W ciemność. Star Trek
To prawda, że Gene Roddenberry nie rozpoznałby w żadnym z nowych filmów z serii swojego dzieła. Ale czy to źle? J.J. Abrams i jego współpracownicy postawili przed sobą zadanie niemożliwe: uczynić klasyczne science fiction atrakcyjnym dla nowych widzów i zarazem znośnym dla starych fanów. Po raz drugi już udowadniają, że wprawdzie nie da się zadowolić wszystkich, ale kompromisy pozwalają na tworzenie bardzo dobrego kina letniego.
Star Trek to zjawisko rodem z minionej epoki. Powstały w czasach Zimnej Wojny i kosmicznego wyścigu, zapowiadał katastrofę w najbliższej przyszłości, ale pokój i powszechne szczęście w dalszej perspektywie. W tej idylli (komunistycznej – w świecie Star Treka nie ma pieniędzy!) nie istnieje nawet armia w takiej formie, jaką znamy. W końcu słynna pięcioletnia misja okrętu flagowego Gwiezdnej Floty ma charakter badawczy, nie militarny. Tymczasem science fiction XXI wieku to Mass Effect – historia wojny o przetrwanie, grabieży, politycznego cynizmu, w której prologu pada ważne zdanie: "The galaxy can be a dangerous place, is humanity really ready for this?". Jeśli realizowana fantastyka ma mówić coś o współczesności, to jesteśmy dziś rasą szalenie zaniepokojoną.
Star Trek: Into Darkness jest właśnie produktem tak pojmowanej współczesności. Zamęt, do jakiego doprowadził w poprzednim filmie Nero, ma swoje konsekwencje. Dowództwo Gwiezdnej Floty zetknęło się z wrogiem nieskończenie potężniejszym od siebie. Zasiane zostaje ziarno niepokoju, a żniwa zbiera tajemniczy terrorysta, mężczyzna w stylowym czarnym płaszczu, znany jako John Harrison. Zanim USS Enterprise poleci na swoją pięcioletnią misję, jego załoga musi zbadać intencje mordercy, zdolnego poważnie naruszyć bezpieczeństwo Federacji.
W tym całym bałaganie oficerowie służący na okręcie flagowym przeżywają swoje problemy. James Kirk, zwolennik kowbojskiej dyplomacji, nie potrafi unieść odpowiedzialności, jaka spoczywa na barkach kapitana statku. Spock po zagładzie planety Wolkan uczy się radzenia z własnymi emocjami. Scotty ma problemy z subordynacją. Admirał Pike tymczasem z oślim uporem utrzymuje, że grupa kadetów świeżo po studiach jest idealną załogą dla tego okrętu. Porządku brakuje praktycznie wszędzie, gdzie wydaje się on niezbędny.
Into Darkness znakomicie funkcjonuje jako czerwcowy blockbuster. Bliżej mu do Iron Mana niż do którejkolwiek z kanonicznych opowieści o kapitanie Kirku. W równych proporcjach podana zostaje akcja, dowcip oraz inne atrakcje, z których słyną ostatnie superprodukcje. Wyśmiewany już w sieci, powtórzony po raz "enty" motyw śmiertelnie groźnego przestępcy przetrzymywanego w szklanym więzieniu nie jest dla nikogo nowością. Więcej niż raz ma się wrażenie, że znów oglądamy Mrocznego Rycerza, Avengers lub Skyfall.
Chodzi tu już o pewien standard rozrywki; widz lubi tylko to, co zna, jak uczy inżynier Mamoń. Bardziej wymagający – na przykład ten, który zna kanon – przekupiony zostaje ogromną ilością cytatów, nawiązań, drobnych szczególików podrzucanych mu tu i ówdzie niczym drobne, błyszczące monety. Zbierający je trekkie ma folgować swojej pasji kolekcjonera i przez to nie zauważyć dziur w fabule. Nie zawsze się udaje.
Choć cel postawiony przed bohaterami jest jasny i konkretny – powstrzymać akty terroru i odkryć ich źródło – przez sporą część filmu wydaje się, że Enterprise krąży po galaktyce bez sensu. W ten sposób Kirk dociera do klingońskiej strefy wpływów. Można odnieść wrażenie, że załoga bije na oślep kogo popadnie, żeby tylko coś się działo. Szansa na powiedzenie czegoś ciekawego o stosunkach między dwoma rasami "poszła sobie spacerować", kiedy na czerwonawym, postindustrialnym pustkowiu wszyscy zaczęli do wszystkich strzelać.
Jest przez to kolorowo, głośno, a czasem głupio. Niejasne są motywy najważniejszych postaci – trudno powiedzieć, czy to przez scenariusz, czy obsadę. Niewątpliwie im aktor lepszy, tym bohater ciekawszy. Benedict Cumberbatch włada ekranem z absolutną bezwzględnością. Jego owadzia twarz wykrzywiana spazmami wściekłości jest obca, niepokojąca. Harrison ma być postacią z innej rzeczywistości – i tak jest w istocie. Gdyby grał w filmie z lepszym scenariuszem, mógłby być nawet lepszy niż Ricardo Montalban w Gniewie Khana. Zachary Quinto jako Spock jest coraz lepszy. Jakkolwiek nie sposób zrozumieć, dlaczego respektuje autorytet Kirka, tak jego wewnętrzna przemiana została bardzo dobrze odegrana.
Chris Pine jako Kirk to natomiast istna katastrofa. Jeszcze cztery lata temu fakt, że kluczowa dla serii postać była przedstawiana jako cwaniakowaty gówniarz z prowincji, który ledwie wyrósł w pryszczy, był do przyjęcia. Jednak dziś powtórzenie motywu dojrzewania do kapitańskiego fotela nie jest już do zaakceptowania. Co więcej, wobec absolutnego braku charyzmy Pine'a, decyzja ta staje się wręcz szalenie denerwująca. Zwyczajnie nie da się uwierzyć w to, że ktokolwiek na pokładzie słucha rozkazów tego dzieciaka.
Wizualnie film jest bez zarzutu. J.J. Abrams w swoim stylu zasypuje wszelkie fabularne nieścisłości znakomicie przemyślanymi fajerwerkami. Jego Star Trek to widowisko, w którym największą frajdą jest oglądanie atrakcyjnych widoków. Hipernowoczesny Londyn, planeta Kronos, gigantyczny statek admirała Marcusa, Enterprise wynurzający się z chmur – te i kilka innych scen mogą powodować pełne uznania westchnienia.
Fandom Star Treka musi niestety pogodzić się z tym, że nowe filmy z tej serii kręcone są dla innych odbiorców. Cykl z lat dziewięćdziesiątych miał być może solidny budżet, ale jego odbiorcami nadal były osoby znające serial. Produkcje J.J. Abramsa, przy aktualnych wydatkach na produkcję, efekty i promocję, muszą być oglądane przez znacznie szerszą widownię. Upodabniają się więc do wielu innych hitów sezonu. Liczyć możemy co najwyżej na to, że pomiędzy eksplozjami starczy miejsca na ważne dla serii problemy pacyfizmu i rozwoju ludzkości.
Na pewnym poziomie Into Darkness jest opowieścią o konflikcie między badawczą a militarną wizją rozwoju Gwiezdnej Floty. Kirk staje w obliczu sytuacji, w których żadna jego decyzja nie gwarantuje sukcesu. Znów, jak w czasie nauki w Akademii (i jak jego odpowiednik w Gniewie Khana) stawić musi czoła testowi Kobayashi Maru – scenariuszowi bez możliwości wygranej. Gdyby rozwiązanie to poprowadzono do końca, to pomimo zbyt ewidentnych zapożyczeń dostalibyśmy mroczny, intrygujący film. Choć "zmiękczenie" przesłania osłabia siłę tej produkcji, zabawa nadal jest jednak przednia.
Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę
Star Trek to zjawisko rodem z minionej epoki. Powstały w czasach Zimnej Wojny i kosmicznego wyścigu, zapowiadał katastrofę w najbliższej przyszłości, ale pokój i powszechne szczęście w dalszej perspektywie. W tej idylli (komunistycznej – w świecie Star Treka nie ma pieniędzy!) nie istnieje nawet armia w takiej formie, jaką znamy. W końcu słynna pięcioletnia misja okrętu flagowego Gwiezdnej Floty ma charakter badawczy, nie militarny. Tymczasem science fiction XXI wieku to Mass Effect – historia wojny o przetrwanie, grabieży, politycznego cynizmu, w której prologu pada ważne zdanie: "The galaxy can be a dangerous place, is humanity really ready for this?". Jeśli realizowana fantastyka ma mówić coś o współczesności, to jesteśmy dziś rasą szalenie zaniepokojoną.
Star Trek: Into Darkness jest właśnie produktem tak pojmowanej współczesności. Zamęt, do jakiego doprowadził w poprzednim filmie Nero, ma swoje konsekwencje. Dowództwo Gwiezdnej Floty zetknęło się z wrogiem nieskończenie potężniejszym od siebie. Zasiane zostaje ziarno niepokoju, a żniwa zbiera tajemniczy terrorysta, mężczyzna w stylowym czarnym płaszczu, znany jako John Harrison. Zanim USS Enterprise poleci na swoją pięcioletnią misję, jego załoga musi zbadać intencje mordercy, zdolnego poważnie naruszyć bezpieczeństwo Federacji.
W tym całym bałaganie oficerowie służący na okręcie flagowym przeżywają swoje problemy. James Kirk, zwolennik kowbojskiej dyplomacji, nie potrafi unieść odpowiedzialności, jaka spoczywa na barkach kapitana statku. Spock po zagładzie planety Wolkan uczy się radzenia z własnymi emocjami. Scotty ma problemy z subordynacją. Admirał Pike tymczasem z oślim uporem utrzymuje, że grupa kadetów świeżo po studiach jest idealną załogą dla tego okrętu. Porządku brakuje praktycznie wszędzie, gdzie wydaje się on niezbędny.
Into Darkness znakomicie funkcjonuje jako czerwcowy blockbuster. Bliżej mu do Iron Mana niż do którejkolwiek z kanonicznych opowieści o kapitanie Kirku. W równych proporcjach podana zostaje akcja, dowcip oraz inne atrakcje, z których słyną ostatnie superprodukcje. Wyśmiewany już w sieci, powtórzony po raz "enty" motyw śmiertelnie groźnego przestępcy przetrzymywanego w szklanym więzieniu nie jest dla nikogo nowością. Więcej niż raz ma się wrażenie, że znów oglądamy Mrocznego Rycerza, Avengers lub Skyfall.
Chodzi tu już o pewien standard rozrywki; widz lubi tylko to, co zna, jak uczy inżynier Mamoń. Bardziej wymagający – na przykład ten, który zna kanon – przekupiony zostaje ogromną ilością cytatów, nawiązań, drobnych szczególików podrzucanych mu tu i ówdzie niczym drobne, błyszczące monety. Zbierający je trekkie ma folgować swojej pasji kolekcjonera i przez to nie zauważyć dziur w fabule. Nie zawsze się udaje.
Choć cel postawiony przed bohaterami jest jasny i konkretny – powstrzymać akty terroru i odkryć ich źródło – przez sporą część filmu wydaje się, że Enterprise krąży po galaktyce bez sensu. W ten sposób Kirk dociera do klingońskiej strefy wpływów. Można odnieść wrażenie, że załoga bije na oślep kogo popadnie, żeby tylko coś się działo. Szansa na powiedzenie czegoś ciekawego o stosunkach między dwoma rasami "poszła sobie spacerować", kiedy na czerwonawym, postindustrialnym pustkowiu wszyscy zaczęli do wszystkich strzelać.
Jest przez to kolorowo, głośno, a czasem głupio. Niejasne są motywy najważniejszych postaci – trudno powiedzieć, czy to przez scenariusz, czy obsadę. Niewątpliwie im aktor lepszy, tym bohater ciekawszy. Benedict Cumberbatch włada ekranem z absolutną bezwzględnością. Jego owadzia twarz wykrzywiana spazmami wściekłości jest obca, niepokojąca. Harrison ma być postacią z innej rzeczywistości – i tak jest w istocie. Gdyby grał w filmie z lepszym scenariuszem, mógłby być nawet lepszy niż Ricardo Montalban w Gniewie Khana. Zachary Quinto jako Spock jest coraz lepszy. Jakkolwiek nie sposób zrozumieć, dlaczego respektuje autorytet Kirka, tak jego wewnętrzna przemiana została bardzo dobrze odegrana.
Chris Pine jako Kirk to natomiast istna katastrofa. Jeszcze cztery lata temu fakt, że kluczowa dla serii postać była przedstawiana jako cwaniakowaty gówniarz z prowincji, który ledwie wyrósł w pryszczy, był do przyjęcia. Jednak dziś powtórzenie motywu dojrzewania do kapitańskiego fotela nie jest już do zaakceptowania. Co więcej, wobec absolutnego braku charyzmy Pine'a, decyzja ta staje się wręcz szalenie denerwująca. Zwyczajnie nie da się uwierzyć w to, że ktokolwiek na pokładzie słucha rozkazów tego dzieciaka.
Wizualnie film jest bez zarzutu. J.J. Abrams w swoim stylu zasypuje wszelkie fabularne nieścisłości znakomicie przemyślanymi fajerwerkami. Jego Star Trek to widowisko, w którym największą frajdą jest oglądanie atrakcyjnych widoków. Hipernowoczesny Londyn, planeta Kronos, gigantyczny statek admirała Marcusa, Enterprise wynurzający się z chmur – te i kilka innych scen mogą powodować pełne uznania westchnienia.
Fandom Star Treka musi niestety pogodzić się z tym, że nowe filmy z tej serii kręcone są dla innych odbiorców. Cykl z lat dziewięćdziesiątych miał być może solidny budżet, ale jego odbiorcami nadal były osoby znające serial. Produkcje J.J. Abramsa, przy aktualnych wydatkach na produkcję, efekty i promocję, muszą być oglądane przez znacznie szerszą widownię. Upodabniają się więc do wielu innych hitów sezonu. Liczyć możemy co najwyżej na to, że pomiędzy eksplozjami starczy miejsca na ważne dla serii problemy pacyfizmu i rozwoju ludzkości.
Na pewnym poziomie Into Darkness jest opowieścią o konflikcie między badawczą a militarną wizją rozwoju Gwiezdnej Floty. Kirk staje w obliczu sytuacji, w których żadna jego decyzja nie gwarantuje sukcesu. Znów, jak w czasie nauki w Akademii (i jak jego odpowiednik w Gniewie Khana) stawić musi czoła testowi Kobayashi Maru – scenariuszowi bez możliwości wygranej. Gdyby rozwiązanie to poprowadzono do końca, to pomimo zbyt ewidentnych zapożyczeń dostalibyśmy mroczny, intrygujący film. Choć "zmiękczenie" przesłania osłabia siłę tej produkcji, zabawa nadal jest jednak przednia.
Galeria
Tytuł: Star Trek Into Darkness
Reżyseria: J.J. Abrams
Scenariusz: Alex Kurtzman, Damon Lindelof, Roberto Orci
Muzyka: Michael Giacchino
Zdjęcia: Daniel Mindel
Obsada: Chris Pine, Zoe Saldana, John Cho, Anton Yelchin, Zachary Quinto, Simon Pegg, Karl Urban, Benedict Cumberbatch
Kraj produkcji: USA
Rok produkcji: 2013
Data premiery: 31 maja 2013
Czas projekcji: 129 min.
Dystrybutor: UIP
Reżyseria: J.J. Abrams
Scenariusz: Alex Kurtzman, Damon Lindelof, Roberto Orci
Muzyka: Michael Giacchino
Zdjęcia: Daniel Mindel
Obsada: Chris Pine, Zoe Saldana, John Cho, Anton Yelchin, Zachary Quinto, Simon Pegg, Karl Urban, Benedict Cumberbatch
Kraj produkcji: USA
Rok produkcji: 2013
Data premiery: 31 maja 2013
Czas projekcji: 129 min.
Dystrybutor: UIP
Tagi:
Anton Yelchin | Benedict Cumberbatch | Chris Pine | J.J. Abrams | John Cho | Karl Urban | Michael Giacchino | Simon Pegg | Star Trek Into Darkness | W ciemność Star Trek | Zachary Quinto | Zoe Saldana