» Skarbiec » Opowiadania » Viva El Vago

Viva El Vago


wersja do druku
Viva El Vago
Chrisco de Cacares, młody podporucznik na służbie straży w San Cristobal, przestąpił nerwowo z nogi na nogę, czując jak pot wstępuje mu na czoło. Z przerażeniem patrzył na mężczyznę ubranego w kościelną czerwień. Ten nie zwracał na niego uwagi. Pozornie. Sama świadomość, że wie o jego obecności sprawiała, że serce starało się wyrwać z piersi i ulecieć gdzieś daleko.

Kardynał Esteban Verdugo w końcu podniósł wzrok znad papierów i spojrzał na podporucznika. Miłym, spokojnym, przyjaznym i przerażającym spojrzeniem.
– Przybywasz z raportem? – Zapytał kardynał i udając ciekawość, wygładził mankiet sutanny.
– Eeee… – Chrisco nie wiedział, jak zacząć.
– Chyba cię poznaję – Esteban przyjrzał się dokładniej – Nazywasz się de Concartes?
– Cacartes, panie kardynale. Ja… eee…
– Jesteś, o ile pamiętam, wyznaczonym do przeprowadzenia egzekucji na Plaza del Sol.
– Tak, panie…
– Która, o ile pamiętam, odbyła się dzisiaj w południe…
– Echem…
– Chociaż wcale nie czuję dymu – Esteban teatralnie pociągnął nosem. – A zdawało mi się, że plac wcale nie jest aż tak daleko.
– Widzisz, panie – Chrisco pocił się tak obficie, że zdawało mu się, że zaraz się utopi.
– Co zaszło? – Zapytał sucho Verdugo, wracając wzrokiem do papierów.
– El Vago… – Chrisco zauważył, że dłoń kardynała zacisnęła się na jakimś dokumencie, jednak zaraz potem rozluźniła.
– Co z nim?

Chrisco zaczerpnął tchu.
– El Vago. Bohater ludu, w białej masce… pojawił się znikąd, jakby wyłonił prosto z powietrza. Jak czarownik…
– Yhym. Mów dalej.
– Zeskoczył z konia, nim zdążyli zareagować żołnierze, kat czy ksiądz. Ciął ze dwóch, nim wspiął się na podest. Wtedy z tłumu wyskoczyło kilka osób i zaczęło mu pomagać. Wieźniów od pali odcięli i na plecach wynieśli.
– Na litość Boga, a twoi żołnierze?
– Strzelaliśmy… raniliśmy ze dwóch, trzech, któregoś z więźniów. Jednego z pomocników Wagabundy postrzeliliśmy w serce. Drugiego raniono dwoma strzałami… odprowadziliśmy go do ciemnicy, jeśli zechciałbyś z nim, panie, porozmawiać.
– Dobrze. Poznano nazwiska tych, którzy brali udział w tym bezbożnym akcie?
– Ten, którego żeśmy zastrzelili, to Juan Ferro y Zepeda, szlachcic, choć ubrany był prosto, po mieszczańsku. Ten, co go pojmaliśmy, jest nieznanego miana. Nie mówi nic, tkwi w jakimś bezruchu. Nikt go nie zna.
– Trudno. Możesz odejść.
– Jeszcze jedno, o najłaskawszy…
– Tak?
– Rozpoznałem osobiście jeszcze jednego z tych, co byli na placu.
– Czyżby? – Kardynał przestał czytać dokumenty.
– Jestem pewien, bo pochodzi z mej dalekiej rodziny. Młody jeszcze chłopak, o długich do połowy pleców czarnych włosach, miłej twarzy… nazywa się Miguel Rodrigo Callione y Aldana.
– Dlaczego powinien mnie zainteresować?
– Ponieważ podczas tego, co stało się na placu, to on stał najbliżej El Vago. I ramię w ramię z nim przebijał się przez moich żołnierzy.

Esteban podniósł wzrok. Oczy błyszczały mu lekko.

– I co z tego wnioskujesz, młody poruczniku?
Christo stanął prosto. Nagle poczuł się pewien. Ale niepokój pozostał.
– Może ów chłopak należy do Los Vagos? – spróbował. Verdugo skinął krótko głową.
– Właśnie.
– Został raniony w rękę. Szpadą. Nie wyglądało to najlepiej.
– Doskonale. Dziękuję za wiadomość. Tymczasem bywaj, poruczniku.
– Jednak… muszę cię ostrzec, kardynale. Chłopak jest doskonałym szermierzem. Uczył się w szkole Aldana. Zadziwiająco szybko został mistrzem. Jest niezwykle zdolny. – Rozumiem. Tymczasem bywaj, poruczniku. Spodziewam się, że Don Andres Bejarano będzie chciał ze mną rozmawiać – spojrzał na list na biurku i westchnął ciężko. Porucznik Chrisco jak najprędzej zmierzał ku wyjściu.
– Poruczniku! – usłyszał za sobą jeszcze głos kardynała.
– Tak, panie?
– Dlaczego, u diabła, nie masz na sobie spodni od munduru?

Chrisco spuścił wzrok i poczuł, jak oblewa go gorąco. Samo wspomnienie pełnych rozbawienia i szyderstwa oczu młodego Miguela wystarczał, by żołnierz zaczął się czerwienić ze wstydu. Wspomnienie ostrza szabli, rozcinającego mu pasek i szew spodni aż do kolana sprawiało, że zmieniał się w kupkę popiołu.
– Są w praniu, kardynale.
– Ah. Rozumiem. Możesz odejść.

***


Panowały kompletne ciemności. Świeczka dopiero co się wypaliła, a Miguel nie mógł poprosić teraz gospodarza o świeży zapas – z góry słyszał głosy prowadzonej w pośpiechu rozmowy. Głos jego obrońcy brzmiał niechęcią. Jego rozmówca był spokojny i opanowany. Jednak podłoga tłumiła głosy na tyle, że nie dało się zrozumieć, o czym rozmawiają.
W końcu głosy ucichły. Miguel odczekał jeszcze chwilę. Klapa się odsunęła, wpuszczając z góry szeroki snop światła, oświetlający piwnicę na piwo.

– Szukają cię – zaczął gospodarz bez ogródek, schodząc po drabinie. Mimo tłustego ciała poruszał się sprawnie i w kilka sekund znalazł się na dole, wraz bochenkiem chleba, wędzoną rybą i odrobiną sera.
– Do licha… już?
– Już.
– Nie minęły jeszcze dwa dni. Cholera.
– Zbyt łagodnie powiedziane. A mówiłem ci, tłumoku, żebyś się do tego nie mieszał. Eh! Łeb bym ci urwał, Miguelu.
– Skąd miałem wiedzieć, że będzie tam ktoś, kto mnie rozpozna? – Odparł rozdrażniony chłopak.
– Trzeba było użyć mózgu. Po coś Theus ci go dał, prawda?
– Eh, odczep się, staruchu.
– Trochę szacunku dla starszych od siebie – pouczył go gospodarz, podając mu jedzenie. Miguel łapczywie zabrał się za rybę.
– No dobra. Odczep się, Don Starcze. Lepiej?
– Weź się lepiej za jedzenie. Zatkaj sobie usta, może posłuchasz paru rad.
– Mhm? – Odparł Miguel z ustami pełnymi ryby i chleba. Z podłogi podniósł gliniany kubek, którym zaczerpnął wina prosto z beczki.
– Nie mieszaj się do tego. Licho jedno cię pokusiło, żeby mieszać się do tych we fioletowych wdziankach.
– Los Vagos – odparł Miguel, jak już zapił i przełknął – to szczytna idea. Niechaj powstanie wyzwolony naród. Castille będzie żyć, tak długo jak żyją tacy jak my. Castilla sera victoriosa! Viva El Vago!
– Viva, Viva… – W głosie karczmarza brzmiało znudzenie – Polubiłem cię, chłopaczku, ale żem nie wiedział, że z ciebie taki idiota. Pozostaw to wojsku. Ty i ci twoi fioletowi wagabundzi wiele nie zdziałacie. Ustąp. Już dość osób chce widzieć na stryku twojego wymarzonego mistrza.
– Nie odstąpię – w oczach chłopaka płonął ogień – nie mogę odstąpić! Pozwolić, aby w nasz naród wstąpiła znieczulica? Wiesz, gdzie jest Castille? W sercach osób takich, jak El Vago. Potrzebujemy go w takiej chwili. Za jego przewodem… – Jak tam twoja rana? – Wywód zapowiadał się zbyt długo, by komukolwiek chciało się słuchać go bez znudzenia.
– Przez długi czas nie zagram na gitarze – Odpowiedział Miguel żałosnym tonem.
– Już czwarty raz to mówisz.
– A co ja poradzę, że bez mojej gitary żyć nie mogę?
– Masz za swoje. Gdybyś siedział sobie spokojnie, przy sukience Angeli, mógłbyś ciągle grać jej serenady.
– Są ważniejsze sprawy. El Vago… – Mam dość tego! El Vago to, El Vago tamto… porozmawiał z tobą chociaż raz?
– Nie… szczerze, nawet nie wiem jak brzmi jego głos… ale na pewno jeszcze nie raz porozmawiamy. Jestem pewien, że odwdzięczy się za pomoc przedwczoraj. Może nawet odwiedzi nawet tę gospodę, aby ze mną porozmawiać.
– Jak na razie odwiedzili ją inni goście. Ale również chętnie by z tobą porozmawiali.
– No właśnie. Kto taki? – Miguel wziął kolejny łyk wina.
– Czterech typów, a takich, że na sam widok ciarki przechodzą.
– Więcej szczegółów, proszę.
– Ich szef jeździł na białym koniu z czarną strzałką na czole.
– To mi nic nie mówi.
– Nie przerywaj mi, to wszystkiego się dowiesz. Włosy miał kędzierzawe, kręcone, wąs zadziorny, twarz podłużną i półokrągłą bliznę pod lewym okiem. Bardzo opalony.
– Znam go. Gascardo di Moizziero. Łowca nagród, kawał draba. No, no…
– Czyżby? Nie słyszałem, by mówił z voddaciańskim akcentem.
– Bo nie mówi. Zna doskonale castilliański. I do tego ponoć genialnie manipuluje głosem. A ci pozostali to jego partnerzy w zbrodni. Nie słyszałem, by kiedykolwiek nie udało się im dorwać tego, na kogo polowali. Philippe d’Vamanaeux, to drugi w tej drużynie geniusz szpady, zaraz po Gascardzie.
– Faktycznie, był tam jakiś Montenczyk. Oprócz tego jakiś taki dziwak, z długimi szarymi włosami. Nosił się jak żeglarz. Przepaskę sobie na jedno oko sprawił…
– Alan Greg Pazzi? Mówią na niego Pirat. Nie bez powodu. Nosi przy boku kordelas, prawda?
– Prawda. Czwarty to jakiś Eiseńczyk. Ciężki kloc, czerwony ryj, krótka, czarna szczecina. Pocił się jak diabeł, pewnie dlatego, że gorąc na dworze, a on w pancerzu na piersi sobie biega.
– Tego nie znam. Widać kogoś nowego dołączyli do bandy, bo starego Lorenzo musieli diabli wziąć. I dobrze.
– Czy ja wiem. Eiseńczyk miał przy sobie dwa pistolety. Wyglądał, jakby wiedział, jak sobie nimi radzić.
– Świetnie. Cała banda Gascarda do wykiwania – Miguel wyglądał na zadowolonego.
– Nie mieszaj się w to, Miguel.
– Za późno. Poczekam, aż mnie ręka boleć przestanie. Ale przyznam, że jestem zaskoczony. Nie sadziłem, że kardynał Verdugo wynajmie kogoś takiego.
– Na litość, a ty ciągle swoje? Czemu mieszasz w to Verdugo?
– Bo wiem, że on stoi za wszystkim, przeciwko czemu staje El Vago. Wróg mojego przyjaciela jest moim wrogiem. Zrobisz coś dla mnie?
– Co takiego, wariacie?
– Przekaż Angeli, że ją kocham.
– No dobrze. Niech będzie.

***


Minęły trzy dni ciszy i spokoju. Po trzech dniach gospodarz ponownie odwiedził Miguela. Tym razem bez żywności. Był blady na twarzy i drżał. Miguel domyślał się, że była już noc. Sam nie sypiał regularnie, rozpalony gorączką myśli o Los Vagos, do których wkrótce miał dołączyć.
– Co się stało? – zapytał rozstrzęsionego gospodarza.
– Ktoś do ciebie – odpowiedział ten krótko. Ktoś w ciemnym płaszczu zszedł po drabinie. Miguel sięgnął po rękojeść szpady.
– Ktoś ty?
Przybysz nie odpowiedział, ale zsunął kaptur z twarzy. Miguel spojrzał na białą maskę.

***

– Ty to zrobisz. Udowodnisz swojej wartości, Miguelu. Wtedy zostaniesz jednym z nas. Jesteś mistrzem szpady, młodzieńcze z rodu Aldana. Zostaniesz moim przybocznym. W imieniu dobra Castille. Ty to zrobisz. Nadszedł czas, by to zrobić. Czas, żeby zgładzić Estebana Verdugo.

***


Zastał ją w nocy. Wszedł przez okno, jak cień, rozsunął czerwone zasłony. Kładła się już spać, nie zauważyła go. Jednak on widział jej piękne ciało, wspaniałą, niczym wyrzeźbioną figurę, śniadą skórę, wspaniałe, czarne loki, opadające na plecy i ramiona. Zawołał ją imieniem. Spłoszyła się, wyskoczyła spod pierzyn. Miała na sobie tylko czerwoną, koronkową koszulę nocną. Miguel westchnął.
– Witaj, Angelo.

Nie odpowiedziała, wpatrując się w niego. Potem uśmiechnęła się.
– Nareszcie wróciłeś.
– Wróciłem. Ale…
– Co takiego?
– Nic, nieważne.

Podszedł, pocałował ją. Ona objęła go, przytuliła się do jego ciała, jednak od razu wyczuła, że coś jest nie tak. Był sztywny, spięty. Na twarzy nie miał cienia uśmiechu, a jego oczy nie błyszczały.
– Coś się stało? – spytała, przestraszona.
– Przyszedłem… tylko na krótko…
– Dlaczego? Gdzie idziesz? Jak tam twoja ręka?
– Prawie dobrze. Nie będzie mi potrzebna. Walczę prawą.

Odsunęła się ze zgrozą.
– Znowu chcesz walczyć?
– Nie mam wyjścia. Castille mnie potrzebuje.

Tym razem nie zdołała nic powiedzieć, z szeroko otwartymi oczami pokręciła przecząco głową.
– Znowu? Dlaczego? Dlaczego ty?
– Muszę to zrobić. Dla naszego kraju. Dzięki mnie będzie lepiej. Naprawdę.
– Dlaczego ty?
– Bo jestem w stanie dokonać tego, o co mnie prosił El Vago.
– Czyli?

Miguel wziął głęboki wdech.
– Zabiję Estebana Verdugo.

Dziewczyna opadła miękko na łóżko, nie patrząc na niego. Spojrzenie utkwiła gdzieś w boku pokoju.
– Nie wrócisz, kochanie – powiedziała, hamując łzy.
– Wrócę. Wrócę do ciebie. Za kilka godzin. Teraz chciałem tylko cię pocałować. Ale wkrótce wrócę. A Castille będzie wolne. Bywaj, ukochana.
Po chwili tylko wiatr poruszał zasłonami. Miguela nie było. Angela czuła jeszcze gorący smak jego rozpalonych warg. Potem opadła na łóżko i rozpłakała się.

***


Padły trupy.
Jako pierwsi zginęli dwaj strażnicy, przechodzący korytarzem. Miękkie ciosy szpady pozbawiły ich życia. Napastnik miał na sobie czarny płaszcz, na oczach kaptur. Biegł korytarzem, teraz opustoszałym, na górne piętra. Ktoś zauważył ciała.
– Alarm! Wróg w komnatach! Wróg w komnatach!
– Chronić pana Estebana! Do szabel! Do szpad!

Miguel biegł, biegł jak szalony, nie zważając na ogień w swoich płucach, na igły w swoich nogach. Szabla niemal wyślizgiwała się ze spoconej dłoni. Z któregoś pokoju po lewej ktoś wyszedł. Miguel uderzył go krótko, przez twarz, ostrzem szpady. Ten ktoś upadł.

Pamiętał wskazówki El Vago. Cztery korytarze: drugi na prawo. Za posągiem Pierwszego Proroka miały być małe dzwiczki. Wbiegł przez nie do niewielkiej klitki z małymi schodami. Strażnicy przebiegli za drzwiami, omijając je. Wkrótce ich kroki ucichły. Miguel uspokoił oddech i wspiął się po schodach, wycierając spoconą dłoń o spodnie. Był już trzy piętra wyżej. Ponownie na korytarzach.

Nie było strażników. Miguel nie miał czasu na zdziwienie. Pobiegł dalej, kiedy nagle na całej szerokości korytarza wyrosła zwalista postać. W świetle kandelabrów dostrzegł eiseńską twarz. Przeciwnik miał już gotowe do strzału pistolety. Miguel zaszarżował. Eisenczyk podniósł pierwszą broń do oka.

Castilliańczyk bezbłędnie wyczuł moment, w którym przeciwnik nacisnął spust. Rzucił się na ziemię, przeturlał po podłodze, w momencie kiedy broń była wycelowana w jego twarz. Wstał natychmiast, pobiegł dalej. Zaskoczony Eiseńczyk podniósł drugi pistolet: teraz celował niżej. Miguel ponownie wykazał się niezwykłą intuicją: podskoczył wysoko w momencie strzału. Kula odrąbała kawałek podłogi. Ale nie trafiła celu.

Miguel zdążył już podbiec. Chlasnął szpadą, trafiając w szyję, potem uderzył ponownie, przez twarz. Eiseńczyk westchnął i opadł na kolano. Miguel wraził mu broń w pierś. Nie zatrzymał się nad dogrywającym. Nie miał czasu.

Następny korytarz. Zobaczył następną osobę. Mężczyzna z kordelasem i w marynarskim stroju zdawał się czekać na niego.
– Pirat – wyszeptał Miguel. Pirat potwierdził, a potem zaatakował. Strzelały iskry spomiędzy skrzyżowanego żelaza. Pirat walczył nieczysto, starał się uderzać wolną dłonią, nogami, wchodzić w przeciwnika barkiem, aby go przewrócić. Miguel z trudem unikał tych prób, jednak unikanie spowalniało go na tyle, że nie mógł spokojnie przebić się przez zasłonę przeciwnika. W końcu Pirat ponownie wszedł barkiem, ostro, brutalnie. Miguel odsunął się, podstawił mu nogę. Pirat wywalił się jak długi na ziemię, obrócił, nie zdążył wstać. Ostatnim, co widział, był stojący nad nim Miguel z uniesioną szpadą. – Eiseńczyk i Pirat… – wyliczył Miguel – teraz będzie Phillipe. Czyżby Verdugo wiedział?

Nie miał czasu się zastanawiać. Komnaty kardynała były już na wyciągnięcie ręki. Przed nimi stał ostatni strażnik. Phillipe, uzbrojony w szpadę i lewak. Miguel stał przez chwilę przed nim, patrząc na pełną pogardy twarz. Zaczął spokojnie nucić sobie melodię, jakiej wyuczyli go w szkole Aldana. I zaatakował.

Był szybszy, wyraźnie szybszy. Ale przeciwnik był uzbrojony w dwa ostrza. Wirowali wokół siebie, dysząc ciężko, odbijając ciosy, unikając pchnięć w akrobatycznych ruchach. Phillipe uśmiechał się sarkastycznie, krążąc wokół Miguela.
– Jestem lepszy – zadrwił.

Miguel rzucił się na niego, machnął szpadą, przeszedł na jego drugą stronę. Phillipe z łatwością uniknął ciosu, po prostu pochylił się głęboko. Wstał, patrząc na szpadę Miguela. To był błąd.

Castillijczyk z prędkością błyskawicy sięgnął po wysoki, srebrny świecznik, stojący na korytarzu i rzucił nim w przeciwnika. Phillipe krzyknął z bólu, kiedy ciężki kawał metalu uderzył go w ramię. Miguel ciął go szpadą po biodrze, obrócił, wolną ręką chwycił za lewą rękę Montenczyka. Sprawnym ruchem wykręcił mu ją i ze zdrętwiałych palców wyjął lewak. Zanim Phillipe zdążył cokolwiek powiedzieć, wbił mu go w trzewia, po sam kosz. Montenczyk westchnął, osuwając się na ziemię. Patrzył na nóż w swoim brzuchu z otwartymi oczami. Ale nie krzyczał. Nie zdążył.
– Gascardo… będzie przy Estebanie… – Zawyrokował Miguel, jednak nie przestraszył się voddaciańskiego mistrza szpady. Otworzył drzwi do komnat Estebana.

***


Było cicho i ciemno. W komnacie nie paliły się żadne światła, jedynie promienie księżyca, wpadały przez wielkie okna. Czarne zasłony falowały pod wpływem wiatru. Przez okno Miguel dostrzegł pałac królewski. Na balkonie ktoś siedział.
Wyglądał na Voddacianina. Miguel nie widział dobrze z tej odległości i w cieniu, jednak domyślił się, że to Gascard. Na wpół leżał, wsparty dłońmi o balustradę, z twarzą odrzuconą w tył, z rozrzuconymi na boki nogami. Nie poruszał się. Martwi nie chodzą.

Miguel szybko rozejrzał się w poszukiwaniu kardynała. Dostrzegł go, leżącego na swoim wielkim łożu. Przy nim ktoś stał. Miguel przełknął ślinę. Przy nim stał, patrząc na niego białą maską, El Vago. Miał w ręku pistolet, którym celował w kardynała.
– Dobra robota, Miguelu – powiedział do chłopaka, nie odrywając wzroku od kardynała, który miał twarz zastygłą w grymasie strachu.
– Mistrzu mój… panie mój… ty tutaj?
– Wybacz. Musiałem wykorzystać twoją pomoc. Odciągnąć uwagę. Wiedziałem, że sobie poradzisz.
– Mogłem nie poradzić.
– To wszystko dla chwały Castille. Gdyby nie ty, nie dałbym radzie poplecznikom Gascarda. W nagrodę… ty zabijesz kardynała. Śmiało.

Miguel spojrzał na przerażonego Estebana. Poczuł, jak serce mu rośnie. Miał moc dawania i odbierania życia, teraz, w swoich rękach, w swojej szpadzie. Zbliżył się wolno, z kamienną twarzą.
– Tak – potwierdził – Najwyższy czas. Giń, ciemiężycielu, zdrajco narodu. Giń, za twoje spiski przeciwko Sandovalowi. Giń, wrogu Castille.
Wzniósł szpadę do pchnięcia, patrząc w oczy kardynała. Wyczytał z nich rozbawienie. Kątem oka zobaczył lufę pistoletu. Usłyszał huk. Wciągnął głęboko powietrze, razem z zapachem dymu. Ciało nagle zesztywniało, potem rozluźniło się. Szpada opadła na ziemie. Bezwiednie zrobił dwa kroki w tył, upadł na podłogę. Przed oczami wirowały mu czarne plamki, które szybko zmieniły się w jednolitą czerń, jak płótno. Jak zasłony w oknach kardynała. Jak włosy Angeli. Chciał zadać pytanie, ale jego wargi były już zmartwiałe.

El Vago obrócił pokazowo pistoletem, po czym położył go na stoliku. Esteban Verdugo wstał i podszedł do biurka. Z szafki wyciągnął dwa kielichy z winem.
– Znakomita robota, El Vago – pochwalił wagabundę. Ten zdjął maskę, ukazując twarz Gascarda de Moizziero.
– Dzięki, panie. Dla ciebie wszystko.
– Nagrodę otrzymasz wkrótce.
– Dzięki, pater. Panie kardynale…
– Tak?
– Nie lepiej byłoby mieć go żywego? Wiesz, pater… przesłuchać, wywiedzieć się o El Vago.
– Chłopak nic nie wiedział. Przecież sam z nim rozmawiałeś, tam, w piwnicy. Młodzik dopiero chciał się dostać do Los Vagos. Gdyby mu się to udało, gdyby trafił do prawdziwego El Vago, nie byłoby z nim lekko. Doskonały szermierz. Widać, potrzebujesz nowej ekipy zabójców.
– Zdarza się. Za pieniądze, które mi zapłaciłeś, pater, nie takich wynajmę.
– To dobrze. Wiesz, co mnie bawi najbardziej?
– Hmm?
– To, że chłopak umierał, myśląc, że zdradził go El Vago. Jego mistrz, jego pan. Jego wzór. Ciekawa przewrotność losu. Jestem pewny, że jego ostatnią myślą było "niech żyje Castille."
Gascardo uśmiechnął się krótko.

– Muszę wracać do pracy. Jutro rano muszę zabrać się za biedną duszyczkę tej… Angeli, tak jej było. Zbłądziła, biedna owieczka. Pomogę jej wrócić na prawdziwą drogę. Ty tymczasem, jak będziesz wychodził…
– Tak?
– Wezwij kogoś, żeby uprzątnął to ciało.
Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę


Ocena: 5 / 6



Czytaj również

Komentarze


~Teukros

Użytkownik niezarejestrowany
   
Ocena:
0
Hmmm... takie sobie. Nie lepiej byłoby zrobić z tego przygodę ?
29-11-2004 10:44
Nadiv
    niezłe :)
Ocena:
0
Bardzo ciekawe opowiadanie - przypadło mi do gustu :)
03-12-2004 22:10
~Kuki

Użytkownik niezarejestrowany
    No no
Ocena:
0
Dobre nawet bardzo tak 5- na 6
sam gram w 7th sea szermierzem aldany więc opowiadanie zrobiło na mnie wrażenie .
Swoją drogą chciałbym zagrać w przygodę tego typu
Pozdrawiam
Kuki
25-12-2004 21:00
~Nikolai Dante

Użytkownik niezarejestrowany
   
Ocena:
0
Panie Teukros, mistrz gry powinien posiadać odrobinę wyobraźni! Czyż pomysły nie wylewają się same z tego przecudnego opowiadania? Nie lepiej wymyślić coś własnego w oparciu o czyjeś pomysły? Chciałbym dużo więcej takich opowiadań!
25-04-2005 23:35

Komentowanie dostępne jest po zalogowaniu.