Ucieczka w dialogi

Qchnia artystyczna #11

Autor: Marcin 'malakh' Zwierzchowski

Ucieczka w dialogi
Ostatnimi czasy miałem okazję czytać dwie skrajnie różne antologie. Pierwszą były Bajki dla dorosłych wydawnictwa Fabryka Słów − zbiór raczej średni, z jednym wyróżniającym się opowiadaniem, Dzwonem wolności Andrzeja Pilipiuka; pozostałe, może z wyłączeniem Za siedmioma stopniami Anny Kańtoch, nie prezentowały wysokiego poziomu. Nie dalej jak tydzień temu skończyłem także Pod dobrą gwiazdą. Opowiadania wydane nakładem Znaku. W przypadku tej książki przewaga tekstów dobrych i bardzo dobrych nad niespecjalnie interesującymi jest miażdżąca (wyśmienite Rzeka Anny Brzezińskiej i Do kresu Pawła Huelle). Ale nie dlatego przywołałem powyższe antologie.

Zawarte w nich opowiadania różnią się pod względem stosunku objętości dialogów do całości tekstów. Te z Bajek… rozmowami stoją. To za ich pomocą autorzy w dużej mierze nakreślają obraz świata, przedstawiają bohaterów, wreszcie relacjonują rozwój akcji. Zupełnie inaczej sprawa ma się w przypadku zbioru Znaku. Może to ten element tak rzutuje na odbiór obu książek? Sięgnijmy do innych przykładów. Na pierwszy ogień weźmy Jakuba Ćwieka: Kłamca niespecjalnie przypadł mi do gustu, z kolei kontynuacja była bardzo dobra. Różnica? Boga marnotrawnego cechowała większa gęstość tekstu (akapity były dłuższe, dialogów zdecydowanie mniej). Idźmy dalej − zbiór Gotuj z papieżem: najgorszy był tekst tytułowy, w dużej mierze "przegadany" przez dwóch bohaterów, z kolei ubogie w rozmowy W odcieniach szarości i Pokój pełen cienia to, według mnie, najlepsze, co wyszło spod pióra (czyt. klawiatury) tego autora. Ale ponieważ jedna jaskółka wiosny nie czyni: najnowsze opowiadanie Jarosława Grzędowicza, czyli Chwila deszczu. Czym ten niezbyt udany tekst różni się chociażby od wyśmienitych Czarnych motyli czy Pioruna z Księgi Jesiennych Demonów? Domyślcie się…

Trudno jednak na podstawie ledwie kilku przykładów postulować istnienie jakiejś uniwersalnej reguły: dużo gadania − źle, mało gadania − arcydzieło. Zbyt łatwo ją obalić. W końcu jednym z największych atutów tekstów wiedźmińskich Andrzeja Sapkowskiego są właśnie dialogi. A David Eddings? Jego Belgariada i cykl Elenium to proste, nieszczególnie oryginalne historyjki, które jednak mnóstwo zyskują właśnie dzięki wzajemnym relacjom bohaterów (niemała w tym zasługa Leigh Eddings). Nie oznacza to jednak, że nie można wyciągnąć pewnego ogólnego wniosku: pisanie dialogów to nie spacerek, a o potknięcie nietrudno.

Tymczasem odnoszę wrażenie, że adepci pióra uważają zgoła inaczej. Ich opowiadania to w zasadzie dialogi, z rzadka przeplatane nawet nie tyle opisami, co relacjami z poczynań bohatera. Jeżeli już decydują się w jakikolwiek sposób zarysować scenerię, przypominają w tym autorów dramatów scenicznych: "Pokój. Na środku stół, dwa krzesła. Na ścianie portrety poprzednich ministrów i wielka mapa Europy wisząca nad masywnym biurkiem z kaukaskiego orzecha." Sądzę, że młodzi twórcy wychodzą z założenia, że opis to "wyższa szkoła jazdy", a w dialogu da się więcej (i łatwiej) przekazać. Jeżeli trzeba coś opisać: niech zrobi to bohater; jeżeli trzeba wytłumaczyć: niech protagonista objaśnia to drugiej postaci. Łatwo jednak przekroczyć ulotną granicę sztuczności, czego nie ustrzegł się nawet tak doświadczony pisarz jak Greg Bear. W Radiu Darwina wszystko było dobrze, dopóki terminy z zakresu ewolucjonizmu i genetyki autor objaśniał za pomocą opisów. Kiedy jednak postanowił wykorzystać do tego bohaterów, wyszło na to, że pani doktor tłumaczy koleżance po fachu podstawowe zagadnienia z zakresu fizjologii człowieka… Jeżeli czytelnik o czymś nie wie, oczywiście należy to w jakiś sposób mu przedłożyć (w końcu gdzie jak gdzie, ale w fantastyce zazwyczaj wprowadzamy odbiorcę w uniwersum naszej opowieści). Nie można jednak zapominać, że to, co dla nas stanowi niewiadomą, dla bohaterów jest chlebem powszednim. Niekiedy można to obejść, czemu służą chociażby popularne w fantasy narady, jednakże najłatwiej jest wpleść mnóstwo informacji w dialog dwóch postaci. I, niestety, młodzi twórcy często wolą iść na skróty.

W ostatnim nadesłanym mi opowiadaniu dwóch bohaterów, pod sam koniec tekstu, tłumaczy sobie, co właściwie robią. Dobrze, dzięki temu czytelnik zostaje wprowadzony w realia wykreowanego przez autora świata, pozwala mu to także odnaleźć klucz do opisywanych wydarzeń, zrozumieć motywacje postaci, ale… brakuje tylko, żeby jeden tłumaczył drugiemu, jak się nazywa. Przecież oni się znają, ba!, zgodnie z opisem jest to ich n-ta "akcja". Nie przeszkadza to im jednak w objaśnianiu sobie nawzajem największych oczywistości.

Podobnie drażniące jest "przedstawianie" jednego bohatera przez drugiego. Przykładowa scenka: Protagonista siedzi sobie na zydlu w swojej chacie i w spokoju sączy piwo. Nagle drzwi wejściowe otwierają się z hukiem, wichura zwiewa do środa liście i deszcz, a w progu staje wysoka, znajoma postać. − Czekałem na ciebie, Marku Augustusie – mówi gospodarz… a potem sobie gaworzą. Nieważne. Istotne jest to, że raczej nie wita się imieniem i nazwiskiem każdej spotkanej osoby. Czytelnik od tej pory wie, jak jegomość się nazywa, fakt. Ale nie można było tego rozegrać inaczej, bez przeciągania przysłowiowej "struny" sztuczności?

Suma summarum: nie uciekajcie w dialogi, bo mogą się one okazać ślepą uliczką. Nie skupiajcie się jednak także na samych opisach. Zapewne wielu z was uzna to za truizm, ale: najlepiej w każdym przypadku dobrze się zastanowić i wybrać środek w największym stopniu adekwatny do danej sytuacji, bez ograniczania się do jednego narzędzia. Bo nie wszystko można wyrazić ustami bohatera, ale też nie wszystko da się zawrzeć w opisach. Tymczasem w większości nadsyłanych mi opowiadań wyraźnie widać, że z jakiś względów młodzi twórcy unikają opisów jak ognia, traktując je jak smutną konieczność. A ich teksty na tym tracą.