Tysiąckrotna myśl - R. Scott Bakker

Koniec i początek

Autor: Michał 'ShpaQ' Laszuk

Tysiąckrotna myśl - R. Scott Bakker
Bardzo lubię czytać książki pisane przez debiutantów. Niezmiennie niosą ze sobą pewien specyficzny powiew świeżości. Nawet, jeśli są wręcz do bólu wtórne, oparte na znanych wszystkim schematach, czy po prostu naiwne i banalne. Najważniejsze, że są. Ktoś kiedyś powiedział, że na jednego geniusza przypada tysiąc szarych zjadaczy chleba. Niechaj więc będzie wspomnianych debiutantów jak najwięcej i niech zaleją rynek średnimi powieściami. Bo to właśnie dzięki nim trafiają się tacy pisarze jak R. Scott Bakker.

Moje pierwsze spotkanie z nim miało miejsce rok, może więcej, temu. Intrygujący tytuł powieści zapakowany w świetną okładkę i z powalającą zawartością. Był to ze wszech miar udany, absolutnie wzorcowy debiut literacki. Jakiś czas później nadszedł czas na kolejny tom, a teraz wreszcie - z dawna oczekiwane - podsumowanie trylogii Książę Nicości.

Dziś jestem świeżo po lekturze Myśli Tysiąckrotnej i targają mną mieszane uczucia. Spodziewałem się trudnego języka, mnóstwa niewymawialnych nazw własnych, wielkiego finału epickiej powieści i bohaterów w ilości nieodmiennie przywodzącej na myśl książkę telefoniczną. Spodziewałem się hitu. A co takiego otrzymałem? W zasadzie wszystko co wymieniłem.

Otóż, powieść zaczyna się niemal dokładne w tym samym miejscu, w którym zakończyła się poprzednia część trylogii. Czytelnik od pierwszych kart znajdzie się w samym sercu wielkiej wojny – przewodniego motywu powieści - i w najbliższym otoczeniu serca wielkiej wojny – Kellhusie. Wnioskując po tytule sagi, można by odnieść wrażenie, że to on jest głównym bohaterem, a wojna jedynie tłem. Nie jest to mylne przekonanie, ale też i nie do końca prawdziwe. Święta Wojna pełni bowiem rolę i bohatera zbiorowego, i tła, a wspomniane jej serce jest kołem zamachowym fabuły. Choć pewnie zabrzmi to dość skomplikowanie - Kellhus jest w powieści końcem i początkiem. Jednak ciężko pokusić się o jakiś jednoznaczny komentarz. Powieść wręcz doskonale wymyka się takim interpretacjom. Kiedy już wydaje się, że wszystko jest jasne, autor podaje czytelnikowi kolejną zagadkę jak asa z rękawa. Zagadkę, na którą sam nie zamierza odpowiedzieć pozostawiając to czytelnikowi. Nie można oprzeć się wrażeniu, że ta - napisana wielkim nakładem sił - epicka historia, to jedynie pretekst dla filozoficznego traktatu. Uczucie to potęgują stylizowane na cytaty wypowiedzi umieszczone przed każdym rozdziałem. Ci, którzy zechcą nie będą mieli problemów, żeby doszukiwać się w powieści odniesień czy aluzji do obecnej polityki światowych mocarstw.

Jak już wspomniałem, ciężko jest jednoznacznie określić, kto lub co pełni w powieści rolę głównego bohatera. Autor w niemalże absolutnie losowy sposób przenosi narrację w czasie i przestrzeni, dodając do tego sceny oniryczne. A jeśli dorzucić do tego prawie niemożliwe do wymówienia nazwy geograficzne i imiona postaci, które wzajemnie się przeplatają, znajdziemy się dokładnie w samym sercu chaosu – w wydarzeniach Świętej Wojny. Taki zabieg powoduje, że czytelnik zwraca mniejszą uwagę na akcję i skupia się na problemach przedstawionych przez Bakkera. A te są niebanalne i skłaniają do przemyśleń.

Wojna zawsze jest straszna. Miliony ludzkich istnień ginie, traci rodzinę, dom i poczucie człowieczeństwa. Wojna jest też próbą tego ostatniego. A co w przypadku, kiedy wojna jest bohaterem, a postaci występujące w powieści jedynie trybikami – częściami składowymi podobnymi do komórek w ludzkim organizmie? Wtedy właśnie one warunkują jej zachowanie, ale nie mają decydującego wpływu na efekty swych działań. Tak właśnie jest u Bakkera. Sama historia jest właściwie banalna – pojawił się człowiek znikąd, który ma niezwykły dar wpływania na innych i z czasem staje się coraz ważniejszą personą - głównie dzięki wyuczonej umiejętności manipulacji ludźmi - by w końcu stać się niemalże bogiem. Banalne, prawda? Ale mimo tego, że książka opiera się na sprawdzonym schemacie, to jest jednak zupełnie inna niż powieści ze świata Forgotten Realms. Ważne jest również, że autor nie ocenia, nie wartościuje. Po prostu przedstawia różne sytuacje, ludzi, czy wreszcie poglądy.

Powieść cechuje jeszcze jedna rzecz. Doskonałe opisy bitew. Jak wiadomo podczas wojny nie brakuje tychże i widać, jak ogromny nakład pracy autor włożył w ich przygotowanie. Podobnie jak w całej książce, nieustannie zmienia się czas i przestrzeń i kto inny jest w centrum uwagi, co sprawia wrażenie chaosu. I właśnie to jest powodem tak doskonałych opisów. Dzięki nim naprawdę nietrudno zorientować się, co właściwie i gdzie się dzieje.

Nie wszystko jednak jest tak doskonałe, jak do tej pory starałem się wam wmówić. Najpoważniejszym mankamentem Myśli Tysiąckrotnej jest język. Jest on bardzo trudny i jednoznacznie przywodził mi na myśl godziny spędzone nad Heideggerem i Nietschem. Powieść zwyczajnie męczy. Lektura ma być przyjemna, a Bakker często zdaje się o tym zapominać. Szczególnie, kiedy tworzy wielokrotnie złożone konstrukcje, często mające objętość akapitu i nierzadko przywodzące na myśl bełkot szaleńca. Równie nieciekawym zabiegiem jest zbyt duża egzotyka. Imiona brzmią jak nazwy miast, a nazwy krain geograficznych czy formacji bojowych - jak imiona.

R. Scott Bakker to jeden z takich pisarzy, na których zapracowało tysiąc innych. Przez lata napisał trylogię, łączącą w sobie najlepsze elementy Tolkiena i Herberta, dodając do tego filozofię przypominającą nieco antyczne ideały. W efekcie takiego połączenia czytelnicy dostają coś zupełnie innego niż dotychczas. Otrzymaliśmy powieść ocierającą się o doskonałość. Wszelkie zastrzeżenia, mimo że dość poważne, znikły wraz z przeczytaniem ostatniej strony, ostatniej sceny. Trylogia Książę Nicości to lektura absolutnie obowiązkowa.