» Blog » Urlopów czar...
16-08-2007 04:10

Urlopów czar...

W działach: konwenty | Odsłony: 2


Słowo wstępu

No i zabili nam Ferdynanda. Wakacje, pełnia sezonu turystycznego, co oznacza, że w pracy jestem potrzebny bardziej niż mudżahedinowi kałasznikow. A ja co? Znikłem byłem! Ha.

Cóż. Tak to już w życiu podłym bywa, że trzeba się wykazać sprytem, żeby ominąć największe cięgi, jakie można od losu otrzymać. Ale uciec z oblężonego przez turystów przedsiębiorstwa, świadczącego dla tychże usługi to nic, w porównaniu z woltą, jakiej onegdaj dokonałem w Lądku Zdrój, wystawiając załogę, managerkę, pub oraz całą korporację, liczącą 3500 lokali, rufą do wiatru... ale to temat na zupełnie inną historię i nie będę Was teraz nią zanudzał.


Co, po co i dlaczego?

Castle Party zawsze było dla mnie czymś co najmniej dziwnym. Na opinię o tej imprezie składały się z jednej strony sensacyjne doniesienia telewizornii o tym, jak to bandy ubranych na czarno szatanistów pali koty przy muzyce Depesz Mołd. Z drugiej - opinie jeżdżących rokrocznie na imprezę znajomych, którzy wracali żywi, ba - bez widocznych obrażeń i uszczerbków. Z trzeciej flanki powiewały listy wykonawców, częstokroć znanych a w niektórych wypadkach nawet przeze mnie lubianych. Uczestnicy festiwalu mieli na przestrzeni lat okazję usłyszeć takie sławy jak: niesamowita Arcana, Behemoth, Clan of Xymox, Das Ich, Diary of Dreams, meksykańskie Hocico, New Model Army, The Legendary Pink Dots, Umbra Et Imago, czy miłe każdemu rpgowcowi XIII. Stoleti...
W tym roku grać miały trzy kapele, które znam i lubię - Diary of Dreams, Frontline Assembly i Mortiis. Wielki argument za wyjazdem, nie da się ukryć. Szczególnie, że od 1997 nie udało mi się zobaczyć Mortiisa na żywo - koncert w MegaClubie odwołano (nie zwrócili mi ^(*$&3 kasy za bilet w przedpłacie) a londyński koncert został przeniesiony o tydzień - akurat na dwa dni po moim wyjeździe... Trzecia i chyba ostatnia w mojej karierze próba obejrzenia Trolla musiała mieć miejsce na Castle Party.


Le początek.

Czynnik decydujący zadzwonił do mnie na tydzień przed wyjazdem i powiedział (mniej-więcej) "pyszczku, miej wolne w przyszły weekend, bo chcę cię zabrać do Bolkowa". Co miałem zrobić? Tato uczył mnie, że wobec dam należy być szarmanckim, toteż nie oponowałem (zbyt długo) i w piatek, 27.07.07 o 9:30 siedziałem z E. w bełkocie, pędząc w stronę zachodzącego słońca. Należą się tu wielkie pozdr0xy dla Krzysia i Agatki, którzy podróżowali w naszym bełkocie, oraz dla Martynki, Bednarza i Aziego, którzy podróżowali w bełkocie drugim. A właściwie pierwszym, jako że lepiej znali drogę na festival ;)

Tu wypadałoby się pochylić nad stanem krakowsko-katowickiej autostraty. Państwo troszczy się o kierowcę, dbając by nie przekroczył szalonej prędkości 45 km/h. Czyni to na różne sposoby - a to wykopy, a to zmiana pasa czy w końcu remont barierki. Dziękujemy Ci, państwo, że dbasz o nasze bezpieczeństwo i pozwalasz nam pokonać 100 km w jedyne 2 i pół godziny! I to za niewygórowaną opłatę 13 zlotych polskich!
W Niemczech jeździ się o wiele szybciej i mniej bezpiecznie - Oplau minęliśmy z prędkością 150 (załadowanym bełkotem 206), Breslau też. Wypadło nam tylko zjechać na zakupki - ale zamiast materaca kupiliśmy piwo, wódeczki, podusię i prawie nabyliśmy stolik.

Pominę tu farsę rozkładania namiotów, każdy pewnie przez to przechodził. Wie, jak dziewczęta, nie mogąc zmusić samców, biorą się do dzieła własnoręcznie. Każdy widział te nieporadne stworzonka, próbujące wbić śledzie, postawić maszty. Piękne ;) Ale zaczęło padać, więc wzięliśmy sprawy w swoje ręce i szlus. Po funie :/


Pierwszy kontakt z zamkiem

Po południu udaliśmy się na Zamek, celem zbadania francuskiego show Exiting Body Piercing. Bujająca się pod sufitem panna, przebita za plecy i uda, chłopiec wbijający sobie paczkę igieł w brzuszek - nic wielkiego ;) Jutub posiada wideo z tej imprezy - zaembedowałbym, ale mi się nie chce, to tylko dam sznurkę.
Po pokazie zaczął się dziać noiz, więc moje gotycko-ortodoksyjne inaczej towarzystwo postanowiło zniknąć. Ja, jako znany harcerz psychedelic i kąsacz dark elektro zostałem na secie DJ Khimairy (Club Inferno Team, JP) - dark electro/terror ebm/harsh & rythmic noiz/dark trance - i powiem, że był to najbardziej odkrywczy kawałek dark elektro (sensu largo), jaki słyszałem w ciagu ostatnich 5 lat. Massive. Plus jeszcze fajny stajl DJ-a. Wypas imprezka.

E. przyszła i ściągnęła mnie z zamku za uszy albowiem zrobiła się już godzina późna i trzeba było coś zjeść oraz, zgodnie z kulturą festiwalową, doprowadzić do znieczulenia na dźwięki utrudniające spanie nocami.
Cele udało nam się połączyć i realizować je pospołu - albowiem konwent..tfu - festiwalowa knajpa znajdowała się o rzut pielęgniarskim czepkiem z silikonu od pola namiotowego.


Ogólne wrażenia z Hacjendy:

Kibel jeden, mikroskopijny, generuje tyle smrodu, że cały parter jebie. Na możliwość zamówienia (sic!) czeka się 20-40 minut, na zamówione jedzenie - do półtorej godziny (moje pierogi...). Piwo leją prawie, że od ręki - max. 5 minut od podejścia do baru odchodzi się z kuflem.
Makijaż w toalecie poprawia co trzecia osoba. Dowolnej płci. Goci patrzą na nas dziwnie. W sumie, nie ma się co zastanawiać, dlaczego - niebieski t-shirt i białe, lniane spodenki plus sandałki skontrowane z wszechobecną czernią i czerwono-fioletowymi akcentami musi dawać mocne wrażenie hmm... nieprzystawalności. A że cała nasza ośmioosobowa grupa była raczej beach niż gothic...
Późnym wieczorem w Hacjendzie zaczęła się Devilish Jockeys Night, zagrali DJ Angelo, DJ Einar, DJ Cute, DJ Sammar - wszyscy z Mordfabrik Team. Osobiście obudziłem się na sety dwóch ostatnich - dark-harsh electro/industrial/power noise/ebm to nie jest coś, co chcialbym przegapić. Z drugiej strony, bardzo przeszkadza w śpiewaniu szant (tak, śpiewaliśmy szanty w knajpie Castle-Partowej) oraz spaniu.
Po trzeciej zawlokłem nieprzytomną E. do namiotu i sam zaległem spać w sposób nie znoszący sprzeciwu.


Dzień drugi - sobota

Prysznice na polu namiotowym w Bolkowie cuchną szaletem. Najprawdopodobniej dlatego, że znajdują się w tym samym budynku. Niemniej, trzy-i-pół-miliarda stopni celsjusza w cieniu zobowiązuje człowieka do przynajmniej jednej kąpieli dziennie. Toteż odstałem swoje 75 minut w kolejce i umyłem. Się.
A potem pojawiła się na niebie chmura. I przypomniało mi się, jak to było onegdaj na Borkonach (takie konwenty z lat 94-96, organizowane pod Kielcami) - pojawiała się chmura, Gildor mówił "przejdzie bokiem" i lało przez 3 dni. Ha ha. Uznałem, że to doskonały moment na opowiedzenie tej historii wszystkim. Zdradzę tylko, że w poniedziałek wyjazdowy przestało padać o 11.

No i w tym największym, pieprzonym deszczu zaczęliśmy szukać miejsca, gdzie można zjeść obiad. Oczywiście sprytni goci wstali wcześniej i zajęli każdą możliwą lokację. W końcu trafiliśmy ponownie do obrzydliwej Hacjendy (po obejściu całego miasta dookoła, brodzeniu w wodzie po kostki i w ogóle ciężkiej traumie). Znów półtorej godziny czekania na jedzenie. Ba. Pizzeria, której numer zdobyliśmy podstępem, nie odpowiadała na wezwania. Masakra.
Dobrze, że mieliśmy karty...
Nie ma co mówić, dzieci pod namiotami nudzą się.

W tak zwanym międzyczasie w Bolkowie pojawiły się dwa byłe filary Kuźni Gier - Piotr Stankiewicz i Marek Mydel w towarzystwie kolegi Michała. Zamówili pierogi, opierdoliłem ich w tysiąca a Stanik zepsuł samochód oraz szukał sensacji u żula.


wieczór na zamku
Ominęło mnie czeskie Tear, japończycy z The Royal Dead, niemieckie Catastrophe Ballet i Diorama - oraz, czego najbardziej żałuję, polska kapela psychobilly - Miguel and the Living Dead. Usłyszałem końcówkę Pride and Fall a potem godzinne szaleństwo z Suicide Commando. Bardzo fajny, żywiołowy koncert, smaczna kiełbaska z grilla. Na plac ze sceną wlazłem, kiedy bisowali - Hellraiser ruszył większością widowni, wszyscy ryczeli tekst i gibali się do taktu. 20 lat scenicznego obycia robi swoje, niczego innego nie należało się spodziewać. Wyglądało to tak - pysznie. (tak, wiem, że klip jest fatalnej jakości).

A potem oni. Jedna z 3 kapel, które warto było zobaczyć - Diary of Dreams. Jak to zwykle bywa, na koncercie zabrzmieli zupełnie inaczej, niż na płytach. Ale to taka specyfika, Adrian nagrywa płyty praktycznie sam, rzadko korzystając z pomocy muzyków - chyba tylko na koncertach gra z całym zespołem.
Świetny niemiecki cold wave z rozsądną ilością elektroniki. Rewelacyjne brzmienie i naprawdę dobry performance. No i na dodatek zagrali parę uber-hiciorów, a the Curse ryczała chyba cała publika. Rewelacja - i jak dla mnie na tym pierwszy dzień festiwalu mógłby się skończyć. Tymczasem nie, oni postanowili wypuścić na scenę gwiazdę wieczoru.
Przyznam, że o IAMX tudzież I am X nie słyszałem nigdy przedtem, takoż o Chrisie Cornerze, albowiem owo miano nosi frontman wspomnianej formacji. Jednym zdaniem? Boy George znajduje reklamówkę amfetaminy i płyty Cradle of Filth - a potem nagrywa coś. Tak (dla mnie) brzmi IAMX. Bardzo nieprzyjemny wokal (i mówi to gość, który lubi Glena Bentona), jakiś taki ostry, przesterowany i jazgotliwy. Zabawne w swoim przeładowaniu angstem teksty i całkiem znośna muzyka. Wielki plus za prezentacje wideo i stage look - X wie, co zrobić, żeby się podobać. Nie wie tylko, jak śpiewać - i to go w moich oczętach przekreśla. E. się podobało i teraz katuje mnie w aucie 'bring me back a dog in a next life'...

Wieczór skończyliśmy w Hacjendzie, piwkiem, papieroskiem jedni, herbatą bez cytryny i cukru drudzy. Oraz, rzecz jasna, imprezą w wampirzych klimatach (która polegała na ubraniu się na czarno i puszczaniu gotyku... hmmm...).


dzień trzeci - niedziela

Od rana chodziłem jakiś taki zmięty i zdenerwowany, aż ochrona pola namiotowego (sympatyczni goście, rozluźnili się dopiero przy nas, antygotach) zaczęła się dopytywać co mi jest. A ja od rana czekałem na Mortiisa. Ale nie uprzedzajmy faktów.
Godzinka czekania na naleśniki w Hacjendzie jakoś już mnie nie ruszyła, chyba przywykłem. Poszwędaliśmy się po polu i okolicy, wypiliśmy po piwku i poleźliśmy w miasto szukać obiadu. Pizzerii Palermo(?) w Bolkowie nie poleciłbym nawet najgorszemu wrogowi, ale jak się nie ma co się lubi, to się własną żonę lubi.
W ogóle kwestia cen w Bolkowie jest szalenie zabawna. Na trzy dni wszystkie karteczki w sklepach, kioskach, barach są odwracane - i tak kotlet z psa za 5.89 staje się kotletem exclusive doggy style za jedyne 12,99. Ser żółty z 10.08 wskakuje na 18.99 a Cola drożeje jak benzyna - złotówkę na litrze. Pięknie sobie tną, ale cóż. Ich bizanckie prawo.

Deszcz, deszcz, deszcz. To głównie przez niego nie zobaczyliśmy w niedzielę prawie nic - zagrały Masskotki, Cementary of Scream, Desdemona (podobno mega-kanał jak głosiły plotki w męskim kiblu rano), Angelspit, Fading Colours - i dwie kapelki, których mi żal - NFD czyli niedobitki po Sensorium i starych, dobrych Fields of the Nephilim. Drugi band to Legendary Pink Dots, których nie lubię, ale doceniam ich wkład i dokonania. U know.
Właściwie to zdążyłbym na LPD, ale Piotr postanowił, że zabierze E. i mnie na zwiedzanie gór okolicznych. Fajnie było, mamy jedno zdjęcie nawet. Aha, cały czas lało :P


22:05

Zdążyliśmy.
Udało mi się dopchnąć pod samą scenę - metr od barierek. I wyszedł. Bez nosa, bez uszu. Nawet bez drugo-erowych bandaży. Mimo wszystko, to był Troll.
Nieważne, że gra teraz pedalską muzykę w stylu Marylina Mansona czy Najn Incz Nejlz. Nieważne, że z nieśmiałego blackmetalowca zrobił się z niego pop-gotycki imprezowicz. To nadal Troll.

Zagrali raptem osiem numerów. W trakcie koncertu zepsuło się wszystko - sampler, mikrofony, dymownica, odsłuchy. Jakaś lama zaspała i Mortiis sam sobie łaził za scenę po napoje.

Nie zagrali nic na bis. Mimo, że tłum stał i 20 minut darł pyski, nawet, kiedy techniczni FLA skończyli rozkładać sprzęt.

Co było? Na początek Decadent and Desperate, sporo materiału z the Grudge i nowej płyty. I trzy numery ze Smell of Rain - wybłagany przez publiczność Parasite God, Smell the Witch w absolutnie odjechanej aranżacji i genialne, rewelacyjne Marshland, na którym zostawiłem swoje struny głosowe. Nie zagrali nic ze starych płyt, nawet ze Stargate. Troll ma dreadlocki i pije hajnekena. A także rzuca statywem od mikrofonu.
10 lat na to czekałem. Warto było?

FLA nie zobaczyłem. Koncert Mortiisa tak mnie wyczerpał, że spłynąłem. E. też nie chciała zostawać. Trochę szkoda, bo w sumie FLA i ich "Tactical Neural Implant" słuchałem najwcześniej z tych wszystkich moich elektro-fascynacji - już gdzieś w głębokiej podstawówce... Może to i lepiej, że nie musiałem oglądać moich herosów ze zmarszczkami? :P


To by było na tyle.
Udało nam się wrócić do krakowa.
Pójść spać.
Spać.
Spać.

I w sumie.. dziwny konwent ;)




l.


PS. Stay tuned, w najbliższym czasie relacja z elitarnego Ciastkonu. Szokująca!
0
Nikt jeszcze nie poleca tej notki.
Poleć innym tę notkę

Komentarze


13918

Użytkownik niezarejestrowany
   
Ocena:
0
I dobrze FLA zrobiło jakbym zobaczył takie stado utopców, wampirów ,frankensztajnów tez bym się spakował.
A Das Ich jakie było?
16-08-2007 05:11
Qball
   
Ocena:
0
Hmm, powiadasz że z beach style nie pasowaliście? No to trzeba było sobie zrobić bitch style - to chyba bardziej pasowałoby ;)

Urlop fajna rzecz, co lucku? :)
16-08-2007 10:30
senmara
   
Ocena:
0
Ech... łezka się w oku kręci. nie dlatego, zebym coś znała z tych zespołów (prawie nic), ale na Bolkowie fajne imprezki były, przez pewien czas była to nawet moich znajomych tradycja, ze spotykamy się na CP.

Niestety, praca, kredyty, dziwne zobowiązania, gorsety pewnie już mole zeżarły.
Chlip.
16-08-2007 11:39
bukins
   
Ocena:
0
Ja bym sobie chętnie pojechał, ale to co słyszy się z ust znajomych (ciągle lansowanie, obsmarowywanie sobie tyłka i takie tam) jakoś mnie zniechęca. Niby to jest wszędzie, ale na CP jakoś to odczuwam ze zdwojoną siłą (bo też gotycko/elektroniczne grono w Polsce małe).
16-08-2007 12:33
lucek
   
Ocena:
0
@Borejko - w sumie już Ci odpowiadałem ;)

@Qball - beach-stylowców, poza nami, nie było. Nikt nie chodził w klapeczkach i kolorowych koszulkach - byliśmy prawdziwą alternatywą :>

@senmara - i wiemy kogo tam poznałaś... ;>

@bukins - lans i obsmarowywanie pupy jest, jeśli siedzisz w tym towarzystwie. Nikt Ci nie każe zakładać mundurka cyber-gotha i integrować się z resztą ludzi. Ale fakt, trzeba przyznać, że część tych ludzi tworzy kręgi wzajemnej adoracji - i jak to w takich kręgach bywa, najzabawniej adorowani są... nieobecni ;)

l.

16-08-2007 13:45
644

Użytkownik niezarejestrowany
   
Ocena:
0
O, to widze ze od moich czasow niewiele sie zmienilo (kolka wzajemnej adoracji, that is :) ). Ale tez sentymentalnie mi sie zrobilo i lezka w oku sie zakrecila - kiedys mieszkalem jakies 8 km od Bolkowa, wiec na CP jezdzilem czesto. Senmara - a ci znajomi nie dzialaja teraz w Legnickich Bractwach (Bractwie) Rycerskim w Legnicy?
16-08-2007 14:06
Urko
   
Ocena:
0
"Stay tuned, w najbliższym czasie relacja z elitarnego Ciastkonu. Szokująca!"

Pierwszy, lamo! :]

http://urko.polter.pl/,blog.html?3 587

Może niezupełnie, ale zawsze :]
16-08-2007 17:19
teaver
   
Ocena:
0
Z tej notki wygląda nieśmiało ludzka twarz lucka. Heh... Jeszcze ze dwa kony pod namiotem i zostaniesz psychiatrą... LOL
17-08-2007 14:04
~Dominika

Użytkownik niezarejestrowany
    Bolków
Ocena:
0
ale się uśmiałam czytając wyczerpującą relacjie z Bolkowa ;) fajnie piszesz :D jestem z Bolkowa i zgadzam się ze wszystkim w 100% ;) pozdrawiam
23-02-2008 17:18

Komentowanie dostępne jest po zalogowaniu.