kina. Są to twórcy świadomi faktu, iż najważniejsza jest wiarygodność. Nie zapominają o tym, że chociaż akcja tworzonych przez nich filmów toczy się często w bardzo odległej przyszłości, to nie zwalnia ich to z obowiązku dbania o realizm fabuły. Klimat i solidna podstawa naukowa stoją wyżej od wymyślnych efektów ze studia obróbki cyfrowej. Gdyż nie sztuką jest nakręcić film science – fiction. Sztuką jest nakręcić dobry film tego gatunku. Udało się to twórcom W stronę słońca. Dlaczego? Przepis na sukces był prosty: postarali się.

Zacznę od scenariusza. Jest rok 2057. Słońce umiera. Ludzkość wysyła statek Icarus II, z ośmioma astronautami na pokładzie, by dostarczył do wnętrza naszej gwiazdy ładunek jądrowy, dorównujący masą Manhattanowi. Jest tylko jeden szkopuł. Blisko siedem lat wcześniej, z taką samą misją wyruszył Icarus I, który jednak zaginął. Nie wiadomo, co się stało z załogą. Po prostu zamilkli. Dlatego też powodzenie drugiej misji nie jest pewne. Jej plan to teoria. Teoria, która już raz zawiodła.

Na pierwszy rzut oka fabuła prawie niczym nie różni się od Armageddonu. Z tą różnicą, że W stronę słońca opiera się na przemyślanej naukowej teorii. Urzekła mnie właśnie wiarygodność filmu. Wydanie DVD zawiera obszerny komentarz doktora Coxa, który sprawował pieczę nad projektem, a także reżysera Danny’ego Boyla. Wyjaśniają każdy szczegół produkcji, poczynając od teorii z zakresu astrofizyki, a na kwestii doboru narodowościowego aktorów kończąc.

Film wyróżnia się na tle podobnych produkcji przede wszystkim swoistą skromnością. Widz nie jest zewsząd zalewany różnorakimi gadżetami, jak migające światełka kontrolek i teleportery przenoszące załogę z łóżka do kibla. I dobrze. Wiadomo, że produkcja traci na efektowności, ale dzięki temu tworzy się specyficzny klimat. Oglądając W stronę słońca, naprawdę czuje się osamotnienie astronautów. Gdy widzimy wnętrze statku, jesteśmy skłonni uwierzyć, że to naprawdę pojazd kosmiczny, a nie obklejone diodami studio. Twórcy zadbali o wiele drobnych szczegółów, takich jak ogród tlenowy (zdecydowanie najlepszy element planu; mnóstwo świetnych ujęć) lub chociażby sposób poruszania się astronautów po długich korytarzach (coś w rodzaju elektrycznych hulajnóg). Wszystkie te drobnostki budują unikatową atmosferę filmu, która wciąga widza i pozwala mu uwierzyć w opowiadaną historię.

Nie bez znaczenia jest także dobór aktorów. W produkcjach tego typu ogromny ciężar spoczywa właśnie na obsadzie. I chociaż posiada ona trzy słabe punkty, w postaci Chrisa Evansa (nigdy nie byłem fanem jego aktorstwa; moim zdaniem gra sztucznie), Troya Garity’ego (Harvey) i Benedicta Wonga (Trey), to są także naprawdę dobre kreacje. Nie wyśmienite, na pewno nie zasługujące na Oskara, ale godne pochwały. Na pierwszy plan zdecydowanie wysuwa się Cillian Murphy, wcielający się w pokładowego fizyka, Capę (w zasadzie najważniejsza osobę na statku), a silne wsparcie ma w osobach Hiroyukiego Sanaday, grającego kapitana Kanedę i Cliffa Curtisa, czyli doktora Searle’a.


Na koniec wspomnę jeszcze o pracy kamery i zdjęciach, bo akurat w W stronę słońca odgrywały one kluczową rolę. Nie chodzi mi tylko o sporą ilość naprawdę dopracowanych ujęć, jak chociażby wspomniany wcześniej ogród tlenowy czy zalewany przez blask słońca pokój obserwacyjny. Przede wszystkim spodobała mi się "zabawa" z ostrością. Nie zdradzając niczego z fabuły, powiem tylko, że, stosując tę technikę, twórcom udało się zbudować aurę grozy o nieporównywalnie wyższym poziomie, niż opartą na szybkich ujęciach i makabrycznych scenach otoczkę rodem z Obcego. Do gustu przypadły mi także bardzo dobre ujęcia z kamery znajdującej się we wnętrzu skafandrów Kanedy i Capy.

Podsumowując, W stronę słońca to tylko z pozoru niczym niewyróżniająca się produkcja z cyklu: "Ziemi grozi kosmiczne niebezpieczeństwo". Ten film to szczegółowo dopracowany kawałek świetnego kina science – fiction, bez zielonych ludków i Sigourney Weaver.