» Opowiadania » Vallarne. Część 1

Vallarne. Część 1

Vallarne. Część 1
Głos kanclerza drażnił i nieprzyjemnie brzmiał w uszach. Przynajmniej w uszach skazańca. Vallarne uznał, że owo niemiłe wrażenie może mieć związek z dokumentem, który czytał kanclerz, a który z każdym słowem dokładał kolejny odważnik do ciężaru przedstawianych zbrodni. Po piątym zdaniu Vallarne z Nod przestał mieć wątpliwości co do tego, jaki będzie wyrok. A był to dopiero początek.

Słowa wylewały się zza ciastowatych warg, okraszone strzyknięciami śliny. Tak jakby mówca – zupełnie niepotrzebnie – za wszelką cenę starał się dodać im mocy i w ogóle nie zauważał groteskowego skutku swych wysiłków.

Nodyjczyk z niesmakiem odwrócił wzrok, usiłując nie zwracać uwagi na skrzeczący głos spowitego w czerń sługi prawa. Nie musiał spędzać ostatnich – być może – znośnych chwil w życiu, gapiąc się na tę otłuszczoną wronę. Do wyboru miał jeszcze setkę wyniosłych twarzy miejscowych możnych, falujące biusty ich żon, znudzone oblicze króla. A także tysiące wpatrzonych w niego oczu miejskiego motłochu, lśniących od nienawiści i niezdrowej fascynacji jak chmara świetlików. Ponad tłumem wznosił się pachnący świeżym drewnem pręgierz, a w cieniu za tronem tkwiła zakapturzona postać królewskiego oprawcy. Postać opierała dłonie na rękojeści miecza, który w obecnych okolicznościach mógłby okazać się dla Nodyjczyka znakiem przychylności bogów. Wybawieniem od bólu. Spełnieniem pobożnych modłów, gdyby Vallarne je wznosił. Ale Nodyjczyk nie miał złudzeń co do własnej pobożności i wątpił, by bogowie zechcieli się za nim wstawić.

Czarne kosmyki włosów lepiły się nieprzyjemnie do twarzy. Powstrzymał chęć, by je odgarnąć; konopny sznur i tak uniemożliwiłby podobny gest. W myślach posłał wiązankę przekleństw ludziom z królewskiej świty. Mogliby przynajmniej pozwolić mu się ogolić. Tygodniowy zarost doprowadzał go do szaleństwa. Króla jednak najwyraźniej nie obchodziły podobne drobiazgi; wodził wokół znudzonym wzrokiem bladoniebieskich oczu i prawie nie patrzył na skazańca.

Właściwie Vallarne mógłby prosić monarchę o łaskę. Z uwagi na jego "zasługi dla Korony, w służbie Szarego Gryfa poczynione", szanse Nodyjczyka mogłyby przedstawiać się wcale niezgorzej. Jednakże honor – albo wrodzona przewrotność – nie pozwolił mu o nic prosić. Przez cały proces, podczas którego postawiono mu zarzuty, Vallarne nie odezwał się niemal słowem. Większość więźniów – jak słyszał – w pierwszych fazach śledztwa zwykła gorąco protestować przeciw niesprawiedliwym oskarżeniom. Vallarne nie protestował. Wszystko, co mu zarzucono, było prawdą, a sam Nodyjczyk nie miał w zwyczaju kłamać. Tylko tym zdołał zasłużyć na zaufanie Aerid; na tyle, by zgodziła się zawrzeć z nim sojusz. To zaufanie przywiodło go w końcu do zguby. Gdyby nie ono, Aerid nigdy nie wysłałaby go z misją w samo serce Oldarenu. Gdyby nie ono, nie stałby tu ze skrępowanymi na plecach nadgarstkami, bo miejscowi władycy okazali się mniej honorowi od Nodyjczyka i tej, która go przysłała. Gdyby nie ono...
Vallarne prawdopodobnie dawno skończyłby z mieczem Aerid w sercu. I dziękowałby bogom za podobną śmierć.
Bogowie jednak najwyraźniej postanowili okazać się sprawiedliwi.

Nodyjczyk odruchowo zacisnął odrętwiałe dłonie – i natychmiast skrzywił się z bólu. Powybijane palce znów dały o sobie znać. Vallarne spróbował wyobrazić sobie, co czuje człowiek, którego łamią kołem. Szybko zrezygnował. Istniała realna możliwość, że wkrótce będzie miał okazję przekonać się o tym osobiście. Zacietrzewienie człowieka w czerni i wrogie spojrzenia tłumu nie wróżyły eleganckiego końca Vallarne’owi z Nod.

– Znane jest nam również świadectwo czynów haniebnych a okrutnych, jakich ów człowiek dopuścił się w innych krainach – skrzeczał kanclerz. – Osobliwie na sardyjskich ziemiach...

Twarz Nodyjczyka skurczyła się nieznacznie. Miał nadzieję, że pozostało to niezauważone. Sardia, pomyślał. Zawsze wracają do Sardii...
Wyniszczony wojną kraik po drugiej stronie Środkowego Morza stał się jego przekleństwem, odkąd tylko postawił w nim stopę. A wcale się na to nie zapowiadało.

Jako młodszy syn diuka Nod – na długo przed tym, nim starszego niespodzianie zabrała zaraza – Vallarne nie miał widoków na odziedziczenie rodowych włości. Ojciec, który był rozsądnym i bogobojnym człowiekiem, umyślił więc oddać niesfornego syna pod opiekę mnichów z Tornaille, by tam ujęli go w karby i przyuczyli do kapłaństwa. Chłopiec jednak ani myślał przyjąć świętych węzłów; pewnej nocy uciekł z opactwa, śmiertelnie raniąc przeora i turbując pół tuzina nowicjuszy, którzy nieopatrznie stanęli mu na drodze. W jednej chwili Vallarne został wyklęty przez bogów i ludzi. Nie przejął się tym specjalnie; przystał do bandy najemników, która w owych czasach grabiła wybrzeże Halden, i jął ochoczo ćwiczyć się w wojennym rzemiośle. Nim minął rok, były wychowanek Tornaille dowodził już własnym oddziałem podobnych mu narwańców, który rychło zyskał sobie ponurą sławę we wszystkich Środkowych Krainach.

Wreszcie, po latach wojowania, tułaczki, grabieży i gwałtów, zebrawszy pokaźną kolekcję wyroków śmierci, Vallarne z Nod stanął twarzą w twarz z roaveńskim werbownikiem, który kusił wypchaną kieską uczciwego, królewskiego złota.
Nie namyślał się długo.

Najemnicy mieli pomóc w tłumieniu buntu w Sardii. Zadanie zrealizowali z właściwą sobie fantazją, ku uciesze roaveńskiego monarchy i powszechnej zgrozie sardyjskiego ludku. Vallarne i jego ludzie przeszli przez górzystą krainę jak gnany wiatrem pożar, dopóki nie zatrzymały ich mury Shean Dharma - ostatniej sardyjskiej twierdzy, bronionej przez ostatniego z sardyjskich rycerzy. A potem przez jego wnuczkę, bękarta jakiegoś oldareńskiego diuka.
Starzec i dziewka. Kto mógł się spodziewać?

Osłabiona twierdza powinna paść najdalej po dziesięciu dniach. Broniła się przez kolejne trzydzieści, sprowadzając Nodyjczyka i jego ludzi na krawędź wyczerpania, nim z zachodu nie przybył posłaniec z rozkazem buntowniczego króla. Twierdzę trzeba poddać, krzyczał. Sardia uległa, zginęło mnóstwo ludzi, a przez opór obrońców Shean Dharea może ich zginąć jeszcze więcej. Nim przybędzie prawowity dziedzic, nakazuje się, by Shean Dharea otworzyła bramy przed Vallarne’em z Nod.
Do dziś pamiętał wyraz twarzy stojącej na murach Aerid, gdy słuchała tych słów.

Powinniśmy byli wówczas odstąpić, pomyślał, zaciskając dłonie i ignorując związany z tym ból. Walczyli dzielnie, podczas gdy nasze zwycięstwo cuchnęło tchórzostwem i zdradą tych, którzy obiecali im pomoc. Należało to uszanować.
Wtedy jednak wściekłość przesłaniała im oczy, a szlachetne gesty nigdy nie leżały w naturze Vallarne’owych kompanów.
Aerid wymogła na nim obietnicę, że oszczędzi jej ludzi. Że jeśli zechcą, będą mogli odejść nie niepokojeni. Obiecał.
Dotrzymał słowa. Ludzi z Shean Dharea nie spotkała krzywda. Ale Aerid, żądając łaski dla nich, nie wspomniała o sobie.
A Vallarne miał dobrą pamięć.

Kropla potu spłynęła mu po twarzy. Czy to wtedy zasłużył sobie na swoje przezwisko? Nie był pewien. Jednak wieści o tym, co wydarzyło się w Shean Dharea, rozniosły się szeroko po wszystkich Środkowych Krainach, przybierając na koniec postać czarnych liter na pergaminie, które opasły człowiek z łańcuchem kanclerza na szyi odczytywał tłumowi.

Z niepojętych powodów ludzi rzadko interesowały jego wyczyny w Nivrlandzie, Carn, na Wybrzeżu czy nawet w samym Oldarenie. Z Sardią było inaczej. Mały, górzysty kraj pod niemożliwie błękitnym niebem stał się symbolem jego hańby, najważniejszym świadkiem popełnionych okrucieństw i zbrodni, miejscem, które nadało mu miano Diabła z Nod, towarzyszące mu odtąd wszędzie, dokądkolwiek się udał. Vallarne uznał to za ironię. Mało znanym powszechnej opinii faktem było bowiem to, że w Sardii obudziło się jego sumienie. Przybrało postać odważnej, jasnowłosej dziewczyny i gryzło jak wściekły pies.

Łamanie kołem nie mogło być wiele gorsze. W przeciwieństwie do skrzeczenia kanclerza.
No, dalej, pomyślał, przymykając powieki pod spływającymi z czoła kropelkami potu. Słowa w połączeniu z osobą czytającego stawały się torturą, którą Nodyjczyk znosił z coraz większym trudem. Skończcie tę szopkę...
Człowiek w czerni odchrząknął i starannie złożył pergamin. Vallarne po cichu podziękował bogom.
– Słyszeliście zarzuty i świadectwa, jakie przedstawiono przeciw temu człowiekowi – zawołał donośnie pokorny sługa prawa. – Ze swej strony ośmielę się dodać, żem nigdy dotąd nie miał do czynienia z podobnymi zbrodniami.
To znaczy, że niewiele wiesz.
Vallarne splunął w kurz. Z satysfakcją zauważył, że nozdrza kanclerza drgnęły.
- Nie znam kary dość srogiej, by mogła zmazać podobne zło – ciągnął człowiek w czerni, zniżając głos. – Co możesz rzec na swoją obronę, Nodyjczyku?
Vallarne nie odpowiedział.

Kanclerz przyglądał mu się przez chwilę. Potem zwrócił się do zebranych:
– Czy wśród was, dobrzy ludzie, jest ktoś, kogo świadectwo nie zostało przedstawione? – zawołał. – Czy jest wśród was ktoś, kto może przemówić w sprawie oskarżonego? Czy jest ktoś, czyje słowo może zaważyć na wyroku?
Nikt się nie odezwał. Vallarne skrzywił się w duchu, usiłując rozetrzeć nadgarstki. Bogowie są sprawiedliwi...
Kanclerz nabrał powietrza w płuca.
– W obliczu świadectw i dowodów, jakie przedstawiono Trybunałowi Królewskiemu, pod przewodnictwem Jego Miłości Duskana Czwartego, króla Oldarenu, protektora Halden, Aolinu i Alendaile, na mocy sprawowanego urzędu, ja, kanclerz koronny, ogłaszam...

Głos kanclerza zginął w tumulcie, który ogarnął tłum. Vallarne odszukał wzrokiem źródło zamętu i zmarszczył brwi. Od Północnej Bramy przedzierało się dwudziestu zbrojnych. Solidne, wojskowe kobyły torowały sobie drogę przez ciżbę, wspomagane kopnięciami i pokrzykiwaniem odzianych w kolczugi jeźdźców. Ludzie rozstępowali się przed nimi i przepychali między sobą, by widzieć lepiej. Nawet znudzona twarz króla okazała ślad zainteresowania.

Jeźdźcy zatrzymali się przed podwyższeniem, gdzie w obecności króla, jego kata, kanclerza i miejscowych możnych miał zostać wydany wyrok na Vallarne’a z Nod. Nad głowami przybyłych powiewały zakurzone, zielono-czarne sztandary diuka Bodenfill i jeszcze jeden, którego Vallarne nie spodziewał się tu ujrzeć. Szare skrzydła heraldycznej bestii falowały na wietrze, dając złudzenie życia.

Jeden z jeźdźców uniósł nagle głowę; na wyprężonej piersi błysnęło czerwone oko gryfa, wyhaftowanego srebrzystoszarą nicią na tunice. Jeździec zeskoczył z konia, wspiął się na podwyższenie i przyklęknął przed królem.

– Wasza miłość – rzekł dźwięcznie – zechciej wysłuchać i mnie.
Monarcha skinął przyzwalająco dłonią.
– Sługo Szarego Gryfa – rzekł w jego imieniu kanclerz. – Zechciej wpierw wyjawić swe imię.
Jeździec podniósł się z klęczek. Zdjął hełm.
Szmer przebiegł przez tłum. Sumienie Vallarne’a szarpnęło się wściekle, ugryzło.
– Jestem Szarym Gryfem, wasza miłość, nie jego sługą – powiedziała kobieta o jasnych włosach, wbijając w kanclerza spojrzenie szarych oczu. – Tarczą Oldarenu i mieczem przeciw jego wrogom. Nieprawym dzieckiem diuka Herriola z Bodenfill i sardyjskiej księżniczki. – Przerwała, by po chwili zawołać głośniej – Jestem Aerid z Shean Dharea, tą, która broniła twierdzy mojego dziadka przed nodyjskimi najemnikami pod wodzą tego człowieka.

Wskazała Vallarne’a ruchem głowy. Dłonie Nodyjczyka zacisnęły się bez udziału woli, sprawiając nieznośny ból. Najbardziej bolało go jednak coś, co mógłby chyba nazwać sercem. Gdyby je miał. Gdyby miał dość odwagi.
Szmer wśród ciżby brzmiał teraz jak grom.

Kanclerz uśmiechnął się łagodnie do Aerid, lecz nie zdołał powstrzymać triumfalnego drgnienia kącików warg.
– Nie zapomnimy o twych krzywdach, pani – zaskrzeczał, chyląc ku niej głowę. – Zostaną sprawiedliwie pomszczone.
Vallarne spróbował wyobrazić sobie ową sprawiedliwą pomstę. Nie spodobała mu się.
Spojrzał na Aerid. Jej oczy miały twardy wyraz. Jednak nie spoglądały na niego.
– Sama zwykłam płacić swe długi – rzekła ostro. – Nie dlatego ryzykowałam zajeżdżenie najlepszych koni, wasza miłość.
– Pani, zechciej zatem...
– Pochwyciliście człowieka, który wykonywał mój rozkaz – przerwała.
– Nie powinien był przekraczać granic Oldarenu. Jego zbrodnie...
– Winny zostać ukarane – odezwał się niespodziewanie król. – Przybyłaś tu, pani, by coś nam w tej sprawie powiedzieć. Rzeknij to więc. Jako tarczę Oldarenu gotowi jesteśmy cię wysłuchać.
Aerid z szacunkiem zwróciła się w jego stronę.
– Wybacz mi, wasza miłość – rzekła. – Nie chciałam...
– Słuchamy cię, pani.
Aerid schyliła głowę. A potem wyprostowała – i przemówiła tak, by wszyscy mogli ją słyszeć:
– Domagam się łaski dla Vallarne’a z Nod.
W ciszy słychać było tylko słaby łopot sztandarów.

* * *


– Vallarne z Nod spełniał mój rozkaz – mówiła cicho Aerid. – Nie mieliście prawa go zatrzymywać.
Król wysłuchiwał jej słów w milczeniu, od czasu do czasu pocierając dłonią orzechową bródkę i wlepiając wzrok w tunikę Aerid. Oprócz niego w sali obecnych było kilku możnych z północnych baronii, których Vallarne mgliście rozpoznawał, ludzie w płaszczach Szarego Gryfa, grupka mnichów w brunatnych opończach zakonu z Tornaille oraz nieodłączny kanclerz. Motłoch – na szczęście – trzymano tym razem z daleka.
– Przekroczył granice Oldarenu.
– Z listem żelaznym! – Kobieta poderwała gwałtownie głowę. Vallarne rzadko widywał na jej szczupłej twarzy podobny gniew. – Podpisanym przez wszystkich diuków, książąt i baronów z oldareńskich ziem na północ od Algary.
– Ale nie przez króla – przerwał zimno kanclerz. Wskazał podbródkami więźnia, który stał na prawo od ławy Trybunału ze śladami kajdan na nadgarstkach. – Na tym człowieku ciąży sześć wyroków śmierci...
– Siedem – mruknął Vallarne.
– Siedem – poprawił kanclerz, nie patrząc na Nodyjczyka. – Siedem zbrodni, za które oskarżony ani razu nie okazał skruchy. Ani razu! Dlaczego?

Może uznał, że to i tak niczego nie zmieni, pomyślał więzień. Że lepiej zacząć walczyć o honor, zamiast biadać nad dawną hańbą. Jednak spowity w czerń sługa prawa był chyba innego zdania, co dobitnie podkreślał uniesionym oskarżycielsko palcem.
– Troską jego miłości jest, aby lud Oldarenu mógł żyć w poczuciu królewskiej sprawiedliwości i pokoju – ciągnął kanclerz. – Sprawiedliwości, która nie może znieść, by ludzie pokroju Vallarne’a z Nod chodzili wolno, drwiąc z praw boskich i ludzkich…

– Praw Oldarenu – przerwała zimno Aerid. – Bogowie, o ile sobie przypominam, nakazywali raczej miłosierdzie.
"Skruszonym wybaczać, strapionych pocieszać". – Opat Tornaille uniósł chudą szyję nad wycięciem opończy. – Tak mówią słowa Księgi… Jednakże, jak nam tu powiedziano, Nodyjczyk dotąd nie okazał bodaj śladu skruchy, a ze strapieniem miał do czynienia tyle, ile przysporzył go innym.
– Prawda!
– Jako rzecze!

Obecni w sali mnisi skwapliwie pokiwali głowami, nawet nie starając się ukryć wrogości, malującej się wyraźnie na ogolonych gębach. Wysuszone oblicze przeora pod dobrotliwym uśmiechem wyrażało otwartą nienawiść. Vallarne przyjrzał się opatowi uważniej. Mgliście przypomniał sobie nowicjusza o patykowatym ciele, który kiedyś nieudolnie próbował zagrodzić mu drogę ucieczki. Stare grzechy, skrzywił się w duchu, rozcierając nadgarstki. Z rodzaju tych, które lubią się mścić.

Przeor kontynuował przemowę:
– Bogowie w doskonałości swej łączą sprawiedliwość z miłosierdziem. Człowiek jednak doskonałym nie jest. Dlatego bogowie dali mu prawa, by wskazywały mu drogę, jaką winien zdążać. Vallarne z Nod zboczył z tej drogi wiele lat temu, pani Aerid. Wiesz o tym lepiej niż ktokolwiek inny.
– Z wielką lubością mówisz o prawach, ojcze – powiedziała Aerid, lekko przechylając głowę. – Skoro jednak od bogów pochodzą... Co z prawem przysięgi? Ile według twoich bogów warte jest dane słowo?
– Tyle, ile człowiek, który je wypowiada. – Jeden z baronów Rubieży zrobił wyniosłą minę. Aerid przebiła go wzrokiem.
– Znać zatem, że Nodyjczyk jest wart więcej od ciebie, Cullevn, bo z was dwóch to ty nie zwykłeś dotrzymywać obietnic. Zresztą, nie ty jeden...

Vallarne zauważył, że Cullevn poczerwieniał na twarzy. Uśmiechnął się.
Aerid potoczyła wzrokiem po zgromadzonej szlachcie.
– Cullevn, Botifaar, Votharel, Rhyesse... Nie zliczę, ile razy prosiłam was o ludzi. Odmawialiście mi albo zwodziliście, przez co musiałam korzystać z mieczy najemników, rabusiów i morderców. A teraz chcecie mi odmówić nawet tego?
– Pani – chrząknął kanclerz. – Zrozum, troską naszą jest, by stało się zadość sprawiedliwości, którą odwlekano już zbyt długo...
– A moją troską jest bezpieczeństwo królestwa – ucięła kobieta ze znakiem Szarego Gryfa. – W tym celu potrzebuję ludzi do obrony Rubieży, takich, którzy dowiedli swej sprawności w walce. Vallarne dowiódł jej wielokrotnie. Jest najlepszym dowódcą, jakiego mam...
– Czy na tyle, byś chciała powierzyć mu własną armię? – Ciche słowa opata Tornaille zadźwięczały w powietrzu jak odłamki szkła. Król uniósł z zainteresowaniem brwi. Aerid zacięła usta. Milczała dłuższą chwilę. Vallarne westchnął bezgłośnie.
– Odpowiedz nam, pani. – Opat odezwał się teraz głośniej. – Czy powierzyłabyś mu swoją armię?

– Tak. – Kobieta hardo uniosła głowę. – Powierzyłabym.
Szmer przebiegł przez salę, po czym ucichł, gdy mnich uniósł dłoń.
– Nawet pomimo tego, co zdarzyło się w Shean Dharea...?
– Nie widziałam cię na jej murach, ojcze – przerwała Aerid zimno. – Powstrzymaj się zatem przed wygłaszaniem sądów na temat spraw, o których nie masz pojęcia. Nie przybyłam tu, by odgrzebywać stare krzywdy. Przybyłam, by stanąć w obronie wojownika Rubieży, który strzeże oldareńskich granic.
– Dlaczego, pani?

Kobieta zmrużyła oczy.
– Dlatego, że wiem, ile jest wart. Zasłużył na to, by bronić jego honoru. Wasza miłość – zwróciła się do monarchy. – Przez wzgląd na twoje królestwo... Proszę o łaskę dla Nodyjczyka.
Szlachta i brunatni mnisi zaszemrali z dezaprobatą, twarz kanclerza poczerwieniała. Jego wysokość chylił lekko głowę pod ciężarem korony, patrząc w jedno szczególne miejsce na tunice Aerid, co tej ostatniej wyraźnie nie przypadło do gustu. Ludzie z Rubieży siedzieli na swych ławach w niczym nie zmąconym milczeniu. Szemranie wśród pozostałych przybierało na sile.
Pierwszy podniósł się Cullevn.
– Że jak?! – ryknął potężnie, uderzając rękawicą o udo. – Łaska? Dla Nodyjczyka? A takiego, kurwa! Wasza miłość, nie zamierzasz chyba...
– Zamiary jego miłości pozostają jego wyłącznie sprawą – upomniał surowo kanclerz. – Bacz na słowa, lordzie Cullevn...
– Mamy skurwysyna w ręku! Chcecie go teraz wypuścić?!
– Ręka bogów doprowadziła go przed sąd królewski – odezwał się chudy mnich. – Jakże zaprzeczyć ich wyrokom...?

– Wyrok jeszcze nie zapadł. – Tobriand, jeden z dowódców Aerid, uniósł głowę nad potężnymi barami. – Czy może o czymś nam tu nie wiadomo?
– A co za różnica, kurwa! – zeźlił się Cullevn. – Nodyjczyk jest winny jak cholera, wszyscy to wiedzą! Po co...
– Nie mamy tu decydować o jego winie – przypomniał kanclerz.
– Bo i nie ma o czym, do kurwy nędzy! Na wszystkie demony, przysięgam, jeśli ten piekielny pomiot wyjdzie stąd żywy, sam mu wyrwę serce. I gówno pomoże mu królewska łaska...
– Lordzie Cullevn!
– Bogowie świadkami...
– Nie zdążyłbyś wyciągnąć miecza, Belegard – powiedział Vallarne znużonym głosem. – Znać musisz być tego świadom, skoro dla pojmania jednego piekielnego pomiotu potrzebowałeś pomocy dwudziestu zbrojnych.

Twarz lorda Cullevn przybrała kolor purpury.
– Ty bezczelny...
– Lordzie Cullevn – Aerid wygięła wargi w uśmiech zdolny zamrozić powietrze wokół. – W których słowach Nodyjczyk minął się z prawdą?
– A kogo to ciekawi, kurwa?!
– Mnie – powiedział nagle król. – Czy było tak, jak mówi Nodyjczyk?
Cullevn zaciął się.
– Wasza miłość...
– Odpowiedz, lordzie.

Belegard Cullevn w jednej chwili stał się podobny do psa, który dopiero co dostał burę. Zwiesił głowę, zgrzytnął zębami i posłał Vallarne’owi złe spojrzenie.
– Było, jak mówi – wypluł z siebie.
– Cudnie. – Król cmoknął. – Dwudziestu zbrojnych...?
– Wasza miłość... Nie sposób było inaczej...
– To znaczy, żeś przyprowadził przed nasze oblicze wielkiego wojownika, lordzie Belegardzie – zadrwił król. – Dziw, żeś mu należnych honorów nie okazał, wlokąc jako psa na powrozie...
– Honor?! – Oblicze Cullevna eksplodowało czerwienią. – Honor okazać?! A niby za co, kurwa?! Sprawnie mordować i grabić, to honor? Plądrować? Gwałcić? Wasza miłość raczy darować, ale jakoś, kurwa, nie jestem przekonany...

Opat Tornaille chrząknął dyskretnie.
– Lord Belegard ma rację – odezwał się irytująco łagodnym tonem, niemile drażniącym uszy. – Sprawność we władaniu bronią nie czyni wielkiego wojownika. Trzeba czegoś więcej.
– Czego, ojcze? – spytała niecierpliwie Aerid. – Czego żądają twoi bogowie?
– Honoru – odrzekł chudy mnich, stając za opatem. – Ale honoru rycerza, nie zbójcy.
Oczy Aerid zwęziły się w szparki. Dziewczyna opuściła swoje miejsce przy ławie i zdecydowanym krokiem podeszła do przeora Tormaille. Sięgnęła smukłą dłonią za pas, po czym rzuciła opatowi pergaminowy zwój.
– Przeczytaj to, ojcze – warknęła. – Bacz, w czyje imię to napisano.

Przeor rozpostarł zwój, pośpiesznie przebiegł go wzrokiem. Przygryzł wargi. Vallarne z zaciekawieniem nastawił uszu.
– List żelazny, ojcze. – Cichy głos Aerid zadźwięczał w stężałym powietrzu jak upuszczona stal. – Sporządzony w imię bogów, których czcicie w Tornaille. Ten sam, z którym posłałam mojego człowieka w serce Oldarenu, wierząc, że dzięki słowu ludzi honoru nie spotka go krzywda. – Wyrwała pergamin ze znieruchomiałych rąk bożego sługi i zatknęła go z powrotem za pas. Obiegła wzrokiem salę. Połowa lordów wbiła oczy w ziemię, druga połowa ostentacyjnie nie zwracała uwagi na osobę Szarego Gryfa. Mnisi szeptali i wiercili się na swoich miejscach jak gromadka uczniaków. Z twarzy króla niczego nie dało się wyczytać.
– Vallarne z Nod nigdy nie splamił warg kłamstwem – powiedziała Aerid. – Dotrzymał każdego z danych słów. A został przywleczony przed królewski sąd przez ludzi, którzy w imię bogów zaręczyli mu nietykalność. O jakim honorze mówimy, ojcze?
Przeor milczał. Vallarne postarał się przyoblec twarz w wyraz doskonałej pokory.

Wtrącił się kanclerz:
- Pani... Lordowie działali w najlepszej wierze...
– Śmiem wątpić – parsknęła Aerid. Szlachecka brać jak jeden mąż poderwała się z ław, grzmiąc we wściekłym proteście i wymachując upierścienionymi dłońmi. Jak stare kurwy, którym wytknięto brak cnoty, pomyślał Vallarne z pogardą. Nie mają nawet odwagi, by spojrzeć w twarz prawdzie... Zaraz jednak skarcił sam siebie. Oni nie mieli swojego Shean Dharea, Vallarne...
– Potwarz!!! – ryczał Belegard Cullevn. – Potwarz to!
– Racja! Potwarz to!
– Wasza miłość! – Rudobrody lord Rhyesse uderzył kościstą dłonią w pierś. – Nie przepuścisz wszak tej zniewagi płazem...!
– Gorze! Nie godzi się...
Wielmoża o włosach białych jak mleko wykrzywił brzydko twarz. Spojrzał na Aerid i splunął pod nogi.
– Zaiste, pani, gdybyś nie była niewiastą...
– To co? – spytała Aerid zimno, unosząc brwi. – Wyzwałbyś mnie na udeptaną ziemię, Botifaar?

To możemy uczynić choćby zaraz. Wątpię jednak, by wówczas znalazł się głupiec dość naiwny, by chcieć bezinteresownie narażać rzyć, broniąc twych włości przed Plemionami.
Botifaar pobladł. Vallarne znał go dość dobrze, by wiedzieć, że nie było to oznaką strachu.
– Broniłem swych ziem, zanim w Oldarenie zjawił się Szary Gryf – powiedział jasnowłosy szlachcic. – Z radością uczynię to znowu. Nie ścierpię jednak, by jakiś sardyjski bękart godził w moją cześć...
– Dobrze mówi!
– Sława lordowi Botifaar!
– Swą cześć pohańbiłeś sam, lordzie Botifaar – zauważyła Aerid. – Łamiąc przysięgę daną bogom, Nodyjczykowi i mnie...
– Uczyniłem to, co należało! – warknął szlachcic. – Jak my wszyscy... zapłaciliśmy srogą cenę, by Vallarne z Nod poniósł karę za swoje zbrodnie.
– Które? – zainteresowała się Aerid. – Przegnanie twoich pachołków, którzy łupili kupców na trakcie do Bodenfill? Na pozostałe wszak patrzyłeś dotąd przez palce...
– Chyba nie tylko ja, pani Aerid – odciął się Botifaar jadowitym tonem. – Nie ja uczyniłem Nodyjskiego Diabła dowódcą armii, ani nie roztaczałem nad nim opiekuńczych skrzydeł Szarego Gryfa. Tyś to uczyniła, pani. A nie możesz twierdzić, że zbrodnie Vallarne’a nie były ci znane.

Szlachta zahuczała, zagłuszając apelującego o spokój kanclerza.
– Dobrze! Dobrze mówi!
– Na pohybel! Żadnej łaski!
– Śmierć!!!
Zgiełk nieomal rozsadził salę. Aerid milczała jakiś czas, pozwalając wielmożom wykrzyczeć się do woli, nim nie uspokoili ich wezwani przez kanclerza królewscy pachołkowie. Kobieta splunęła z pogardą.

– Lubicie szafować cudzym życiem, lordowie Oldarenu – odezwała się cicho. – Szkoda, że nienawiść tak bardzo przyćmiła wasz rozsądek.
Cullevn parsknął. Szlachta i mnisi zagrzmieli zgodnie, jakby tworzyli jeden chór. Botifaar przyjrzał się jej podejrzliwie.
– Co takiego dał ci Nodyjczyk, pani? – spytał. – Każdy kiep wie, że nie masz wielu powodów, by okazywać mu przyjaźń. Czym zapłacił za twoją przychylność?
– Dał mi sto mieczy i wierność psa – warknęła Aerid. – Uznałam, że to dość, by użyczyć mu skrzydeł. – Zwróciła się w stronę króla, chyląc z szacunkiem głowę. – Wasza miłość... Nie twierdzę, że Vallarne z Nod jest wzorem cnót. Nie jest. Nie zaprzeczam oskarżeniom, jakie tu padły... jednak wszystkie dotyczą czasów, które już minęły. Od miesięcy Nodyjczyk dobrze służy twemu królestwu. Ani razu nie zawiódł, czego nie mogę powiedzieć o wielu obecnych tu lordach...

Dowiódł swego honoru. Odmawiając mu łaski, zadasz cios samemu Oldarenowi.
– Większym ciosem będzie pozwolić, by Diabeł z Nod uszedł cało! – zagrzmiał lord Rhyesse. – Naraziliśmy własną cześć rycerską, by wyciąć najgorszy wrzód na ciele królestwa. Wasza miłość, lordowie nie będą przychylni, jeśli ich poświęcenie... – urwał, widząc uśmiech krzywiący królewskie usta.
– Czyżbyś ośmielał się grozić swemu królowi, Rhyesse? – spytał monarcha leniwie, opierając brodę na upierścienionej dłoni. – Czy też podajesz w wątpliwość słuszność jego osądu, zanim jeszcze został wypowiedziany?
– Panie... – Lord Rhyesse nieznacznie schylił ryżą głowę. – Nie w moim prawie sprzeciwiać się twym osądom. – Podniósł wzrok, po czym uniósł w górę zaciśniętą pięść. – Jednak podobnie jak moi bracia ścierpieć nie mogę widząc, jak pozwalasz się judzić tej sardyjskiej dziewce...
– Dosyć – warknął król, a jego uśmiechnięta twarz momentalnie zmieniła wyraz. – Ani słowa więcej, lordzie Rhyesse.
– Panie mój...

Bladoniebieskie oczy zwęziły się niebezpiecznie. Rudy lord umilkł natychmiast, a pozostali wykonali ruch, jakby chcieli odsunąć się jak najdalej od niego. Kanclerz wyglądał, jakby chciał rozpocząć kolejną przemowę, lecz szybko zrezygnował, zerknąwszy na oblicze suwerena. Vallarne obserwował twarz monarchy i czuł, jak podnoszą mu się włosy na karku. Nie wiedział dlaczego.
Aerid czekała, wyniosła i nieruchoma jak posąg.
Król zwrócił się w jej stronę. Błękitne oczy zogniskowały się na wypukłościach haftowanej srebrną nicią tuniki.

– Zasiałaś tu niemało wzburzenia, pani Aerid – rzekł jego miłość z powagą. – Tuszę, że niewielu spodziewało się, iż podejmiesz się otoczyć Nodyjskiego Diabła ochronnym skrzydłem... Ale bronisz honoru człowieka, na którym ciąży siedem wyroków śmierci. Człowieka, który sam nie znalazł słów na swoją obronę. Czy narażenie się na gniew połowy lordów Oldarenu to cena, jaką warto zapłacić za łaskę dla jednego zbrodniarza? Czy zastanowiłaś się nad tym, pani?
– Przedstawiłam już swoje racje, wasza miłość – powiedziała Aerid. – Nie mam nic więcej do dodania. Ufam, że to wystarczy, byś wydał osąd najlepszy dla twego królestwa.
– Szanuję twoje zdanie, pani. – Król skłonił głowę. – Jednak pozostaje ono w sprzeczności ze słowami połowy mych wiernych wasali, którzy w imię sprawiedliwości narazili na szwank własną cześć rycerską. Nie mogę tego zlekceważyć. – Monarcha wyprostował się w wysokim krześle, a jego twarz przybrała wyraz głębokiej zadumy. – Być może jednak... Jest pewien sposób, by Nodyjczyk odzyskał honor.

Zamilkł znacząco. Aerid drgnęły nozdrza.
– Wasza miłość?
– Twierdzisz, pani, że Vallarne z Nod stał się... Jak to się teraz mówi? Innym człowiekiem. Że jego służba pod twoim sztandarem przynosi królestwu bezcenną korzyść, która winna zmazać ciążące na nim przewiny. Czy tak?
– Tak, wasza miłość.

Twarz Aerid przypominała kamienną maskę.
– Wydaje się jednak, że obecni tu panowie nie są o tym do końca przekonani. – Król wyszczerzył zęby. Przypominały dwa rzędy perełek i nie przyniosłyby wstydu szlachciance na wydaniu. – Wątpię również, by dali się przekonać słowom Szarego Gryfa. Przyznam, że sam jestem pełen wątpliwości. W związku z tym widzę tylko jedną drogę, jaką moglibyśmy podążyć. – Uśmiechnął się jeszcze szerzej. – Zostawmy osąd bogom. Oni z pewnością są w stanie rozstrzygnąć, czy Vallarne z Nod zasłużył na królewską łaskę.

Obecni w sali mnisi zamruczeli z aprobatą. Ludzie z chorągwi Szarego Gryfa spoglądali spode łba to na nich, to na swojego dowódcę. Aerid zacięła usta.
– Czy to twa ostateczna odpowiedź, wasza miłość?
– Ostateczna. – Twarz króla przybrała zimny wyraz. – Vallarne z Nod w mojej ocenie nie zasłużył na więcej. Śmiem twierdzić, że na mniej. Tej łaski udzielam mu tylko ze względu na ciebie, pani, oraz twą wierną służbę królestwu Oldarenu.

Wyraz twarzy Aerid wyraźnie świadczył o tym, że nie o taki rodzaj łaski jej chodziło. Nagle jej rysy stwardniały. Vallarne’a ogarnął chłód. Nie, pomyślał. Nie rób tego...
– Wasza miłość, proszę zatem...
– Nie rób tego, Aerid.
Pół setki twarzy zwróciło się w jego stronę.
– Nie rób tego – powtórzył.
Kobieta posłała mu twarde spojrzenie, ignorując jego słowa. Ponownie zwróciła się do króla:
– Proszę, byś pozwolił mi stanąć w imieniu Nodyjczyka.
– Nie zgadzam się – powiedział Vallarne.
– Nie mógłbym odmówić prośbie pierwszego obrońcy królestwa – rzekł poważnie król, po czym wykrzywił wargi w uśmiechu, w którym znać było nutkę szyderstwa. – A tobie nie udzieliłem głosu, Nodyjczyku. – Pochylił przed Aerid głowę, błyskając szmaragdami korony. – Stanie się zadość twemu życzeniu, pani. Masz na to moje słowo.
– Dziękuję, wasza miłość. – Aerid skłoniła się sztywno.
– Nie ma za co. – Król rozparł się w krześle, zabębnił palcami o poręcz. – Zatem postanowione.

Niech będzie zapisane, że Szary Gryf stanie do walki w bożym sądzie, by w imieniu Nodyjczyka Vallarne’a bronić jego honoru.
Vallarne w duchu posłał jego miłości soczystą wiązankę przekleństw. Nie podobał mu się wyraz królewskiego oblicza, kryjący drwinę pod wymuskaną orzechową bródką.
– Jako pan i najwyższy sędzia tych ziem mam prawo wyznaczyć reprezentanta, który będzie stawał w imieniu sądu – powiedział dźwięcznym tonem król. Spod przymrużonych powiek potoczył wzrokiem po zebranych, zatrzymując się nieco dłużej na zbrojnych Aerid i ich chmurnych, ogorzałych gębach, które pod monarszym spojrzeniem spochmurniały jeszcze bardziej. Król uśmiechnął się lekko. Decyzję podjął już wcześniej. – Sąd wyznacza na swego reprezentanta Vallarne’a z Nod.

Szczupła twarz Aerid pobladła odrobinę. Vallarne wątpił, by ktokolwiek prócz niego to zauważył. Spojrzał na króla, w te jego drwiące, błękitne ślepia i zmrużone powieki. Więc jednak dopiąłeś swego, sukinsynu, pomyślał. Jedyną łaską, na jaką mógł liczyć Nodyjczyk, była szybka śmierć. Jeśli Aerid miała utrzymać armię Północy, będzie musiała go zabić.
Vallarne powinien dziękować bogom i za to. Zamiast tego ogarniał go coraz większy gniew.
Oszukano ją, tłukła się po głowie uparta myśl. Znów ją oszukano.
Zacisnął palce i syknął z bólu.

* * *


Vallarne wyprostował zdrętwiały kark, zamrugał. Blask pochodni kłuł nieprzyjemnie w oczy, nawykłe już do mroku podziemi. Dzwonki, które wyrwały go z niespokojnego snu, pobrzękiwały cicho na jaskrawej czapie, spod niej zaś łyskały plamki bladoniebieskich tęczówek.

– Przyszedłem dotrzymać ci towarzystwa, Nodyjczyku – powiedział król, sadowiąc się na zydelku naprzeciw więźnia. – Ufam, żeś temu rad?
– Byłbym bardziej, gdybyśmy spotkali się po drugiej stronie kraty – odparł Vallarne. – Chętnie oddałbym również te błyskotki, którymi wasza miłość obdarzył mnie aż nazbyt hojnie. – Potrząsnął obręczami kajdan. Król roześmiał się.

– Zaiste, nie sposób ci odmówić odwagi – rzekł. – Choć wydaje mi się, że gdybyś pomieszkał w tych lochach nieco dłużej, śpiewałbyś zgoła inaczej.
– Wierzę. – Nodyjczyk mimo woli spojrzał na swoje dłonie. Palce prawej były opuchnięte i dokuczały przy każdym ruchu. – Wasza miłość uznał jednak za stosowne wymówić mi dalszą gościnę. Doprawdy, nie wiem, jak to przeżyję.
– Nie przeżyjesz – stwierdził zimno król. – Zmarnowałeś swoją szansę, Nodyjczyku.
– Czym? – spytał Vallarne uprzejmie. – Walczyłem pod sztandarami Szarego Gryfa. Byłem tarczą Oldarenu przeciw Mavrenom i plemionom Północy, przeciw sprzedawczykom i zdrajcom. Nie szczędziłem krwi własnej ani moich ludzi... Jeśli to nie wystarczyło, to...
– Wszystko to bardzo piękne i szlachetne, panie Nod – przerwał król, nachylając się w jego stronę. – Ale, daruj, w obliczu tego, coś nawyprawiał wcześniej, odrobinę niewystarczające.
– Czego zabrakło?
– Pokory. – Król zmruży oczy. – Zabrakło ci pokory, by zgiąć hardy kark i poprosić o łaskę. W twoim położeniu powinieneś pełzać w pyle u stóp mego tronu i skamleć jak pies. Jeśli skamlałbyś dość przekonująco, być może ocaliłbyś życie. Skończyłoby się na chłoście i wygnaniu, co nie przeszkadzałoby ci służyć królestwu; mógłbyś nadal tłuc się z Mavrenami na Rubieżach i w górach Nod. Gdybyś poprosił... ale ty nie umiesz prosić, Vallarne. I za to zdechniesz.
Nodyjczyk milczał chwilę.
– Czemu aż tak zależy ci na mojej śmierci, wasza miłość? Rozkazałeś swoim wasalom, by pojmali mnie pomimo listów żelaznych, podpisanych ich własną ręką. Przezornie zaczekałeś, aż znajdę się dostatecznie daleko od chorągwi Szarego Gryfa. Złamałeś słowo, dane Aerid i mnie za pośrednictwem twoich wasali. Dlaczego?

Monarcha rozparł się wygodniej na zydlu, rozciągając nogawice błazeńskiego stroju.
– Wyobraź sobie małe księstwo naprzeciw ziem Mavrenów, którego wierności Oldaren od wieków nie może być pewnym – rzekł. – Albowiem dziwnym zrządzeniem losu diukowie owej krainy jak jeden dziedziczą pewną irytującą przypadłość: nazbyt sztywne karki i nieobliczalność. To niebezpieczna mieszanka, zwłaszcza u człowieka, który miałby dowodzić twoją armią... Czemu wydaje się sprzyjać nawet ta, którą uważałem za tarczę królestwa. Postaw się na moim miejscu, Nodyjczyku. Co byś zrobił?
– Dotrzymałbym danego słowa.
– Jasne. – Król prychnął, potrząsając dzwonkami czapki. – W tym względzie niczego nie można ci zarzucić... Poza tym, że starannie dobierasz słowa przysiąg, zanim je wypowiesz. Czy nie tak było w Shean Dharea? Zawsze mnie to intrygowało. Zechcesz rozwiać wątpliwości swojego króla?
Vallarne nie uznał za stosowne odpowiadać.
– Milczysz. – Duskan Czwarty wydął wargi. – Czyżby ubodły cię moje słowa, Nodyjczyku?
– Nic nie wiesz o Shean Dharea – powiedział Vallarne ochryple. – Nic.
– Wiem, że powinieneś zdechnąć u jej murów, ty i twoja banda. – Głos monarchy zabrzmiał nadspodziewanie ostro. Dzwonki u czapki brzęknęły. – Za mnichów, którzy zginęli w Tornaille. Za splądrowane chałupy i ludzi wyrżniętych w Halden. Za Sardów, których mordowaliście za roaveńskie złoto, bo mieli odwagę bronić swoich ziem i honoru, o którym nie miałeś pojęcia. Za to, co ty zrobiłeś Aerid... Za to wszystko powinieneś zdechnąć w bardzo nieprzyjemny sposób, Vallarne. Tymczasem zamiast karmić wrony częściami własnego ścierwa, śmiesz rościć sobie prawo do tytułu obrońcy królestwa. Jakimś sposobem zdołałeś zyskać przychylność Szarego Gryfa, który teraz domaga się dla ciebie łaski. Łaski! Pomimo tego, że według wszelkiego prawdopodobieństwa powinien pluć ci w twarz razem z tłuszczą i przyklaskiwać katu. – Król splunął w resztki przegniłej słomy, upstrzonej kropkami mysich odchodów. – Nigdy tego nie pojmę. – Parsknął. – Nigdy.

Umilkł, dysząc wściekle. Vallarne’owi wydawało się, że dostrzegł na królewskim obliczu ślad czerwieni. Mogło to być złudzenie, wywołane migotaniem płomienia pochodni. Mogło, lecz nie musiało. Vallarne przyjrzał się monarsze uważniej. I nabrał pewności.
– Chodzi o Aerid – powiedział cicho, opierając głowę o kamienny mur, który wydał mu się bardziej zimny niż zwykle. Białe zęby błysnęły w mroku. Król roześmiał się, potrząsając dzwonkami czapki.
– Oczywiście, że chodzi o Aerid – rzekł, wydymając usta. – Nie lubi mnie. Z jakichś powodów mam wrażenie, że gdyby nie ty, byłoby inaczej.
Vallarne spojrzał królowi w oczy.
– A gdyby było inaczej? – spytał spokojnie. – Co byś zrobił, wasza miłość?
Król wzruszył ramionami.
– To ładna dziewczyna. Ma charakter. Byłaby miłą odmianą po tym, co mam na dworze, a co znudziło mnie już setnie... Co o tym sądzisz Nodyjczyku? Mam słuszność? Zdaje się, że mógłbyś powiedzieć co nieco na ten temat, prawda?
Vallarne miał ochotę zdzielić jego miłość w pysk. W porę przypomniał sobie o powybijanych palcach. Przymknął oczy.
– Powinieneś stanąć naprzeciw niej – odezwał się cicho. – W walce. Wypatroszyłaby cię jak prosię, zanim zdążyłbyś unieść miecz.
– Liczę, że zobaczę coś takiego – odparł król spokojnie. – Zasłużyłeś na to, by cię końmi rozwłóczyć. Ale chętniej ujrzę, jak giniesz z jej ręki. – Uśmiechnął się nieładnie. – Widziałem, jak na nią patrzysz, Nodyjczyku. Bez wzajemności... A ja chcę, by tak pozostało.

Wstał, strzepnął jaskrawe nogawki. Wyglądał śmiesznie w tym stroju. Jednak Vallarne’owi jakoś nie chciało się śmiać. Podciągnął się na rękach, uniósł głowę.
– Oszukałeś ją – powiedział.
– Czyżby? – Ironiczny uśmiech znów wykrzywił wargi monarchy. – Żądała dla ciebie łaski. Przybyła bronić twego honoru; nic nie wspominała o życiu... Nie przyszło ci do głowy, że uczyniła to celowo? Tak jak ty wtedy, w Shean Dharea? Pomyśl o tym.
Nodyjczyk potrząsnął głową.
– Nie zrobiłaby tego. Nie Aerid.
– Aerid stała się Szarym Gryfem. Tarczą królestwa. Mieczem przeciw jego wrogom... a ty, Vallarne, jesteś jednym z nich. Czas, by Szary Gryf sobie o tym przypomniał.

Broniłem twojego królestwa, sukinsynu, pomyślał Vallarne. Wykrwawiałem się u jego granic. Walczyłem, tak jak inni, z jej imieniem na ustach. Po to, byś mógł wdziewać na rzyć kolorowe szmatki i nudzić się dziewkami na dworze...
Zacisnął zęby. A potem uśmiechnął się, wbijając swe piwne oczy w bladoniebieskie tęczówki pod błazeńską czapką.

– Ty też zmarnowałeś swoją szansę, wasza miłość – powiedział. Król z zainteresowaniem uniósł brwi. – Oszukałeś Aerid – wyjaśnił więzień. – Sądzisz, że ci za to podziękuje?
– Czas pokaże. – Monarcha wydął wargi. – Ale ty już się o tym nie przekonasz. – Odwrócił się i podszedł do drzwi, zabierając ze sobą pochodnię. Zza zatrzaśniętych krat rzucił jeszcze więźniowi pełne drwiny spojrzenie bladobłękitnych oczu. – Słodkich snów, Nodyjczyku.... Do zobaczenia o świcie.
Gdy się oddalił, w celi Vallarne’a zapadła ciemność.

c.d.n.
Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę
Tagi: Vallarne



Czytaj również

Komentarze


~Charleene

Użytkownik niezarejestrowany
   
Ocena:
+1
Bardzo przyjemnie się czyta :-)
31-07-2009 19:36
earl
   
Ocena:
0
Bardzo ciekawe, a taki początek zapowiada naprawdę długą i intrygującą opowieść. Tylko nie wierzę, aby ktoś w obecności króla mógł się zwracać w stylu "gówno pomoże mu królewska łaska..." i używać "kurew" zamiast przecinków.
06-08-2009 16:45
philrof
   
Ocena:
0
Troszke przegięcie z tymi "kurwami", faktycznie. Ale poza tym, całość prezentuje się nad wyraz ciekawie i już niebawem zabieram się za część drugą. :)
25-11-2009 14:18

Komentowanie dostępne jest po zalogowaniu.