» » Trylogia Zimnego Ognia

Trylogia Zimnego Ognia


wersja do druku
Redakcja: Beata teaver Kwiecińska - Sobek

Trylogia Zimnego Ognia
Swoją przygodę z fantastyką zacząłem klasycznie, od Władcy pierścieni. Potem były opowiadania Sapkowskiego, Saga o Wiedźminie, aż w końcu pośród poupychanych na bibliotecznych półkach pozycji natrafiłem na Świt Czarnego Słońca. Pamiętam, że gdy po raz pierwszy czytałem trylogię autorstwa C.S. Friedman, byłem wprost zauroczony nie tylko rozmachem, ale i jej głębią. Opasłe tomiszcza łykałem z głodem nowonarodzonego czytelnika, nie mogąc nawet znaleźć słów, by opisać wrażenia z lektury.

Od tego czasu minęło osiem lat. Zdążyłem skończyć dwie szkoły, rozpocząć studia, a przede wszystkim przeczytać dobre kilkaset książek. I wiecie co? Gdy dzisiaj znowu sięgam po Trylogię Zimnego Ognia, nie tylko wciąż nie znajduję w niej wad, ale dodatkowo odkrywam w tych trzech tomach nowe zalety.

Erna. Rok 1246 po Ofierze. Przybyli na tę planetę koloniści z Ziemi wciąż zmagają się z jej naturą, nie mogąc w pełni zaaklimatyzować się w nowym domu. A wszystko za sprawą tajemniczej siły fae - opływającej cały glob, będącej de facto strumieniami mocy - którą ludzki umysł może kontrolować i wykorzystywać na zasadzie magii, ale której natura wciąż pozostaje dzika. Może ona wchodzić w interakcje z podświadomością - materializować lęki, marzenia, kształtować otaczającą nas rzeczywistość, tworzyć krwiożercze demony oraz oddziaływać na różne przedmioty. To właśnie za jej sprawą ludzie stracili swoje technologiczne dziedzictwo, a przede wszystkim możliwość jego odzyskania. Ten sam eksperyment, powtarzany przez tysiąc różnych osób, w różnych miejscach może dać tysiąc odmiennych wyników, ba! nawet spoglądając w teleskop nie zawsze ma się pewność, że pokaże on te same gwiazdy! Złożoność ludzkiego umysłu staje się przeszkodą na drodze do rozwoju, bo mimo iż człowiek może być pewien, że pistolet wystrzeli, a teleskop zadziała, to gdy jakaś część jego podświadomości w to zwątpi, fae zmaterializuje te obawy, sprawiając, że broń wybuchnie w ręce, a dwie spoglądające w niebo osoby zobaczą inny widok.

Pod tym względem trylogia C.S. Friedman przypomina klasyki z gatunku s-f. Mamy odległą planetę, nowy dom ludzkości, którym rządzą nowe prawa, inna jest sama natura rzeczy. Autorka skupia się na ich przedstawieniu, opisaniu zawiłych niuansów oraz skonfrontowaniu z rodzimą planetą, Ziemią, wyniesioną do rangi utopii (nasza normalność, a przede wszystkim stałość praw fizyki, jest dla mieszkańców Erny marzeniem). W tej powieści tło urasta do rangi elementu pierwszoplanowego, największego atutu cyklu. Urzeka nie tylko rozmachem, ale i dbałością o szczegóły, głębią przemyśleń, skupianiem się na implikacjach pojawienia się człowieka w tak dziwnym środowisku. Autorka rozważa problem wpływu kolonistów na ernańską faunę i florę, na prawa ewolucji, niemożność korzystania z różnych technologii, wreszcie i kwestię religii. Pani Friedman stworzyła dzieło wielowątkowe posiadające nie tylko drugie, ale i trzecie, czwarte, a może i piąte dno. Te trylogię można czytać dziesięć razy i za każdym razem odkrywać coś nowego, skupiając się na jej innym aspekcie.

Mnie najbardziej zafascynował wątek teologiczny. Jak zachować wiarę w świecie, w którym sama natura, w odpowiedzi na nasze pragnienia, może stworzyć Boga? Wybrać łatwą drogę i modlić się do demonicznych, powstałych z fae bożków, którzy zawsze odpowiadają na wezwanie wiernych? A może wybrać bardziej kamienistą ścieżkę, mającą swój początek w pochodzącym z Ziemi chrześcijaństwie - zwrócić się do Jedynego Boga – milczącego, odległego, ślepego na doczesne pragnienia ludzi - w zamian za obietnicę zbawienia? Właśnie na tle tych dylematów wyrósł Kościół. Skupiający ludzi dla wyższego celu, dzielących wspólne marzenie, pragnących zmienić świat. Ten obraz urzeka, fascynuje, wręcz porywa – bez emfazy przyznam, że jest to najpiękniejsza, najbardziej doskonała wizja religii, z jaką się spotkałem – sacrum splata się z profanum, łącząc pod jednym sztandarem ludzi dzielących ten sam sen o świecie przyszłości.

Ale to nie wszystko. Olbrzymim, wręcz ogromnym atutem Trylogii Zimnego Ognia są kreacje postaci. Z jednej strony Damien Kilcannon Vryce – kapłan-wojownik Jedynego Boga, człowiek głębokiej wiary, zmuszony przez los do sprzymierzenia się ze złem, w celu pokonania innego, jeszcze groźniejszego. Trapiony dylematami, niemalże codzienne walczący o swą duszę, o to, by nie zatracić siebie, nie ulec pokusom, nie odstąpić od marzenia, ku któremu dąży. Z drugiej z kolei Gerald Tarrant – demoniczny, zimny i potężny nieśmiertelny, który w zamian za wieczne życie złożył swoje człowieczeństwo w ofierze. Postać tragiczna – do cna zły, okrutny, bezwzględny, ale jednocześnie wizjoner, naukowiec, człowiek wyprzedzający swoje czasy i potrafiący poświęcić wszystko - dosłownie - w imię swoich przekonań oraz marzeń. Konfrontacja tych dwóch osobowości, obserwowanie jak na siebie wpływają, ewoluują, starając się utrzymać łączące ich kruche przymierze, to istna uczta. Drugiego z nich, Tarranta uważam za najlepiej nakreślonego bohatera, spośród wszystkich, z którymi spotkałem się na łamach literatury. Przerasta on nawet swojego (prawie)imiennika, wiedźmina Geralta z Rivii. Bo, z całym szacunkiem dla pana Sapkowskiego, muszę przyznać, że Celia S. Friedman nie ma sobie równych w kwestii opisów emocji, więzi łączących bohaterów oraz budowania charakterów.

Co ważne, owa pieczołowitość konstrukcji bohaterów dotyczy nie tylko pierwszego planu, ale dosłownie każdej pojawiającej się na łamach trylogii postaci. Unikatowość osobowości, złożoność łączących je interakcji, a wreszcie wiarygodność i konsekwencja. Bo w Trylogii Zimnego Ognia nikt nie ma lekkiego życia. Bohaterowie nie są niepokonani i nieustraszeni. Zdani tylko na siebie, odczuwają strach, wątpią, niekiedy poddają się rozpaczy, krwawią i umierają. Nic nie przychodzi im łatwo, w powietrzu wciąż unosi się przekonanie o beznadziejności ich misji, świadomość, że prawdopodobnie zmierzają ku swojej zgubie. A mimo to idą dalej, wiedzeni niesamowitą determinacją. Każda z tych postaci to małe dzieło sztuki, majstersztyk, który może porwać nas swoją złożonością.

Jednakże ten cykl to nie tylko głębia i porywająca wizja, ale także akcja. Cała wspomniana przeze mnie złożoność wątków, wszystkie poruszane na łamach powieści dylematy nie są przedstawiane w formie długich wywodów, czy wielostronicowych dialogów. Pani Friedman umiejętnie wplotła je pomiędzy kolejne epizody, podzieliła na tysiące drobnych, niepozornych elementów, poupychanych w różnych miejscach – opisach, wspomnieniach, rozmowach, przemyśleniach - tak że wspólnie tworzą pełen obraz, który odkrywamy powoli, kawałek po kawałku.

W Trylogii Zimnego Ognia bardzo dużo się dzieje. Bohaterowie przemierzają Ernę wzdłuż i wszerz, raz tropiąc, raz samemu będąc zwierzyną. Momentami mamy do czynienia z ukłonami w stronę horroru, kiedy to z powieści aż bije groza (szczególnie w wątku Łowcy), a niekiedy wracamy do korzeni fantasy. Wszystko to w starannie wymierzonych proporcjach, a co najważniejsze – najwyższej jakości. Autorka nie popada w schematy, ciągle stara się zaskakiwać czytelnika (i to jej się udaje!) nie pozwalając mu się nudzić. Jednocześnie utrzymuje w napięciu, bo wspomniana wcześniej wiarygodność bohaterów - przede wszystkim zaś fakt, iż nie są oni niepokonani - sprawia, że emocjonujemy się każdą potyczką.

Jeżeli chodzi o konstrukcję fabuły, to warto podkreślić, iż w zasadzie Świt Czarnego Słońca można uznać za zamkniętą całość. Owszem, epilog stanowi preludium kolejnej przygody, ale jeśli by go wykreślić, to książka ta z powodzeniem może być uznana za dzieło samodzielne. Aczkolwiek trzeba przyznać, że wiele wątków jest jedynie zasygnalizowanych w pierwszej części, a rozwijane są w kolejnych tomach cyklu (nie wspominając już o postaci Geralda Tarranta, której pełny obraz mamy dopiero po przeczytaniu całej trylogii). Niemniej, osoby, które (jakimś cudem) nie zasmakują w twórczości pani Friedman nie będą zobligowane do przeczytania wszystkich trzech tomów – spokojnie mogą zakończyć przygodę na Świcie… (chociaż Nadejście Nocy to zdecydowanie najlepsza część)

Nie lada zagadką pozostaje dla mnie przynależność gatunkowa Trylogii Zimnego Ognia. Z jednej strony jest to fantasy: fae można traktować jako rodzaj magii, w powieści panują realia quasi-średniowiecza, brak jest zawansowanej technologii, a bohaterowie podejmują klasyczne questy w głąb tajemniczych krain. Ale z drugiej jednak strony, owa trylogia to dzieło science-fiction – na dobrą sprawę wszystkie wymienione wyżej elementy charakterystyczne dla dominium Tolkiena można by wyjaśnić tak, iż bardzo dobrze wpasowywałyby się w ramy fantastyki naukowej (ot, chociażby fae to nie magia, lecz siła natury z obcej planety). Inaczej, niż chociażby w Świecie Rocannona Urszuli K. Le Guin, czy Panie Lodowego Ogrodu Grzędowicza - gdzie postacie rodem z s-f z buciorami wkraczają do świata fantasy - u Friedman konwencje obu gatunków są transcendentne i trudno je rozgraniczyć. Autorka tej trylogii, poszła o krok dalej niż inni autorzy, zacierając w połączeniu s-f i fantasy wszelkie granice, co stanowi kolejny atut,
na bardzo długiej liście powodów, dla których warto sięgnąć po te książki.

Bardzo ważnym, a zarazem ostatnim z poruszanych przeze mnie elementów tego dzieła jest język. Starałem się odszukać w pamięci autora, który pisałby podobnie, ale nie jestem w stanie tego zrobić (co jest zaletą). Friedman na pewno nie jest rzemieślnikiem słowa, jak chociażby wspomniany wyżej Grzędowicz, ani też nie snuje epickich opisów jak Tolkien, ale stoi gdzieś pomiędzy nimi. Język Trylogii Zimnego Ognia jest wyrafinowany, bogaty, wyśmienicie nadający się do opisywania emocji, a zarazem na tyle plastyczny, by czytelnik bez trudu mógł wyobrazić sobie fantastyczne obrazy (jak chociażby sama fae, czy też świat widziany oczami adepta) oraz budować atmosferę grozy.

Podsumowując, Trylogia Zimnego Ognia to arcydzieło. Czy przesadą byłoby stawianie jej obok Władcy pierścieni i Solaris? Nie. Powieść ta łączy w sobie najlepsze cechy obu tych klasyków - epickość, rozmach w budowie świata i kwiecisty język - z głębią, refleksyjnością oraz poruszaniem ważkich kwestii, jak chociażby granice człowieczeństwa. Co ważne, jednocześnie zapewnia wyśmienitą rozrywkę, przykuwając do lektury. Do tych książek można wracać po kilka razy, wciąż odkrywając jakieś nowe elementy, a te same kwestie, poruszane po raz n-ty nie będą nudzić.
Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę


Ocena: 6 / 6



Czytaj również

Świt Czarnego Słońca - C.S. Friedman
Syndrom "jeszcze tylko jeden rozdział" w sosie fantastyczno-teologicznym
- recenzja

Komentarze


Jeszcze nikt nie dodał komentarza.

Komentowanie dostępne jest po zalogowaniu.