Tropico 3

Autor: Bartek 'Dante' Dudek

Tropico 3
Wyobraźcie sobie dziką wyspę, ale taką naprawdę dziką. Wszędzie tylko lasy z tropikalnymi odmianami drzew, a na wybrzeżach słoneczne plaże i piękny ocean. Nagle na horyzoncie pojawia się dziwny obiekt, sunący do brzegu naszego raju. Gdy zbliża się już wystarczająco blisko, zauważyć można, że jest to luksusowy jacht. Trap łodzi powoli opuszczał się na połacie rozgrzanego piasku. Stopnie wykonane są z najszlachetniejszego mahoniu, a w dodatku wyłożono na nich czerwony dywan. Wkrótce u szczytu pojawia się prężna sylwetka w białym mundurze, prawdopodobnie admiralskim. Powolnym, dostojnym krokiem schodzi na grunt. Zaraz za nim ustawia się cała świta. Postać wojskowego kieruje swój palec wskazujący w głąb tropiku i przemawia: „Muchachos! Tutaj powstanie nasza grande metropolia!”, a reszta zgodnie odpowiada: „Asi, El Presidente!”.


20 lat później...


Drzwi huknęły i zjawił się Lucho, osobisty doradca El Presidente. „Drogi władco! Statystyki!” - krzyknął podekscytowany. Postać w białym mundurze odłożyła swoją fajkę, poprawiła ordery, po czym chwyciła stanowczo teczkę okraszoną czerwonym napisem “Top Secretos”. Otworzyła ją i jego oczom ukazała się kartka z tysiącami liczb, ale to nie zraziło “wszechmogącego” wyspy. Pokrzepiwszy się dwoma łykami Metaxy rozpoczął studiowanie dokumentów. Mówiły one o zadowoleniu ludności z poszczególnych elementów życia publicznego. Standard mieszkań, jakość żywności, swobody obywatelskie – tutaj zadowolenie. Religia, rozrywka i warunki wykonywania zawodu - marne. „Presidente przestudiował tylko sześć wykresów, jeszcze są cztery” – wtrącił się Lucho. Szef spojrzał na niego z pogardą i odrzekł “Ja wiem wszystko. Przygotuj samochód, bo jedziemy się przejechać po wyspie.” „No tak, skończył tylko podstawówkę, potem był kucharzem podczas II Wojny Światowej, a teraz w aktach figuruje jako wybitny absolwent Oxfordu i wielki generał dowodzący lądowaniem w Normandii...” - mamrotał pod nosem asystent, gdy wychodził z gabinetu.

Tymczasem dyktator zajął się tym, co tak na prawdę lubił: sprawdzał stan swojego konta w Szwajcarii i popijał Metaxę, patrząc na ocean rozciągający się przed jego rezydencją. Chwilę relaksu gwałtownie przerwał nie kto inny, jak Lucho. Powitało go za to bardzo ciepłe przyjęcie ze strony władcy skwitowane słowem “Joder*”. Podwładny spojrzał na przełożonego i wyjaśnił mu, że nie posiadają żadnego samochodu, bo na wyspie nie ma garażu, który był odpowiedzialny za wyposażanie populacji w pojazdy mechaniczne. „A mój stary Cadillac od Roosevelta?” - zapytała już chłodniej najważniejsza osoba w tropiku. „Dobra, każę im go wyszykować.” - odpowiedział szybko asystent.

Po wyczyszczeniu wszystkich odznaczeń, które Presidente otrzymał, a raczej kupił od biednych weteranów wojennych, udał się na przejażdżkę. Wprawił go w konsternację stos segregatorów na tylnej kanapie. “Joder, co to ma być?!” - spytał z gracją dyktator. „No, dekrety, wypadałoby jakiś wydać.” – wybrnął Lucho. Zwinne dłonie władcy chwyciły pierwszy, czerwony segregator - był to spis rozporządzeń społecznych. Znajdowały się tu takie zarządzenia jak Program Dożywiania czy Akceptacja Małżeństw Homoseksualnych i wiele innych. Błyskotliwy umysł najważniejszego człowieka na wyspie od razu zauważył, że wydanie jakiegokolwiek dekretu będzie miało swoje dobre i złe konsekwencje. Zatem wprowadzenie tego pierwszego zwiększy zadowolenie mieszkańców, jednak uszczupli skarb państwa. Drugi natomiast spowoduje zwiększenie swobód obywatelskich, ale zmniejszy poparcie wśród klerykałów. “Joder, ale ja jestem fantastico genialny!” - pomyślał El Presidente, lecz nagle uświadomił sobie, że czytał tylko notatkę Lucho i nie są to jego przemyślenia. Po chwili kolejnego głębszego namysłu podpisał się swoim piórem za półtora tysiąca dolarów pod pierwszą dyrektywą. Pozostałe segregatory dotyczyły polityki wewnętrznej i gospodarki.

Cadillac przemierzał kolejne ulice, a dyktator widział obraz nędzy swojego państwa. Wszędzie slumsy, żebracy na ulicach, wysokie bezrobocie, przestępczość i setki rowerów. „Lucho! Dokument nr 63!” - rozkazał szef. Mrucząc pod nosem, podpisał nakaz budowy garażu, który dostarczy społeczności samochody. Nie mógł już patrzeć jak ludzie męczą się, jeżdżąc na bicyklach. Mknąc dalej ukazała mu się dzielnica rolnicza. Kilkadziesiąt farm produkujących kukurydzę, kawę, papaję…. Część szła na eksport, a reszta dla mieszkańców. Eksport był ważniejszy, no przecież z tego utrzymywał się El Pre...stfu! Kraj! Dalej gospodarstwa rolne, a tam krówki (bardzo dziwiło go, że nie są fioletowe, bo takie widział w Niemczech), kozy i lamy. Widząc, w jakim stanie pracują jego rolnicy, postanowił zaopatrzyć ich w najnowsze technologie, dzięki którym miała wzrosnąć produkcja. Tuż obok pól uprawnych znajdowała się olbrzymia fabryka mebli. Był to zalążek wielkiego przemysłu, który chciał rozwinąć w przyszłości. Po chwili namysłu dyktator postanowił powrócić do swej rezydencji.


5 lat później...


Wyspa rozkwitała jak nigdy. Slumsów było coraz mniej, a ludzie mieszkali w estetycznych blokach. Oprócz przemysłu meblowego i rolnictwa, źródłem dochodów stały się kopalnie, szyby naftowe, ale także eksport konserw, cygar oraz prawdziwa duma El Presidente – Rafineria Naftowa. Jako, że ostatnio pojawiła się pewna odmiana grypy, władca postanowił zainwestować w służbę zdrowia. Oto relacja z tego ekscytującego dnia:

“Znajdujemy się przed rezydencją naszego wielkiego władcy! Za chwilę ma on wygłosić przemowę dotyczącą reformacji służby zdrowia. Tak, tak już właśnie wychodzi!!! Zapraszam do wysłuchania jego słów!”

Dyktator jak zwykle rozpoczął akcentem humorystycznym, a mianowicie ogłosił, że PKB jego kraju jest większe niż połączone PKB ZSRR i USA. Następnie mówił o zamiarze stworzenia prawdziwego raju dla turystów, aż w końcu poruszył meritum sprawy. Zapowiedział, iż wygna z kraju szamanów, bo ich umiejętności są przeceniane, a w zamian wybuduje nowoczesny szpital oraz zatrudni wykształcony personel. Niestety, na koniec zaliczył mocną wpadkę. Nakazując wracać ludowi do pracy wspomniał, że pracują na jego konto w banku w Szwajcarii.

Gdy wrócił do swojego gabinetu, rozkazał Lucho przygotować listę dostępnych specjalistów z zachodu. Sługa wrócił po piętnastu minutach przynosząc sześć segregatorów. W swej wielkiej mądrości dyktator wybrał osobnika, który nazywał się “Dr House”. Był pewien, że doktor będzie podchodził z sympatią do każdego pacjenta.

Po rozwiązaniu problemu ze Służbą Zdrowia, przyszedł czas na kolejny ważny krok – rozwój armii. Postanowiono zbudować koszary, by państwo mogło czuć się bezpiecznie.


Kolejne 20 lat później...


Wyspa nie przypominała już zapomnianego miejsca na skraju mapy świata, lecz wielką i prężną metropolię. Przemysł rozrósł się na tyle, że stanowił on ponad trzy-czwarte przychodów kraju. Do “raju” El Presidente przybywały największe sławy, które wykupiły apartamenty wzdłuż plaży. Wypełnione piaskiem brzegi wyspy stały się kłębowiskami turystów. Bywali tutaj zarówno Amerykanie, jak i Rosjanie. Podziały polityczne oraz poglądowe eliminował alkohol. Dyktatora szczególną dumą napawała aleja turystyczna, czyli sieć barów, dyskotek, hoteli, które były jego własnym projektem, ale o dziwo wyglądały tak samo jak te z Miami Beach. W centrum metropolii powstał pierwszy bank, wojsko funkcjonowało prawidłowo, a kolejnymi celami było wybudowanie budynków dla struktur organizacyjnych. Jako pierwszy powstał Urząd Imigracyjny, który odpowiadał za nadawanie statusu obywatela, czyli po prostu określał liczbę imigrantów, jaka została wpuszczona do państwa i mogła podjąć się pracy. Kolejną ambicją prezydenta było Ministerstwo Spraw Zagranicznych. Gdy największy (zaraz po willi El Presidente) budynek powstał, władca krainy stanął przed ciężkim wyborem. Wobec coraz większych sporów między USA, a ZSRR, nasz panujący musiał podjąć decyzję z kim będzie “trzymał sztamę”. Oto zapis rozmów z kasety omyłkowo wysłanej do centralnego biura CIA w Nowym Jorku.

USA czy ZSRR? Lucho, kto nam więcej dał? Nie, nie chodzi mi o ilość dziewic do mego łoża, ale o korzyści dla państwa. Mówisz, że Ci pierwsi? No fakt, mają zabójcze te hamburgery! Pytasz co to ma wspólnego z cywilami? Już mówię! Otóż gdy ich władca jest najedzony, to i oni są szczęśliwi! Dobra, dawaj dekret o współpracy.


Era Komputera!


Ile lat to już minęło od pierwszego kroku El Presidente na dziewiczej wyspie, która teraz jest kwitnącą metropolią? Minęły czasy kiedy najważniejszymi budynkami były gospodarstwa rolne, a ich miejsce zajęły olbrzymie elektrownie i kompleksy dla turystów: stadiony sportowe, zoo czy ogrody botaniczne. Nie zapomniano również o sieci elektrycznej na całym terenie, bo to ona stanowiła podstawę funkcjonującego imperium na Karaibach.

Dyktator kilka lat temu podjął decyzję o współpracy z “Wujkiem Samem” i przynosiło to teraz skutki. Eksport wzrósł, dotacje na konto w Szwaj...ekhm, budżet państwa wpływają regularnie, a na plaży opala się facet od “Yes, we can!” nie wiedząc, że za kilkanaście lat będzie partnerem w interesach z potomkami szefa tutejszego raju. Właśnie, co u niego?

Fotel z machoniu wypełniała biała sylwetka w mundurze admirała. Piękne biurko udekorowane było dziesiątkami pucharów i odznaczeń. Jednak najdziwniejszym oraz najbardziej intrygującym przedmiotem było czarne prostokątne pudełko. Na pokrywie widniała flaga USA. Lewą ręką El Presidente wskazał Lucho i przywołał go do siebie.

Przecież mam już kuchenkę! Jak to nie kuchenka? To nie od tych z Wronek znad Wisły? Komputer?

Tak właśnie El Presidente otrzymał swój osobisty sprzęt do kontroli wyspy. Teraz nie musiał jeździć limuzyną po metropolii, a tylko kliknąć to tu, to tam i gotowe. Najbardziej podobała mu się grafika. Była ładna oraz oddawała genialnie klimat rajskiego tropiku. Wspaniale zrealizowane efekty pogodowe – po prostu mógł wpatrywać się w to wszystko godzinami. Modele budynków obfitowały w mnóstwo szczegółów, a cywile wyglądali prawie jak żywi. Nie byłoby oczywiście tej sielankowej atmosfery, gdyby nie muzyka. Latynoskie rytmy cały czas towarzyszą dyktatorowi, który wirtualnie przemierza swoją wyspę. Szum miasta również odwzorowany został wyśmienicie. Reasumując – wszytko brzmi tak jak chciał szef.


Przyjechały rosyjskie niedźwiadki!


Po kolejnym stłumionym puczu, dyktator siedział w swej willi na brzegu plaży. Sączył kolejną szklankę Mohito, rozmyślał nad wielką sławą, która okryła go po wybudowaniu największego hotelu na Karaibach oraz międzynarodowego lotniska. Nagle w oddali zaczęły pojawiać się dziesiątki kropek. Z biegiem czasu zwiększały się i nabierały konkretnych kształtów. Myśląc, że to statki z turystami El Presidente uciął sobie drzemkę. Po kilkunastu minutach obudziły go okrzyki w nieznanym języku – byli to Rosjanie. Dookoła panował chaos. Armia Państwowa i garnizon z USA dzielnie walczyły, ale upadły pod naporem sowieckich wojaków. Nasz władca został pojmany wraz z Lucho i stracony. Tak zakończyła się historia wielkiego człowieka, który zwykły busz zamienił w olbrzymią turystyczną metropolię.


Ostatnia wola El Presidente


Pewnego dnia samotny rybak o imieniu Rio złowił coś dziwnego – butelkę. W środku znajdował się list. Była to ostatnia wola niedawno straconego władcy karaibskiej metropolii. „Jeżeli czytasz to Muchacho, to pewnie już nie żyję albo wypoczywam w Szwajcarii. Chcę Ci przekazać moje przemyślenia związane z władaniem krajem. Jest to na prawdę przyjemna sprawa, nie wymaga większych nakładów intelektualnych, a sprawia wiele radości. Masz naprawdę wiele rzeczy do roboty, na pewno nudzić się nie będziesz..



Plusy:

Minusy:




A oto zwiastun gry: