» » Varia #9

Varia #9


wersja do druku

Dura libri, sed libri

Redakcja: Mały Dan

Varia #9
Varia #9 traktuje o dziesięciu komiksowych publikacjach książkowych (no, prawie w stu procentach komiksowych). Jest też dziesiątym odcinkiem, chociaż nosi dumnie koszulkę z numerem "9” na plecach (wyjaśnienie tutaj). Ten odcinek cyklu Varia powstawał najdłużej ze wszystkich tekstów w tej serii, co jest wynikiem brania się za karty książek o komiksie i z komiksem powiązanymi. Wiadomo, gęsto zadrukowane literami powierzchnie pochłaniają zazwyczaj więcej czasu niż czytanie opowieści z dymkami. Długość pisania tego tekstu to jedna rzecz, która go wyróżnia. Drugą jest brak not, bo każdą z pozycji należałoby oceniać w kilku kategoriach. Zbycie ich jedną cyferką byłoby nieuczciwe. Varia o książkach komiksowych (choć w tym zestawieniu zarówno pozycja ostatnia, jak i ZK, nie do końca pasują do listy) jeszcze powróci, ale więcej niż jednego tego typu tekstu na rok nie ma się co spodziewać. 

Dedykacja

Tekst ten dedykuję niejakiemu Al Nashiriemu (być może lektura którejś z poniższych książek pozwoli mu zrozumieć reguły rządzące naszym ukochanym medium obrazkowym), o którym jeden z amerykańskich agentów powiedział (cytuję za cyfrowym źródłem neewsweekowym):

Al Nashiri to idiota, który nie potrafi ze zrozumieniem przeczytać komiksu. 

Spis treści:

  • Łukasz Kowalczuk TM-Semic, największe komiksowe wydawnictwo lat dziewięćdziesiątych w Polsce (2013)
  • Bart Beaty Komiks kontra sztuka (2012/2013)
  • Zeszyty Komiksowe #16: Komiks lat dziewięćdziesiatych w Polsce (2013)
  • Jerzy Szyłak Komiks w szponach miernoty (2013)
  • Danny Fingeroth  The Rough Guide to Graphic Novels (2008)
  • Grant Geissman Foul Play! The Art and Artists of the Notorious 1950s E.C.Comics! (2005)
  • Sean Howe Niezwykła historia Marvel Comics (2012/2013)
  • Mike Madrid The Supergirls. Fashion, feminism, fantasy and the history of comic book heroines (2009)
  • Bob Adelman (org.) Tijuana Bibles. Art. and Wit in America’s Forbidden Funnies, 1930s-1950s (2004)
  • Witold Vargas i Paweł Zych Duchy polskich miast i zamków (2013)

Łukasz Kowalczuk TM-Semic, największe komiksowe wydawnictwo lat dziewięćdziesiątych w Polsce (2013)

Długo czekaliśmy na tę książkę i różne mieliśmy oczekiwania. Czekaliśmy zbyt długo, biorąc pod uwagę czas, w jakim można ją pochłonąć. Autor tego zestawienia spodziewał się absolutnego kompendium z opisami wszystkiego, co TM-Semic wypuścił na rynek. A nie dostał nawet pełnej listy publikacji w załączniku do książki. Niedobrze się stało. A mimo wszystko to piękny prezent dla zaangażowanych w popularyzowanie nad Wisłą superbohaterskich zeszytówek oraz dla ich czytelników. Dla innych to legendarna opowieść o heroicznych czynach, w które trudno uwierzyć, jeśli nie było się w jakiś sposób ich częścią. Nawet jeśli było się tylko tą częścią, która po prostu wydawała na zeszytówki całe swoje kieszonkowe.

Tytuł książki mówi wszystko i chyba nie ma fana zeszytówek TM-Semica, który kupował je, zbierał i wycinał kupony, któremu by można lekturę tej książki odradzić. Każdy będzie ostatecznie zadowolony. Łukasz Kowalczuk zebrał tutaj fakty, anegdoty i dramaty zapaleńców, którzy chcieli działać tak, jak wielkie amerykańskie wydawnictwo (pewna dezorganizacja w działaniu i atmosfera twórczego chaosu przypominają momentami opowieści snute przez Seana Howe’a na temat Marvela). Przez jakiś czas się nawet udawało. Jako uzupełnienie lektury, która zajmie Wam w porywach jedno popołudnie, sprawdźcie czy przypadkiem Marcin Rustecki nie pojawia się na jakimś spotkaniu podczas najbliższego festiwalu komiksowego. Jeśli tak, to pójdźcie koniecznie i zagadajcie go o te czasy. Nawet jeśli akurat ramię w ramię ze swoim sidekickiem będzie promował drugi tom Ksionza.

Z pozycji bardziej wymagającego czytelnika, w książce tej brak mięsistej refleksji na temat opublikowanych przez TM-Semic zeszytówek oraz pogłębionej analizy środowiska, w którym wydawnictwo działało. Owszem, wszystko u Kowalczuka się pojawia, ale w wersji eseistycznej i często tylko zasygnalizowane.

Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę

Bart Beaty Komiks kontra sztuka (2012/2013)

Podstawowym problemem tej książki jest to, że jej tłumaczenie kuleje do strony numer 75 w sposób utrudniający zrozumienie, o co autorowi chodzi. I jest to wina tłumaczenia, a nie dziwnych pomysłów interpretacyjnych Beaty’ego, których swoją drogą również nie brak. Niesmacznym dodatkiem, równie ciężkostrawnym, jest posłowie Adama Radonia, zawierające chwalenie się komiksowymi sympozjami jako miejscem rozwoju teoretycznej refleksji nad komiksem w ramach MFKiG. Niektóre uszy zbyt wiele słyszały komentarzy na ten temat zza kulis, żeby spokojnie doczytać posłowie do końca. A zresztą, w świetle analizy dokonań sympozjum poczynionej przez Jerzego Szyłaka w książce Komiks w szponach miernoty, można zacząć popadać w schizofrenię, skoro z jednej strony jest krytyka, a z drugiej pozytywne powoływanie się na to przedsięwzięcie.

Przechodząc do Beaty’ego: dzieli on swój wywód na temat komiksów i relacji ze światem sztuki na kilka większych całości, z których prawdziwie fascynującym rozdziałem, i najlepszym w całej książce jest ten dotyczący kolekcjonerstwa (O śmieciach, inwestycjach i inwestowaniu w śmieci: ewolucja komiksów jako artykułów kolekcjonerskich). Chociaż i w tym rozdziale, podobnie jak i w innych, analiza układu komiks-sztuka, nie prowadzi do żadnych konkretnych odpowiedzi, które ostatecznie by nam wyjaśniły dlaczego mamy podział na świat komiksu i świat sztuki, które się raczej nie lubią i czasami tylko w sposób wyrachowany ze sobą romansują. Dlaczego nie ma jednej szczęśliwej rodziny świata sztuki z komiksem bawiącym się na trawniczku przed domem? Beaty podjął się zadania, i zgadzam się tutaj z Pedro Mourą, trudnego, jeśli nie niemożliwego do wykonania. Pedro na LerBD słusznie zwracał uwagę na to, że proces legitymizacji, w który zaplątany jest komiks, cały czas trwa, więc zapewne stąd z kolejnych rozdziałów książki przebija ten brak jasnej odpowiedzi na stawiane pytania. Nawet posłużenie się groensteenowskimi pięcioma wadami komiksu, które doprowadziły do jego dewaluacji (str. 24), niewiele wyjaśnia. Zresztą Beaty krytycznie odnosi się do tej propozycji, zwracając uwagę na to, że mieszana forma słowno-obrazkowa nie jest sine qua non nazwania czegoś komiksem (vide komiks niemy). Równie krytycznie można odnieść się do uwagi Groensteena o niewielkim formacie obrazków…

Dosyć ostro dostało się u Beaty’ego pomysłom McClouda, zwłaszcza jego sformalizowanej definicji komiksu, choć chyba zarzuty o ignorancję poszły ciut za daleko. McCloud stworzył taką a nie inną definicję komiksu po to, żeby uświadomić wszystkim, iż komiks może istnieć wszędzie, nie tylko w formie drukowanej. Wówczas nośnik, na którym się pojawia, może być przekaźnikiem dodatkowych treści. Nie wiem też dlaczego McClouda cytuje się jako jednego z tych, którzy komiksowi odmawiają prawa bycia sztuką (str. 51). Nie pamiętam fragmentów jego książek, w których jawnie by powiedział, że komiksu nie należy rozważać jako sztuki. Faktycznie, jego definicja jest bardziej formalna niż instytucjonalna ("instytucjonalna" czytaj zapewne "szkodliwa", bo nie zawsze jednak tworzona przez ludzi kompetentnych), ale forma to przecież tylko narzędzie, które może przekazywać wszelkie treści. Także te, które ktoś uzna za warte umieszczenie w panteonie sztuki.

Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę

Książka Beaty’ego zbyt mocno jednak hołduje zasadzie opisowej "to ciekawy fenomen”, zamiast bardziej drążyć i polemizować. A z kolei kiedy czasami to robi, sięgając po koncepty z zakresu gender i spod znaku sacrum, można do niego stracić cierpliwość (przypomina to nawiedzone próby pisania o komiksie jako o źródle cierpień…). Beaty wskazuje pewne procesy historyczne (o ile i nie histeryczne również) oraz społeczne, które doprowadziły do umniejszania wartości komiksu jako części kultury. Dzieje się to u Beaty’ego jednak nie na poziomie analizy formy komiksowej, a na podstawie analizy mechanizmów i procesów obrotu kulturalnego i artystycznego. Smutnym wnioskiem książki Beaty’ego jest to, że brak nobilitacji, czy też po prostu uznania komiksu za równoważną gałąź sztuki, nie wynika z jego braku spójności estetycznej jako formy przekazu, ale z braku społecznego przyzwolenia.

Powyższe opinie jednak należałoby skonfrontować z tym, co byśmy mieli do powiedzenia po lekturze oryginału, bowiem pewne zdania w tłumaczeniu, jak już sygnalizowałem na początku, są konfundujące lub całkowicie niezrozumiałe z powodu przekładu. Zobaczmy:

Książka ta traktuje o kolizji świata komiksu ze światem sztuki, zapoczątkowanej w latach 50. XX wieku, i która doświadczyła dramatycznego przyspieszenia w latach dwutysięcznych. Obecnie relacja między tymi dziedzinami sztuki jest bardzo niejednolita i daleka od stabilności (str. 19).

Wynika z tego, że "świat sztuki” to "dziedzina sztuki”, co zdaje się raczej dosyć nonsensownym stwierdzeniem. Nie wiem też jak czytać, niezależnie od tego czy to tłumacz czy autor się źle wyrazili, to zdanie:

Nacisk, jaki Becker kładzie na współpracę między członkami art worldu w celu stworzenia systemu służy przypomnieniu, że właśnie ten system tworzy dzieło sztuki. Komiksy, wpisując się w tą logikę, mogą być zdefiniowane jako przedmioty, które komiksowy art world uzna za komiksy (str. 42).

Zakończmy Crumbem te bardzo nieskoordynowane rozważania. Bardzo dobrze brzmi bowiem jego stwierdzenie, w którym mówi:

SZTUKA! Sztuka to tylko rakieta! SZWINDEL jakiego dopuścili się na odbiorcach tak zwani Artyści, którzy ustawili się na piedestale wspieranym przez chlipiących intelektualistów w swoich wieżach z kości słoniowej i rozmemłanych krytyków, którzy uważają, że świat jest im winny utrzymanie! (str. 23)

Skoro tak, to po co komiksowi aspirowanie do miana sztuki i próby stania się częścią świata sztuki? Może dać sobie spokój i być po prostu komiksem? Tutaj wracamy do słusznego szyłakowego określenia świata sztuki jeszcze większym gettem niż "komiksowo". Zresztą, skoro komiks jest z natury narracyjny, to samego komiksu, jako w pełni sekwencyjnego obiektu, wystawić w galerii lub muzeum nie można. Filmu też się przecież nie wystawia, ewentualnie plakaty (z komiksu by można okładki) albo zdjęcia (z komiksu by można powiększone wybrane kadry). Ściana nie jest naturalnym środowiskiem opowieści komiksowej. Komiks może na nią trafić, ale nowe otoczenie naruszy jego naturalny sposób czytania, zmieni kontekst i być może częściowo przekaz. Tak samo jak wrzucenie komiksu na stronę internetową. Czym innym będzie za to stworzenie od podstaw komiksu dla danego środowiska ekspozycyjnego.

Dobrym uzupełnieniem książki oraz sposobu myślenia Beaty’ego o komiksie będzie na pewno lektura jego tekstów z bloga. A my już kończymy nadawanie na tym kanale.

Zeszyty Komiksowe #16: Komiks lat dziewięćdziesiatych w Polsce (2013)

ZK mają zmienić formułę i zamiast jednego wątku przewodniego, publikować artykuły na tematy różne. Od kilku numerów było już widać, że temat przewodni sprawiał spore kłopoty i kolejne ZK rozłaziły się nieskoordynowanie, zamiast wyczerpywać obrane do opisania zagadnienie (np. ostatecznie zawierające wartościowe teksty wydania o Śledziu i Batmanie; numer "śledziowy” nie dorównał podobnej monografii o Krzysztofie Gawronkiewiczu). No i nie inaczej jest z nr 16, w którym oprócz próby opisu Komiksolandii ’90, dostajemy kilka artykułów na temat książki Jerzego Szyłaka (o której w tym zestawieniu piszemy osobno) i stały dział recenzji (któremu, z racji cyklu wydawniczego ZK, chyba jednak posłużyłoby pisanie recenzji zbiorczych niektórych serii, na przykład). Część szyłakowa jest znacznie ciekawsza niż główniejszy temat numeru. W nim w zasadzie niepotrzebne jest pisanie w tej formie o TM-Semicu, bo dubluje to materiały z książki Łukasza Kowalczuka w znacznie okrojonej wersji (chyba sensowniejszy byłby ekstrakt z tej książki, albo jej dłuższa recenzja). Lepiej było pójść na całość w wywiady (oprócz Arka Wróblewskiego można było zagadać i Marcina Rusteckiego). Niektóre wspomnienia tamtych lat są zbyt hermetyczne i niewiele powiedzą wielu czytelnikom, a na pewno ich nie wciągną, bo szybko ów czytelnik może się pogubić w faktach i nazwiskach. Chociaż wyróżniają się tutaj i tak gawędy Dominika Szcześniaka, Adama Ruska i Marka Turka. Świecą one akurat dobrym przykładem.

ZK stanęły w rozkroku z jednej strony tematycznym, a z drugiej formalnym. Czy szala przechyli się ku lekkiej publicystyce czy raczej znośnej refleksji naukowej? Zamiast się zastanawiać, najlepiej wystartować do kolejnych numerów ze swoimi tekstami i nadawać im charakter. Wszak ZK zawsze były otwarte na współpracę ze wszystkimi chcącymi pisać.

Jerzy Szyłak Komiks w szponach miernoty (2013)

Z uwag ogólnych na temat książki Jerzego Szyłaka należy uczynić na początku dwie, oparte na rzucających się bardzo w oczy przewinieniach. Po pierwsze, dla niekwestionowanej naukowości tego błyskotliwie przeprowadzonego wywodu eseistycznego, dobrze by zrobiło wygładzenie w kilku miejscach zbyt osobistego tonu krytyki (te ataki ad personam wytknął w ZK #16 Jerzemu Szyłakowi również Michał Błażejczyk). Po drugie, absolutnie niezrozumiały jest, nie tylko dla mnie, brak bibliografii na końcu książki. Nie przemawia do mnie tłumaczenie, że wszystko (poza jedną, specjalnie niewskazaną pozycją) jest przecież w przypisach. Ciekawe, czy gdyby student w ten sposób uzasadnił nieopracowanie bibliografii końcowej, to czy któryś z promotorów uznałby to za błyskotliwe wyjaśnienie, czy już bezczelność podpartą zwykłym lenistwem? W nauce raczej nie hołduje się zasadzie "co wolno wojewodzie, to nie tobie, smrodzie”. Nie przemawia do mnie również tłumaczenie, że np. w pozycjach zagranicznych też często bibliografii nie ma (patrz omawiana tutaj książka Barta Beaty’ego). Bibliografia końcowa, spis treści, wstęp i zakończenie to pierwsze elementy, które pozwalają się zorientować o czym jest dana pozycja, z jakiej perspektywy napisana i na jakich źródłach oparta. Bibliografia końcowa to po prostu bardzo pragmatyczne dla kolejnych korzystających z książki narzędzie. No i rzecz przecież niezwykle łatwa do opracowania – wystarczy kopiuj/wklej z przypisów dolnych i mała zmiana formatowania lub przerobienie na chwilę przypisów dolnych na końcowe i skopiowanie ich zawartości ze zmianą formatowania. Łatwizna.

Do samego wywodu i głównej treści tej publikacji – rozprawy z niezrozumieniem pewnych kanonicznych tekstów z zakresu teorii komiksu w ramach łódzkiego sympozjum i niekonsekwencją w definiowaniu story artu prowadzącą do zupełnej bezużyteczności tego terminu – ciężko dyskutować. Wywód jest przeprowadzony systematycznie, krok po kroku i w sposób bardzo jasny.

Autorowi tego zestawienia Varia, jako uczestnikowi sympozjów łódzkich, pozostaje tylko posypać głowę popiołem, bo podobnie jak inni uczestniczy powtórzył interpretację tez Bernarda Touissanta w wykonaniu Krzysztofa Skrzypczyka (co ten z kolei uczynił za Toeplitzem), bez sprawdzenia u źródła, o co chodzi. Na swoje usprawiedliwienie można mieć tylko nieznajomość języka francuskiego, ale już ignorancję i nie sięgnięcie po interpretację uczynioną przez Toeplitza, ciężko obronić. Cóż, zatem podobnie jak Michał Siromski w ZK #16 (który zwraca również uwagę na kilka naukowych nadużyć ze strony Jerzego Szyłaka, np. wyeksponowanie ataków sympozyjnych na polski komiks z pominięciem faktu, iż o mistrzach polskiego komiksu w ramach sympozjum też były rozmowy) stwierdzam, że jak się cytuje za kimś, to jednak trzeba też zerknąć do źródła. Michał Siromski w swoim komentarzu jednak nie ma racji pisząc, że podczas sympozjum nie atakowano wprost autorów polskich. Otóż podczas jednej z edycji dostało się wprost Likwidatorowi i Ryszardowi Dąbrowskiemu (zapewne głównie za zjadliwą historyjkę o pewnym kolekcjonerze komiksów bardzo podobnym do K. Skrzypczyka). Pamiętam jak dziś, kiedy zupełnie bez związku, znikąd, Krzysztof Skrzypczyk nawiązując od pamiątkowej antologii hołdu dla Tadeusza Baranowskiego wychwalał pracę Kuby Woynarowskiego (znakomitą zresztą) i porównywał ją do pracy Dąbrowskiego (przeciętnej zresztą), mówiąc z pogardą "a u Dąbrowskiego krew i flaki, jak zwykle” (cytat niedosłowny, pamięć nie ta już, wybaczcie). To haniebne nadużycie, bo na rysunku Dąbrowskiego nie ma wcale krwi i flaków.

Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę

Z drugiej strony cieszę się, że jak już sobie poczytałem więcej, to sam doszedłem do wniosku, że ten komiks to ogólnie taki jednorodny język (lektura Neila Cohna przyszła dużo później) i ewentualne rozdzielanie tekstu i obrazu może służyć tylko fragmentarycznej analizie. We wnioskach i tak składamy wszystko do kupy, jakby było jednością. To jakoś po lekturze McClouda mnie naszły chyba te myśli, kiedy jakoś zacząłem jego kategorię relacji słowo-obraz, montage (czyli teksty graficzne, wpisane w obraz, to jest, szyldy, plakaty, etc.), rozciągać na pozostałe teksty komiksowe, widząc w każdym z nich graficzną znaczeniowość zarówno bezpośrednią (kolor, krój czcionki), jak i pośrednią, projektowaną z kształtu dymka czy mimiki postaci. Ta obrazkowość słowa zlała mi je z samym rysunkiem i tak mi wyszło, że to w zasadzie jedność.

Wracając do samej książki, jeszcze kilka słów o Kubie Woynarowskim i terminie story art. To pojęcie wydaje mi się zupełnie zbędne (ale mi się wydaje zbędne również używanie określenia graphic novel, więc można sobie podzielić przez trzy moje fanaberie), choć rozumiem chyba założenie, jakie Kubie przyświecało. Z jednej strony chodziło o tę nobilitację komiksu przy pomocy galerii sztuki i muzeów (pomysł dosyć absurdalny), a z drugiej o objęcie jednym terminem wszystkiego, co pewne znamiona komiksowej estetyki i mechaniki nosi. Nie udało się, bo nie jest to potrzebne, a z analizy poczynań Woynarowskiego, której Szyłak dokonał, wynika że próbującemu tak czy siak brak ku temu narzędzi. Lepiej chyba mówić o prehistorii komiksu i jego historii, niż tworzyć sztuczny termin. Eisnerowi się udało, Woynarowskiemu - nie. Zresztą bardzo dobrze Jerzy Szyłak określił te komiksowe muzealno-galeryjne aspiracje do świata sztuki, mówiąc w wywiadzie Sebastianowi Frąckiewiczowi (zob. Wyjście z getta. Rozmowy o kulturze komiksowej w Polsce), że to świat sztuki jest prawdziwym gettem. Problem jednak pozostaje taki, że w świecie sztuki są pieniądze, a komiks to taka hobbistyczna zabawa.

Jeszcze jedna rzecz piszącemu te słowa nie daje jednak spokoju. Dlaczego tyle czasu z rozprawieniem się z sympozjum Jerzy Szyłak czekał? Pamiętam jak pisząc pracę magisterską zacząłem szukać książek o komiksie, publikacji wszelkich. Trafiłem wtedy również na łódzkie antologie, zobaczyłem, że jest taka cykliczna impreza i postanowiłem w niej uczestniczyć. Była to wówczas jedyna tego typu możliwość. Skoro ktoś bardziej doświadczony i mądrzejszy widział, co się tam dzieje, to dla ratowania innych od naukowego błądzenia i zadawania się z nieodpowiednimi ludźmi, powinien działać wcześniej. To właśnie zadanie ludzi mądrych, autorytetów. Prawda?

Ustosunkowując się do książki Jerzego Szyłaka, wychodzi pewna ciekawostka. Otóż nie tyle dyskutuje się z samymi tezami autora, co raczej rozwija pewną refleksję własną, mając je za punkt wyjścia. Czy nie tak powinna działać dobra książka?

Danny Fingeroth The Rough Guide to Graphic Novels (2008)

Seria Rough Guides od The Penguin Group obejmuje m.in. takie dziedziny jak Crime Fiction, Cult Fiction, Videogames, Horror Movies, Comedy Movies, The Internet, Conspiracy Theories czy komiksy. Przewodnik komiksowy autorstwa Dannyego Fingerotha (znanego ze swojej pracy przy Spider Manie dla Marvela) to poręczny, choć niepozbawiony wad leksykon, który przyda się fanom komiksu na różnym poziomie zaawansowania.

W zasadzie autor tego zestawienia Varia (ten sam co zawsze zamaskowany pogromca tekstów pisanych) powinien napisać, że tematem pracy Fingerotha nie są komiksy, a raczej Graphic Novels, ale tenże autor ma pewien problem z tym terminem, który wprowadzono chyba tylko po to, żeby nie używać tego strasznego słowa na "k” w odniesieniu do dzieł Eisnera, Moore’a, Spiegelmana czy Gaimana. Trzeba jednak przyznać, że Fingeroth jasno wskazuje miejsce Graphic Novel (GN). Stawia GN w jednej linii obok Comic Books (CB) i Comic Strips (CS), a wszystkie te trzy kategorie umieszcza pod wspólnym hasłem Comics. Taki podział będzie więc podziałem czysto technicznym, który wskaże na formę w jakiej opowieść komiksowa do nas dociera i ewentualnie jej rozmiar oraz zamknięty charakter historii. Gatunek, np. horror czy komedia, będzie w takim ujęciu oczywiście kategorią nadrzędną wobec CB, CS i GN. Fingeroth wyjaśnia że CB, o ile jest mini-serią, to również może wpisać się w świat powieści graficznych. Rozumując jak Fingeroth, należałoby chyba zatem dorzucić to tego trójpodziału komiksowego oprócz pasków, jeszcze przynajmniej jednoplanszówki i szorty (no i może skarpetki, tudzież inne części garderoby). A przecież to mnożenie bytów chyba nie jest konieczne i wszystko sprowadza się i tak do tego, że czytamy po prostu komiksy danego gatunku, prawda? (posłuchaj i wrzuć na luz). Autor tego artykułu chciałby zaznaczyć, że chyba nigdy w mowie nie posłużył się określeniem "powieść graficzna”(!), ani też celowo nie oglądał wykładu profesora Szyłaka o powieściach graficznych przed napisaniem tego fragmentu swojego tekstu). Być może nie świadczy to wszystko dobrze o autorze, ale czuje się on z tym całkiem nieźle.

Co do samego terminu GN nie ma zgodności wśród ludzi komiksu, o co tak naprawdę chodzi. Sean Howe (w komentowanej w tym Varia historii Marvela) mówi o powieściach graficznych jako o prestiżowych tytułach na śliskim papierze i w twardej oprawie. Art Spiegelman mówi, że:

A graphic novel is a comic book that you need a bookmark for.

Eddie Campbell, że:

Graphic Novel signifies a movement rather than a form. The Goal of the graphic novelist is to take the form of the comic book which has become an embarassment, and raise it to a more ambitious and meaningful level.

Daniel Raeburn mówi, że:

GN is the literary equivalent of calling a garbage man a ‘sanitation engineer.

A co podpowiada Wam intuicja?

Kończąc ten wątek, warto tylko sprostować, że to nie Will Eisner pierwszy użył określenia GN w 1978 (chociaż to dzięki niemu zdobyło ono rozgłos; Damn you, Will!), a Richard Kyle w 1964 (w kontekście publikacji dla Comic Amateur Press Alliance). [dopisać uwagi z wykładu Szyłaka!!! – a, nie, nie dopisywać, nie oglądałem/słuchałem jeszcze przecież).

Książka Fingerotha jest podzielona na osiem rozdziałów. Pierwszy wyjaśnia czym jest GN, drugi na szybko streszcza historię komiksu, w trzecim możemy sobie przeczytać komiks (albo jak kto woli powieść graficzną) For Art’s Sake duetu Fingeroth/Langridge, w czwartym poznajemy "kanon” czyli wybór sześćdziesięciu GN, które trzeba znać, w piątym ikony komiksu (z nazwiska), w szóstym osobno mangę, w siódmym mamy mash up o komiksowych adaptacjach filmowych, komiksowej klasyce literatury i komiksach internetowych, a w ósmym wskazówki co dalej czytać w formie książkowej (poradniki, historia gatunku, teoria, etc.) i internetowej. Ten podział kuleje, bo dalsze lektury są dobrane nierzetelnie, komiks internetowy i manga są zbyt dużym zjawiskiem na tak małą ilość miejsca, a i historia komiksu nie da się upchnąć na tak małej przestrzeni w sposób minimalnie chociaż kompletny, itd., itp. Problemowy rozdział o GN, sympatyczny komiks i główna część z sześćdziesięcioma polecanymi tytułami wystarczyłyby na taką publikację. Reszta to niezbyt smaczny bigos, chociaż dla laików zapewne przydatny. Ba, nawet i komiksowi fani znajdą coś nowego, mimo że nad całością jednak będzie się unosić uczucie niedosytu.

Problemem tej publikacji nie jest nawet arbitralny dobór komiksów, bo wiadomo że zbieżność tytułów między każdym poproszonym o takie zestawienie nie będzie stuprocentowa. Problemem jest to, że Fingeroth bierze pod uwagę tylko to, co ukazało się po angielsku (nawet jego zamysłem nie było powielenie tego, co zrobił Paul Gravett w 1001 Comic Books You Must Read Before You Die, i co kontynuuje na swoim blogu w rocznych podsumowaniach), a i tutaj pomija kilka tytułów i kilku autorów wartych wspomnienia (Koslowski, Lemiere, Jason, tak z brzegu tylko; możliwym usprawiedliwieniem będzie zapewne data publikacji książki oraz konieczność zamknięcia listy w którymś momencie – inaczej redagowanie nigdy by się nie skończyło). Plusem natomiast są ciekawie napisane krótkie analizy każdej z sześćdziesięciu pozycji. Fingeroth rzadko się powtarza w sposobie argumentowania i widać, że dobór którego dokonał, maluje się jako bardzo ciekawy, jeden z możliwych, komiksowych pejzaży tematycznych. Minusem jest za to brak plansz poglądowych z całej sześćdziesiątki (tylko niektóre komiksy mają załączoną jedna planszę). I tak na zmianę, plus i minus, to jedyne co widzę. Plusem jeszcze jednym to, że na marginesach, w zakładkach, Fingeroth przemyca chyba drugie tyle komiksów wartych poznania.

A zatem, reasumując: jest to pozycja i dla laika, i dla kogoś kto w komiksach czas jakiś już siedzi. Laik będzie przytłoczony ilością faktów, fan będzie się co chwilę na coś burzył. A czytelnik polski policzy szybciutko, że z sześćdziesiątki wybranej przez Fingerotha w Polsce do tej pory ukazało się (albo jest w zapowiedziach) 25 pozycji.  

Grant Geissman Foul Play! The Art and Artists of the Notorious 1950s E.C.Comics! (2005)

Skoro powstają książki o TM-Semicu, Marvelu i DC, to dlaczego nie o E.C. Comics? O wydawnictwie, które walnie przyczyniło się do wprowadzenia cenzury Comic Code Authority i dostarczyło wody na młyn niejakiemu Fredercikowi Werthamowi?

E.C. Comics założył M.C. Gaines i początkowo nazywało się ono An Educational Comic, ale sławę zyskało pod sterami syna M.C. Gainesa, Billa, już jako An Entertainment Comic. Wydawca ten przeszedł do historii jako ten, który stawiał w ofercie na brutalne opowieści kryminalne i horrory (pisaliśmy w Varia o swoistym hołdzie, które E.C. Comics złożyli redaktorzy portugalskiego Calafrios; niedawno również wspominany był w doskonałym polterowym artykule jeden z artystów pracujących dla E.C. - Frank Frazzetta), a kiedy mu tego zabroniono, zaczął wydawać legendarne pismo satyryczne MAD (najpierw dowodzone przez Harveya Kurtzmana, a potem przez Ala Feldsteina).

Książka ta jest historią EC opowiedzianą biografiami tworzących dla niego autorów (m.in. Feldstein, Kurtzman, Craig, Ingels, Kamen, Orlando, Williams, Elder, Toth, Kubert i wielu innych) oraz antologią komiksów. Każdy autor, oprócz hasła na swój temat, które maluje barwne dzieje funkcjonowania E.C., został zaprezentowany również w kilkustronicowym przedruku komiksu swojego ołówka. Zresztą cały ten album jest bogato ilustrowany (masa okładek i rysunków dodatkowych) i dobrze przemyślany konceptualnie (rozdział o każdym autorze nosi w górnym rogu stron jego oryginalny podpis, którym zaznaczał swoje rysunki). Na przykład pierwsza strona przedstawia Ghoula, który zza uchylonych drzwi znacząco kiwa na nas palcem, zapraszając do środka, a kolejna planszę z komiksu Dream of Doom, która kończy się słowami postaci "I… I hardly know where to begin! I guess there just isn’t any beginning!”. Te planszowe przekładki często odnoszą się do tego, co przeczytaliśmy zwartym tekstem. Na przykład biografię kultowego Grahama "Ghastly’ego” Ingelsa, zmarłego na nowotwór żołądka, wieńczy kadr pogrzebowy z jednego z jego komiksów, na którym ksiądz nad grobem wygłasza formułkę "ashes to ashes, dust to dust”. Od tego typu smaczków roi się w tej książce.

Fascynująca lektura o wielce wpływowym wydawnictwie, które w porównaniu z Marvelem namalowanym przez Seana Howe’a, jawi się jako jedna wielka szczęśliwa rodzina. Choć w wielu przypadkach mowa o wykańczającym tworzących dla E.C. alkoholizmie, czy też o udziale każdego z nich w drugiej wojnie światowej, to mimo wszystko w głowie pozostaje sympatyczniejszy obraz tej "zagródki”.

I żeby nie było, nie tylko ja jestem fanem E.C..

Sean Howe Niezwykła historia Marvel Comics (2012/2013)

Autor tej publikacji podjął niezwykły wysiłek spisania historii niezwykłego wydawnictwa komiksowego. Do tej pory byliśmy chyba skłonni utożsamiać działanie Marvela z osobą Stana Lee, ale po lekturze książki Seana Howe’a, uświadomimy sobie że Stan Lee to tylko jeden z trybików całej maszyny. To dobrze, bo w ten sposób książka Howe’ a stanowi świetny kontrapunkt do filmu dokumentalnego Z wielką mocą: Historia Stana Lee.

Oprócz faktów z dekad funkcjonowania Marvela na rynku wydawniczym, Sean Howe przemyca w swojej książce sporo anegdotek, informacji o konkurencji oraz maluje inny obraz niż ten, który sprawnie działający marvelowski PR przez długie lata przekazywał fanom. Idylliczna wizja, jaką Lee roztaczał na temat pracy w "zagrodzie” nie była klasyczną "ściemą”, a właśnie wyrachowaną strategią marketingową. Książkę się pochłania, mimo tego że jest to w zasadzie przemarsz niezliczonej liczby nazwisk twórców pracujących dla wydawnictwa. Nie sądzę, żeby wśród amerykańskich odbiorców znalazł się ktoś, kto przeżył te wszystkie zmiany i jest z M o początku. Poza Stanem Lee, oczywiście.

Historia Mavela charakteryzuje się rozpaczliwym poszukiwaniem odmienności w ofercie tytułów. Początkowa popularność superbohaterów i nowatorskość tematów, wychwalane przez Esquire i środowisko akademickie, a także pogłębione analizy tychże na łamach poważnej prasy, szybko zyskały status nieznośnej powtarzalności. I to widać do teraz wraz z kolejnymi restartami, rebootami i nowymi liniami (ile już tych "new”, "ultimate” czy "astonishing” mieli sami X-Men?). Nie jest to jednak jedyna cecha stała w rozwoju wydawnictwa. Drugą jest próba spieniężenia potencjału marketingowego uniwersum. Odbywa się nie tylko poprzez wprowadzanie na rynek gadżetów na licencji wydawnictwa, ale przede wszystkim próbami przeniesienia przygód superbohaterów na mały i duży ekran. Jak wiemy udało się to znakomicie dopiero na przełomie stuleci. Ale Marvel po drodze, walcząc o uznanie i pieniądze, bardzo chętnie też romansował ze światem sztuki. Howe wspomina przelotnie o zainteresowaniu pracami Kirby’ego ze strony Lichtensteina oraz o wykorzystaniu komiksów w filmie Paula Morrissey’a The Origin of Captain America.

Howe fantastycznie wpisuje działanie Marvela w praktyki rynku wydawniczego, co daje nam szerszy kontekst i spojrzenie na to, w jakich warunkach wydawnictwo się narodziło i jak walczyło z konkurencją (podbieranie sobie rysowników, nieczyste praktyki cenowe, uzależnienie od dystrybucji). Ojciec tego przedsięwzięcia, Martin Goodman (w przeciwieństwie do np. Billa Gainesa z EC Comic, który początkowo niechętnie przejmował interes po ojcu) był człowiekiem z pasją komiksową od samego początku i m.in. dzięki jego uporowi udało się stworzyć fenomen. Stan Lee z kolei w różnych okresach narzekał, że tak naprawdę nigdy nie chciał pisać komiksów, że chciał pisać sztuki lub scenariusze filmowe. Mówił, że robienie komiksów to praca niewdzięczna i frustrująca, i że należy uciekać na inne pola działalności artystycznej, żeby zostać docenionym. Jeszcze w latach 70-tych XX w. mówił że to zajęcie przejściowe. A Jack Kirby jasno dał do zrozumienia podczas jednego z konwentów, że dla niego komiks jest wszystkim, że komiksy realnie mają dużo większe możliwości, niż ktokolwiek chciałby to przyznać.

Bardzo ciekawy obraz wyłania się z opisu tzw. taśmowej produkcji danego tytułu. Chociaż na ogół w zeszytówce mamy wpisane różne nazwiska z określoną rolą, to z tego co mówił Kirby, często w Marvelu scenariusz tworzyli rysując na podstawie rzuconego przez kogoś pomysłu rysownicy. To oni dbali o dynamikę i przejścia między kadrami, a nie scenarzyści rozpisujący dokładnie wszystko krok po kroku. To powodowało oczywiście wiele zgrzytów (jak choćby procesowanie się o autorstwo danej historii czy stworzenie danego bohatera) i potrzebę ciągłych poprawek oraz pewną przypadkowość w pisaniu scenariuszy. Sprawiało, że znój pracy przy desce rysowniczej wyzwalał złe emocje. Ale sprawiało również to, że historie ciągnące się z numeru na numer zapętlały się tak, że konieczne było wietrzenie w postaci wielkich resetów. A jednak z tego twórczego chaosu wyrosło imperium.

Historia Marvela jest niezwykła również poprzez wspominane reakcje fanów na wydarzenia w uniwersum. Na przykład po uśmierceniu Gwen Stacy, niektórzy z pracowników Marvela nie mogli się pojawiać na konwentach. To wszystko sprawia, że podczas lektury Howe’a kiwamy głową z niedowierzaniem. Również wtedy, kiedy boleśnie przekonujemy się iż ten amerykański comic dream nie wyglądał tak, jak sobie to wyobrażaliśmy. Były kłótnie, rozstania, wyzysk, rzucanie sobie kłód pod nogi. Stan Lee, na którego wielu fanów Marvela po lekturze książki Howe’a się obraziło, również w dużej mierze był ofiarą tego systemu. Był sprytny, co nieco ujmuje tragizmu jego sytuacji. Skłócony z nim Kirby zdaje się momentami zgorzkniały, bo chyba zabrakło mu w odpowiednim momencie przebojowości i bezczelności Stana.

Długo by jeszcze tak można pisać, bo temat fascynujący, ale zostawiam masę ciekawostek do samodzielnego odkrycia tym wszystkim, którzy jeszcze książki nie czytali. Kto jako pierwszy był przymierzany do roli Iron Mana? Jakiego bohatera DC chciało zhandlować Marvelowi? Na te pytania odpowiedzi znajdziecie u Howe’a. Jego książka to jest po prostu klasyczny "musiszmieć”.

(recenzja Polterowa – baczko)

Mike Madrid The Supergirls. Fashion, feminism, fantasy and the history of comic book heroines (2009)

Tę książkę czyta się szybko i sprawnie, gdyż nie jest akademicką cegłą analizującą obecność kobiet w komiksie superbohaterskim ani z perspektywy gender, ani w optyce feministycznej z powoływaniem się na walczące autorytety. To opowieść fana komiksów, który szczególnie upodobał sobie zeszytówki z bohaterkami.

Mike Madrid przekopuje się przez kolejne zeszyty komiksowe, opisując nam kobiety obdarzone supermocami oraz ich zmieniający się charakter oraz ubiory i obyczaje. Koncentruje się na DC i Marvelu, co oczywiste, biorąc pod uwagę rozmiar i rolę tych wydawców, najczęściej przywołując Wonder Woman, Supergirl, Batgirl, Lois Lane, ale także sięgając po X-Kobiety. Pozostałe bohaterki pojawiają się sporadycznie.

W początkowym okresie superbohaterki zostają podzielone przez Madrida na The Debutantes, The Partners, The Victory Girls (z czasów wojny zwracają uwagę Yankee Girl czy War Nurse z czerwonym krzyżem na czole), The Glamour Girl (w odróżnieniu od Debutantes, miały one ciężej, nie były sweetheartami high society i często w ich historiach chodziło o jakąś skomplikowaną relację miłosną). Oczywiście w swoim czasie Comic Code Authority wpłynął na to, że późniejsze przedruki z dosyć odważnym wyglądem Phantom Lady, musiały zostać przerobione, np. bohaterce pomniejszono biust…

Chociaż autor stara się jasno podzielić linię czasową i przypisać do każdej epoki główny, obowiązujący obraz kobiecej bohaterki, to jednak nie jest w tym całkowicie przekonujący. Takie kategorie jak "girlfriends”, "sirens and suffragettes”, "heroine chic” czy też opisy kobiet mrocznych, albo roli seksu w życiu bohaterek, mają swoje uzasadnienie i odpowiednio dobrane przykłady, ale zbyt mocno na siebie zachodzą i w zbyt wielu miejscach łączą. Nie stanowią ostrych, zamkniętych kategorii. I inaczej być pewnie nie mogło, choć przeszkadza to w skatalogowaniu sobie wszystkiego.

Bardzo mocną stroną książki jest za to sarkastyczny i eseistyczny język. Autor potrafi w sposób ironiczny i dosadny, ale zawsze zabawny, puentować swoje wywody. Świetnie też wprowadza nas w każdy rozdział, opisując fragment komiksu z super bohaterką w akcji. Taki opis stanowi dla niego punkt wyjścia do dalszych rozważań, a nam pozwala dobrze wczuć się w klimat omawianej epoki.

Szkoda tylko, że skoro w tytule pojawia się słowo "fashion” (to dla mnie fenomen dosyć niezrozumiały, moda komiksowa, która doczekała się w USA wystaw, a i u nas budzi zainteresowanie, choćby w przyczynkowym artykule Aleksandry Juchacz "moda w komiksie/komiks w modzie" w Uważaj 6/2014) w samej książce brakuje obrazków z bohaterkami. Kilka kolorowych stron między rozdziałami znacznie by poprawiło notowania tej książki. Zwłaszcza w oczach facetów, którzy raczej są wzrokowcami.

Bob Adelman (org.) Tijuana Bibles. Art. and Wit in America’s Forbidden Funnies, 1930s (2004)

To w zasadzie antologia amerykańskich pornograficznych komiksów z lat trzydziestych, czterdziestych i pięćdziesiątych, a nie książka krytycznie je analizująca. Oprócz reprodukcji sporej ilości tych historyjek, dostajemy jednak również bardzo ładnie opisany ich kontekst w wykonaniu Arta Spiegelmana (kolekcjonera), w otwierającym ten album eseju, a także komentarze Richarda Merkina wyjaśniające nieznane i znane konteksty (pod prawie każdą historyjką jest wprowadzający długi przypis, a kolejne kategorie eight-pagerów poprzedza jednostronicowy wstęp). Świetnym dodatkiem jest też analiza, autorstwa Madeline Kripke, języka używanego w tych komiksach. Tak czy inaczej, koncentrujemy się jednak głównie na "akcji”, której oczywiście nie brakuje. Bohaterami seksualnych ekscesów są postaci z kreskówek i komiksów (m.in. Popeye, Mutt and Jeff, Kaczor Donald), politycy (m.in. Stalin, Hitler), sportowcy, znani przestępcy (Capone, Dillinger), aktorzy (m.in. Greta Garbo, Ingrid Bergman) i wielu wielu innych.

Zaskakujące może się dla wielu okazać to, że w tej kategorii komiksów, na ogół ośmiostronicowych, zdarzały się również publikacje o podwójnej objętości, albo i nawet poczwórnej. Art Spiegelman przeczytał około 300 takich komiksów z 700 do 1000 opublikowanych przez trzy dziesięciolecia ich rozkwitu. My w tej publikacji możemy zapoznać się z dużo skromniejszą ilością, ale i tak musimy przyznać rację Artowi, że przyjemność czytania Tijuana Bibles trzeba sobie dawkować. I to dzieląc na małe porcje. Wiele z tych opowieści jest bardzo źle narysowanych (niewielu autorów udało się ustalić z imienia i nazwiska), naszpikowanych przesadnie tekstem i zwyczajnie nudnych i bez polotu. Ale zdarzają się i perełki rysunkowe pełne dwuznacznego, sprośnego humoru słownego.

Zredagowana przez Boba Adelmana książka świetnie uzupełni wiedzę tych wszystkich, którzy o Tijuana Bibles czytali tylko gdzieś przy okazji zaznajamiania się z historią komiksu. Większość z nas nie miała w ręku nigdy książki Werthama, broszurki z Comic Code Authority i wielu klasycznych komiksów, czy właśnie sławnych i często opisywanych Tijuana Bibles. Dzięki publikacji wydawnictwa Simon&Schuster, jedną z tych białych plam możemy zapełnić.

Witold Vargas i Paweł Zych Duchy polskich miast i zamków (2013)

Był fantastyczny Bestiariusz Słowiański, jest z niego kalendarz na 2014 rok, no i niedawno pokazały się też Duchy polskich miast i zamków duetu Vargas/Zych.

Autorzy podzielili Polskę na województwa, wygrzebali straszne historie i postaci z każdego z nich, wybrali i ustalili między sobą co który chce zilustrować i stworzyli ilustrowaną encyklopedię strachów polskich. I znowu ze wspaniałym efektem. Bracia Wilki, Ranny Komtur, Łgarz i pijak, Widmowa Bitwa, Duch w Fabryce, Królowie Radzą, Śpiąca Armia, Kacperek, Upiór w Karocy, Uduchowione Miejsce, Duch Czarnoksiężnika, Czrnoduch, Gauda Marę, Francuzi z Orzeszkowej, Wiercące Trupy, Podpalacze z Kalisza, Szary Dziadek, Brzydkie Stwory czy Dobry Starosta to tylko kilka rysunków, które nie tylko straszą, ale i rozbudzają wyobraźnię do zaprzęgnięcia tych wszystkich wspaniałych opowieści do scenariusza komiksowego. Vargas i Zych zrobili pierwszy krok, podając nam na tacy punkty zaczepienia, aby w komiksie stworzyć klimatyczne odpowiedniki horrorowe świetnych polskich filmów (Lokis, Wilczyca czy Widziadło) tego zaniedbanego nad Wisłą gatunku, który ma przecież z czego czerpać. Zych i Vargas udowadniają i uświadamiają nam to po raz drugi.

Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę



Czytaj również

Komiks kontra sztuka
Trudna odpowiedź na trudne pytanie
- recenzja
Niezwykła historia Marvel Comics
O narodzinach giganta
- recenzja
23. Międzynarodowy Festiwal Komiksu i Gier w Łodzi
Dziewiętnaście kadrów z MFKiG
- recenzja
Opowieści tramwajowe
Komiksiki do kontroli
- recenzja
Wywiad z Waldemarem Tevnellem
Dziś wyglądałoby to inaczej. O TM-Semic po latach
Kaijoe
Kai Joe wkracza do akcji
- recenzja

Komentarze


Jeszcze nikt nie dodał komentarza.

Komentowanie dostępne jest po zalogowaniu.