» Recenzje » V jak Vendetta

V jak Vendetta


wersja do druku

Koszmar Łukaszenki


V jak Vendetta
Filmy będące ekranizacjami komiksów przez długi czas do mnie nie trafiały. Niechęci tej nie zdołali przełamać nawet wychwalani przez krytyków i widzów X-Meni wespół z Człowiekiem-Pająkiem. Nie twierdzę, że były to złe produkcje; rzecz w tym, że odstręczały mnie swym infantylizmem od ekranu wszystkie te ujęcia, w których pojawiały się poprzebierani w kolorowe gacie cudaki. Zacząłem się nawet zastanawiać, czy nie jestem aby nieuleczalnym przypadkiem, lecz punkt zwrotny nadszedł w wakacje minionego roku. Wtedy to obejrzałem Sin City, eksperyment formalny tak cudowny, że nie zaszkodziła mu nawet płyciutka fabuła, i Batmana - Początek, znakomicie zrealizowany i trzymający w napięciu film przygodowy (no bo chyba jeszcze nie s-f?). Kilka miesięcy później przyszła pora na bardzo dobry thriller Historia przemocy na podstawie graficznej powieści1 duetu Wagner & Locke, który utwierdził mnie w przekonaniu, że nie wszystko głupawe, co z dialogami w dymkach związane. Idąc na V jak Vendetta wiedziałem już, że przeniesiona na duży ekran historia komiksowa może być pozytywnym przeżyciem, o ile tylko czołówkę otwiera logo DC Comics, a nie Marvela.

Zacznijmy od małej deklaracji. Papierowego pierwowzoru V jak Vendetta nie czytałem, jedynie pobieżnie go przeglądałem (z okazji premiery trafił na wyeksponowane miejsce w "mojej" księgarni). Dlatego w poniższej recenzji oceniam film jako dzieło niezależne, nie jako adaptację. Złorzeczeń na odstępstwa od oryginału Moore'a i Lloyda ani zachwytów nad zmyślnymi innowacjami scenarzystów musicie szukać gdzie indziej.

Trafiamy oto do despotycznej Anglii, w której władzę absolutną sprawuje faszystowska partia Norsefire. Wbrew pozorom, którym najwyraźniej ulegli pewni recenzenci, nie zadawszy sobie trudu (dokładnego) obejrzenia filmu, nie jest to żadna rzeczywistość alternatywna, gdzie Niemcy wygrali II wojnę światową. Akcja rozgrywa się w niedalekiej przyszłości (lata dwudzieste XXI wieku), a radykalne zmiany ustrojowe na Wyspach nastąpiły wskutek wielkiej wojny (zapewne o zasięgu globalnym) rozpętanej przez, jakżeby inaczej, Stany Zjednoczone. W nowej, wspaniałej i bezpiecznej rzeczywistości homoseksualiści oraz muzułmanie trafiają do obozów koncentracyjnych, tajna policja kierowana przez indywiduum o nazwisku Creedy dokonuje częstych i bezwzględnych aresztowań, a partia Adama Sutlera sprawuje w kraju władzę totalitarną.

Na scenie pojawia się V - enigmatyczny i elokwentny aż do przesady mężczyzna perfekcyjnie władający sztyletami i kryjący się za maską Guya Fawkesa, angielskiego bohatera narodowego, który w 1605 r. wziął udział w nieudanym zamachu stanu nazwanym przez potomnych Spiskiem Prochowym2. V ratuje z rąk tajnej policji młodą kobietę, Evey Hammond, i tego samego wieczoru wysadza w powietrze Old Bailey, budynek głównego londyńskiego sądu, gdzie kilka wieków wcześniej odbył się proces uczestników Spisku. Wkrótce potem włamuje się do rozgłośni telewizyjnej i na ogólnokrajowej antenie zapowiada rewolucję w państwie; ku frustracji władz partii ogłasza ze wszystkich telewizorów i telebimów, że za rok, 5 listopada, zrobi to, czego nie udało się dokonać Fawkesowi - wysadzi w powietrze Parlament - i że jeśli tylko ludzie przełamią strach i odważą się wtedy wyjść na ulice, panowanie Norsefire rychło się skończy. W ucieczce z oblężonej rozgłośni pomaga mu pod wpływem impulsu pracująca tam Evey, a V zabiera ją do swej kryjówki. Tak rodzi się dziwna przyjaźń, a zarazem rozpoczyna wielkie odliczanie do 5 listopada. Tropem obojga rusza tajna policja i inspektor Finch, chciałoby się rzec "ostatni sprawiedliwy", któremu śledztwo da okazję do nieśmiałego poddania w wątpliwość słuszności ustroju swego kraju i przyjrzenia się bliżej pewnym ponurym faktom z historii najnowszej.

W ocenie fabularnej warstwy filmu trzeba przede wszystkim podkreślić dwie rzeczy. Po pierwsze, wciąga. Co prawda sam początek jest zbyt gwałtowny, a postaci V, który wyskakuje jak diabeł z pudełka i spieszy Evey na odsiecz, nie przydaje wiarygodności przydługi i teatralny monolog, jakim raczy dziewczynę i widzów nasz bohater. Szybko jednak rytm opowieści stabilizuje się na dużo wyższym poziomie, a film z kwadransa na kwadrans rozpędza się jak lokomotywa; ogląda się go coraz lepiej i lepiej i lepiej, aż do robiącego odpowiednie wrażenie, ale nie przesadzonego epilogu. Po drugie, pomysł na którym oparto całość, wyróżnia się świeżością. Nie licząc Equilibrium, dawno nie zawitał do kin film o totalitarnym społeczeństwie, w którym rodzi się szansa na przewrót. I tutaj pochwalę od razu twórców V jak Vendetta - bardzo dobrze, że akcji nie osadzono w fikcyjnym kraju i nie-wiadomo-jakim-czasie, ale, nie zważając na polityczną poprawność, zdecydowano się na konkretne i doskonale nam wszystkim znane państwo w niedalekiej, oznaczonej konkretną datą, przyszłości. Wymowa filmu automatycznie staje się przez to silniejsza.

Za scenariusz ekranizacji odpowiedzialni są bracia Wachowscy. Przed seansem zastanawiałem się więc, co mnie właściwie czeka: czy dostanę ambitne, ale obfitujące w efekty specjalne widowisko w stylu pierwszej Matriksa, czy też zostanę uraczony dwugodzinnym, pseudofilozoficznym i nieskładnym bełkotem, gęsto przetykanym eksplozjami i kopankami. Dwa razy pudło - V jak Vendetta okazał się bardzo dobrym filmem o niskim współczynniku łubudu. Choć opowieść zachowuje tempo od początku do końca, a akcja rozwija się wartko, jej punkt ciężkości umieszczono w dialogach i w stopniowo rozwiązywanej zagadce tożsamości V. Całość ujęto we wzorowo zbite, kompozycyjne ramy: Przez kilkadziesiąt pierwszych minut narracja prowadzona jest wielotorowo, lecz potem dość niespodziewanie redukuje się do jednej postaci, a widz może tylko zastanawiać się, co też dzieje się z pozostałymi bohaterami. W akcie trzecim wszystkie wątki znów odżywają, by spleść się wreszcie w epilogu, który nie nosi jakichkolwiek znamion kiczu - podkreślam to, ponieważ w filmie o "zamaskowanym mścicielu" o kicz bardzo łatwo. W V jak Vendetta doliczyłem się jedynie dwóch lekko naciąganych scen. O jednej, początkowej, już wspomniałem. Z drugą mamy do czynienia mniej więcej w połowie filmu. Da się przeżyć.

Aktorzy odwalili kawał dobrej roboty. Hugo Weavinga, obsadzonego w roli nie zdejmującego nigdy maski V, pozbawiono najmniejszej możliwości gry twarzą, ale aktor i tak przyciąga uwagę widza jak magnes, a to za sprawą swego hipnotyzującego głosu. Nigdy nie podejrzewałbym Elronda i agenta Smitha o tak niesamowite zdolności wokalne. Evey Hammond zagrała Natalie Portman. Krytycy ją zachwalają, lecz ja powodów do zachwytu nie znalazłem. Portman gra "tylko" dobrze; ciekawe, czy Scarlett Johansson lub Bryce Dallas Howard spisałyby się lepiej (rozpatrywano ich kandydatury do tej roli). Na uwagę zasługują natomiast Stephen Rea (inspektor Finch) i John Hurt (Adam Sutler, przewodniczący partii Norsefire). Rea starannie wykreował postać ambiwalentną - inspektor Finch niby od początku budzi naszą sympatię, pomimo że reprezentuje tych "złych". Natomiast od Johna Hurta mroczna, groźna charyzma wręcz bije niczym strumień. Doprawdy nie wiedziałem, że istnieje aktor będący połączeniem Iana McKellena i Christophera Lee.

Na koniec zostawiłem sobie pytanie najtrudniejsze: Czy film jest ważnym głosem w debacie na temat terroryzmu? Wiem, że zdrowo za to oberwę, ale muszę odpowiedzieć negatywnie. Owszem, V to niewątpliwie postać niejednoznaczna, manipulator, w dodatku lekko szalony, którym powoduje pragnienie zemsty, a wyzwolenie uciskanych ludzi to dla niego cel istotny, lecz drugorzędny. Owszem, w filmowej retrospekcji treściwie i trafnie przedstawiono mechanizm rodzenia się ustroju totalitarnego. Owszem, w doskonale zmontowanej scenie z przewracającymi się kostkami domina i spływającym na Fincha olśnieniem, wspaniale pokazano, że do obalenia takiego ustroju potrzeba - tylko i aż - skumulowanego gniewu i niezadowolenia ludności. Ale, wybaczcie, historia uczy, że do takiej kumulacji potrzeba czegoś więcej niż samotnego, zamaskowanego desperado. Przebudzenie demokracji ukazano w filmie atrakcyjnie, jednak nieprzekonująco i naiwnie zarazem. I, last but not least, pytanie o to, co różni terrorystę od bojownika o wolność zarysowano zdecydowanie zbyt słabo. Te braki dyskwalifikują V jak Vendetta jako ambitne kino polityczne, ale nie jako porządny, niegłupi film rozrywkowy i właśnie dlatego zakwalifikuję go do tej drugiej kategorii. Przyznaję, że ...Vendetta budzi w widzu rewolucyjny zapał - stąd tytuł recenzji - lecz jest to zapał krótkotrwały i spowodowany typowymi filmowymi emocjami; projekcja do żadnych głębszych przemyśleń mnie nie skłoniła. Jeśli chcecie natomiast obejrzeć naprawdę dobry film dotykający istoty terroryzmu, polecam Waszej uwadze wyśmienity thriller pt. Arlington Road; zaraz po Wiernym ogrodniku najlepsze dzieło, jakie miałem przyjemność obejrzeć w ubiegłym roku (chociaż Arlington Road powstało jeszcze w latach dziewięćdziesiątych).

Z czystym sumieniem namawiam do obejrzenia V jak Vendetta. Świeże i solidne kino rozrywkowe z zapadającymi w pamięć kreacjami aktorskimi. A ja czekam na kolejny film dystopijny. Fahrenheit 451 w reżyserii samego Franka Darabonta ma trafić na ekrany kin w przyszłym roku.

1 Uważam, że określenie "graficzna powieść" jest bombastyczne, ale z drugiej strony przekonałem się na własnej skórze, na czym polega rozróżnienie pomiędzy "graficzną powieścią" a "komiksem".

2 W skrócie: Katolicy próbowali obalić ówcześnie panującego króla Jakuba I wysadzając w powietrze Izbę Lordów w dniu otwarcia parlamentu 5 listopada 1605 r. Spiskowcy marnie na tym wyszli - kilka miesięcy później ku uciesze gawiedzi wieszano ich, wybebeszano i ćwiartowano na szafocie.
Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę


Ocena: 5 / 6

Komentarze


konishiko
    Bardzo fajna recenzja :)
Ocena:
0
A od siebie dodam: Po pierwsze komiks należy przeczytać koniecznie! Nie ma tam może więcej przemyśleń politycznych, ale na pewno szersza galeria uwikłąnych w system bohaterów, nż udałoby się zmieścić w filmie.

A poza tym się przyczepię: Guy Fawkes nie jest raczej angielskim bohaterem narodowym - co roku pali się wszak jego kukłę. Raczej takim tradycyjnym chłopcem do bicia, choć nie budzącym jednoznacznie negatywnych uczuć.
25-04-2006 19:05
Wojteq
   
Ocena:
0
Świetnia i sprawnie napisana recenzja. :-) Gratulacje dla autora. :-)
25-04-2006 21:44
6200

Użytkownik niezarejestrowany
   
Ocena:
0
Dzieki! :)

Nazywajac Guya Fawkesa bohaterem narodowym byc moze rzeczywiscie troche sie zagalopowalem, bo jest to pewnie postac niejednoznaczna. Z drugiej strony angielska Wikipedia podaje, ze Fawkes trafil na liste 100 najwiekszych Brytyjczykow (2002, BBC); odnosze wrazenie, ze na Wyspach to ktos w rodzaju Robin Hooda, a wiec bohater narodowy, tyle ze nie "historyczny", a "ludowy".

Ale dobrze byloby, gdyby ktos mieszkajacy w Anglii (Morfeusz?) wyswietlil role, jaka Guy odgrywa w tamtejszej kulturze.
26-04-2006 11:14
Malkav
   
Ocena:
0
taka mala uwaga, X-men sie nie odmienia. Jeli juz chcecie odmieniac to powinno sie pisac X-Mani. Chodzi o to by nie robic podwojnej licznby mnogiej.
29-04-2006 14:59

Komentowanie dostępne jest po zalogowaniu.