Triumf Endymiona - Dan Simmons

Ostatnia pielgrzymka – bez rewelacji

Autor: Bartosz 'Zicocu' Szczyżański

Triumf Endymiona - Dan Simmons
Enea i jej opiekun, Raul Endymion, kilka lat spędzają na Ziemi, chroniąc się przed Paxem - zbrojnym ramieniem odrodzonego, międzyplanetarnego Kościoła, który od lat poluje na dziewczynkę. Pewnego dnia jednak, Enea ogłasza, że nadszedł dzień opuszczenia kryjówki. Nasi bohaterowie udają się w długą podróż, która zaprowadzi ich na Pacem – w samo centrum chrześcijańskiego świata.

Głupio mi mówić coś takiego w odniesieniu do powieści człowieka, którego talent doceniłem już dawno, lecz niestety taka moja powinność: pierwsza połowa tej rozpisanej na prawie tysiąc stron powieści jest fatalna. Nie zrozumcie mnie źle: nie chodzi o wszechogarniającą nudę czy przewidywalność – na pierwszych stronach Triumfu Endymiona dwie wymienione już cechy mieszają się jeszcze z niesamowitą miałkością postaci. Przed lekturą powieści dałbym sobie rękę uciąć twierdząc, że choćby wszystko było źle, choćby Simmons zapomniał, jak się pisze – tekst będą ratowali bohaterowie. Ale teraz, kiedy przypominam sobie samotną podróż frustrującego Raula, cieszę się, że z nikim się nie zakładałem. Bo jakie emocje może wzbudzić człowiek, który na samiutkim początku poprzedniej części ujawnił nam swoje losy, a teraz hasa sobie z planety na planetę, jednej niebezpieczniejszej od drugiej?

Wszystko zmienia się, kiedy nasz bohater wraca do Enei. Ta niesamowita postać zaliczyła chyba największy progres w porównaniu ze swoim wcieleniem z poprzedniej części – wydoroślała, spoważniała; zamiast dziewczynki, w którą wszyscy wierzą, dostajemy poważną kobietę, starającą się jedynie przekazać wiedzę zdobytą dzięki niesamowitemu związkowi jej rodziców (człowieka i cybryda, Sztucznej Inteligencji zapakowanej w organiczne ciało). Przyznać trzeba też, że Simmons wiedział, jak zagęścić atmosferę, w idealny sposób rozwijając wątek miłosny między Eneą i Raulem. Zastosował to, do czego przyzwyczaił nas już we wcześniejszych częściach cyklu: retrospekcje i skoki w czasie.

I znowu mam dylemat: czy nie przesadził? Bo owe perturbacje czasowe w momentach najbardziej przepełnionych emocjami (między innymi – w niesamowitej końcówce) trochę psują odbiór całości – nie wiedziałem, czego się spodziewać: prawdziwej tragedii czy wyskakującego zza rogu bohatera z przeszłości/przyszłości. Szkoda też, że pisarz nie zdecydował się na ostateczne rozwinięcie wątku powracających z odmętów czasu postaci z Hyperiona – ot, pojawiają się, robią, co mieli zrobić, ale co dalej?

Tym, czego nie można odmówić autorowi, jest niesamowita, przebogata wyobraźnia. Gazowy olbrzym o promieniu siedemdziesięciu tysięcy kilometrów? Jest. Społeczeństwo neobuddystyczne? Jest. Lasy międzyplanetarne? Są. Właśnie ta ciągła zmiana krajobrazu i społeczności, w których obracają się bohaterowie, sprawia, że mimo okropnej pierwszej części chce się czytać dalej.

Nie zapominajmy też o jednym, niezwykle ważnym punkcie – zakończeniu. Epilog, który zamyka cudowną historię, rozpoczętą w Hyperionie jest w Triumfie Endymiona najlepszy. Może autor zbyt dużo manipuluje tam czasem, ale takich emocji nie przeżywałem przy książce od dawna. Przy tym wszystkim blednie nachalna, antykościelna propaganda, blednie nuda bijąca z pierwszych stron, blednie nawet Chyżwarowa deus ex machina. Simmons przy tym wyczynia niesamowite rzeczy ze swoim stylem: przechodzi od niezwykłych batalistycznych scen do łzawych pożegnań, aby, chwilę potem, zaatakować patosem. Na szczęście zachowuje umiar – nie czułem się zażenowany, byłem raczej pod wrażeniem autentyzmu oddawanych przez pisarza uczuć.

Triumf Endymiona to niewyobrażalnie nierówna powieść. Zaczyna się doprawdy dennie – aż nie chce się wierzyć, że to dzieło tego Simmonsa; końcówka natomiast jest szczytem jego kunsztu, na który wspinał się w cyklu jedynie w cudownym Hyperionie. Nowym czytelnikom radzę zacząć właśnie od pierwszej części, wiernym fanom serii mogę powiedzieć tylko jedno: czwarty tom na półce prezentuje się niesamowicie. Warto mieć w biblioteczce cały cykl.