» Fragmenty książek » Trawa

Trawa


wersja do druku

Trawa

1

 

Trawa!

Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę

Miliony mil kwadratowych; nieogarnione, chłostane wiatrem trawiaste tsunami, tysiąc ukojonych słońcem trawiastych wysp, setka falujących oceanów, każda zmarszczka lśniąca szkarłatem bądź bursztynem, szmaragdem lub turkusem, wielobarwne jak tęcze, których kolorowe pasy i plamy drżą ponad preriami; trawy – niektóre wysokie, inne niskie, niektóre pierzaste, inne proste – które, rosnąc, tworzą własną geografię. Trawiaste wzgórza, gdzie masy potężnych ździebeł sterczą na wysokość dziesięciu rosłych ludzi; trawiaste doliny, gdzie darń jest miękka jak mech, gdzie niewiasty składają głowy, myśląc o swoich ukochanych, gdzie mężowie kładą się i myślą o swoich kochankach; trawiaste gaje, gdzie starcy i staruszki przesiadują w ciszy wieczorami, marząc o tym, co kiedyś mogłoby się wydarzyć, a może się wydarzyło. Oczywiście tylko prości ludzie. Żaden arystokrata nie usiadłby na dzikiej trawie, żeby pomarzyć. Arystokraci mają od tego ogrody, jeśli w ogóle o czymś marzą.

Trawa. Rubinowe granie, krwiste pogórza, polany w kolorze wina. Szafirowe morza traw z ciemnymi trawiastymi wyspami, na których rosną olbrzymie pierzaste drzewa, również z trawy. Bezkresne łąki srebrnego siana, którymi potężni trawożercy wędrują po skosie jak kosiarki, pozostawiając po sobie rżysko, na którym ponownie wyrosną dzikie bezdroża falującego srebra.

Pomarańczowe pogórza płonące w blasku zachodzącego słońca. Morelowe pastwiska lśniące o świcie. Ziarniaki migoczące jak gwiazdy z cekinów. Okwiat jak delikatne koronki, które staruszki wyjmują z kufrów i pokazują swoim wnuczkom.

Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę

– Koronki, dawno temu wytwarzane przez zakonnice.

– Co to są zakonnice, babciu?

Tu i ówdzie, rozsiane po niekończących się wyżynach, stoją wios­ki, otoczone murami, które mają chronić przed trawą, z niewielkimi domami o grubych ścianach, mocnych drzwiach i solidnych okiennicach. Malutkie pola i sady są pełne pospolitych plonów oraz znajomych owoców, podczas gdy poza murami trawa unosi się jak ogromny ptak zajmujący całą planetę, gotowy do pokonania muru i pożarcia wszystkiego, każdego jabłka, każdej rzepy i każdej staruszki przy studni, razem z ich wnukami.

Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę

– To pasternak, dziecko. Z dawnych czasów.

– Kiedy były dawne czasy, babciu?

Tu i ówdzie, równie szeroko rozsiane jak wioski, wznoszą się posiadłości arystokratów: majątki bon Damfelsów, bon Maukerdenów oraz pozostałych, wysokie domy kryte strzechą, stojące w trawiastych ogrodach pośród trawiastych fontann i dziedzińców, otoczone wysokimi murami, w których zieją dziury bram przeznaczonych dla wyjeżdżających oraz powracających myśliwych. Tych, którym uda się powrócić.

Tu i ówdzie, węsząc pośród korzeni traw, nadbiegną ogary ze zmarszczonymi pyskami i dyndającymi uszami, powoli stawiając łapę za łapą w poszukiwaniu tego co nieuniknione, nocnej grozy, pożeracza młodych. A tuż za nimi, na wysokich wierzchowcach, nadciągną jeźdźcy w czerwonych płaszczach, pognają po trawie cisi jak cienie: nadzorca sfory ze swym rogiem, pomocnicy łowczego z batami, myśliwi, niektórzy w czerwonych, inni w czarnych płaszczach, z okrągłymi kapeluszami mocno wciśniętymi na głowy i wzrokiem skierowanym ku ogarom – dalej, dalej.

Dzisiaj pośród nich znajdzie się Diamante bon Damfels – młoda Dimity – z mocno zaciśniętymi powiekami, żeby nie widzieć gończych ogarów, z bladymi dłońmi kurczowo zaciśniętymi na wodzach, szyją kruchą jak łodyga kwiatu, okrytą wysokim białym cylindrem myśliwskiego krawata, w czarnych butach wypolerowanych do połysku, dokładnie wyszczotkowanym czarnym płaszczu i czarnym kapeluszu mocno zatkniętym na małej głowie; po raz pierwszy w życiu zapoluje z ogarami – dalej, dalej.

A gdzieś tam, u celu ich pogoni, być może wysoko na drzewie, gdyż na rozległych preriach tu i ówdzie rosną zagajniki, znajdzie się lis. Potężny i nieugięty. Lis, który wie, że się zbliżają.


 

2

 

Wśród bon Damfelsów powiadano, że za każdym razem, gdy ich posiadłość urządza Polowanie, można liczyć na idealną pogodę. Rodzina uznawała to za swoją zasługę, chociaż równie dobrze można to przypisać harmonogramowi Polowań, za którego sprawą bon Damfelsowie zawsze organizują łowy wczesną jesienią. O tej porze roku pogoda zazwyczaj bywa wyśmienita. Podobnie jak wczesną wiosną, gdy ponownie przychodzi kolej na bon Damfelsów.

Stavenger, Obermun bon Damfelsów, kiedyś został poinformowany przez dygnitarza z Semlinga – tego, który uważał się za eksperta w wielu nieistotnych kwestiach – że historycznie rzecz biorąc, Polowanie z ogarami to zimowy sport.

Odpowiedź Stavengera była typowa dla niego, jak również dla całej arystokracji Trawy.

– Tutaj, na Trawie – odparł – robimy to tak jak należy. Wiosną i jesienią.

Gość miał na tyle rozsądku, że powstrzymał się od dalszych komentarzy odnośnie do miejscowych zwyczajów dotyczących tej dyscypliny. Jednakże sporządził obszerne notatki i po powrocie na Semlinga napisał naukową monografię, w której porównał historyczne zasady uprawiania krwawych sportów z zasadami panującymi na Trawie. Z tuzina wydrukowanych egzemplarzy przetrwał tylko jeden, zagrzebany w archiwach Wydziału Antropologii Porównawczej na Uniwersytecie Semlińskim na Semlingu Prime.

To było dawno temu. Autor monografii obecnie już niemal zapomniał o tej sprawie, a Stavenger bon Damfels nigdy więcej nie wracał do niej myślą. Dla niego zachowania i słowa cudzoziemców były niezrozumiałe oraz godne pogardy, dlatego nikt nie powinien był wpuścić tego jegomościa na Polowanie. Taka była opinia bon Damfelsa.

Majątek bon Damfelsów nazywano Klive, ku czci jednego z ich szanowanych przodków po stronie matki. Wśród bon Damfelsów powiadano, że ogrody zostały uznane za jeden z siedemdziesięciu cudów wszechświata. Napisał tak Snipopean – wielki Snipo­pean – a jego książka znajdowała się w bibliotece posiadłości, rozleg­łej i wysokiej sali, wypełnionej wonią skóry i papieru oraz środków chemicznych, których bibliotekarze używali, by zapobiegać rozpadaniu się tomów. Nikt ze współczesnych bon Damfelsów nie czytał tej relacji ani nie byłby w stanie odnaleźć właściwej książki pośród takiej masy woluminów, przeważnie nieotwieranych od czasu dostarczenia. Po co mieliby czytać o trawiastych ogrodach Klive, skoro mieli je wokół siebie?

Właśnie w tej części trawiastych ogrodów, znanej jako pierwsza powierzchnia, zawsze urządzano Polowanie. Jako gospodarz, Stavenger bon Damfels pełnił rolę łowczego. Przed swoimi pierwszymi łowami w sezonie jesiennym – jak zawsze przed pierwszymi łowami, zarówno wiosną, jak i jesienią – wybrał trzech członków swojej wielkiej i rozgałęzionej rodziny, mianując ich nadzorcą sfory oraz pierwszym i drugim pomocnikiem łowczego. Nadzorcy powierzył róg bon Damfelsów, ozdobnie zakrzywiony i rzeźbiony instrument, który wydawał tylko stłumione, chociaż srebrzyste dźwięki. Pomocnikom wręczył baty – drobne, delikatne przedmioty, z którymi trzeba było się ostrożnie obchodzić, żeby ich nie połamać, zwykłe ozdoby, jak medale za odwagę, pozbawione praktycznego zastosowania. Nikt nie odważyłby się potraktować batem ogara ani wierzchowca, podobnie jak nikomu nie przyszłoby do głowy, żeby użyć rogu blisko ucha wierzchowca czy chociażby w zasięgu jego słuchu, nie licząc rytualnych wezwań oraz sygnału zakończenia Polowania. Nikt nie pytał, jak to robiono gdzie indziej, dawno temu, czy nawet ostatnio. Prawdę mówiąc, żaden z bonów nie dbał o to, jakie zwyczaje panowały w innych miejscach. Uważali, że inne miejsca przestały istnieć, gdy opuścili je ich przodkowie.

Pierwszego dnia łowów Diamante bon Damfels, najmłodsza córka Stavengera, stanęła pośród tych, którzy gromadzili się na pierwszej powierzchni, szemrząc i przecierając zaspane oczy, jakby całą noc przeleżeli rozbudzeni, nasłuchując jakiegoś odgłosu, który się nie pojawił. Pośród nieruchomych sylwetek myśliwych przemykały służki z pobliskiej wioski, ubrane w długie białe dzwony spódnic, spod których nie widać było nóg, z włosami ukrytymi pod złożonymi fałdami jaskrawo wyszywanych stroików. Nosiły jasne tace zastawione kieliszkami nie większymi od naparstków.

Emeraude i Amethyste (przez rodzinę nazywane Emmy i Amy, a przez wszystkich innych „pannami bon Damfels”) wspólnymi siłami doprowadzały Dimity do perfekcji. Dziewczyna miała na sobie nieskazitelny myśliwski strój i bolała ją głowa od mocno ściąg­niętych włosów, które musiały się zmieścić pod okrągłą czarną czapeczką. Płaszcze starszych dziewcząt miały czerwone klapy, co świadczyło o tym, że brały udział w Polowaniach od tak dawna, że zostały ich pełnoprawnymi uczestniczkami. Kołnierz Dimity był czarny jak cienie kryjące się w jej oczach, cienie, które jej siostry doskonale widziały, ale świadomie ignorowały. Nie można sobie dogadzać. Nie można dopuszczać symulanctwa ani tchórzostwa, zarówno u siebie, jak i u innych członków rodziny.

– Nie przejmuj się – rzekła przeciągle Emeraude, udzielając najlepszej rady, na jaką było ją stać. – Wkrótce zdobędziesz swoje myśliwskie barwy. Tylko pamiętaj, co powiedział łowczy. – Malutki mięsień w kąciku jej ust podskakiwał jak spętana żaba.

Cienie wykrzywiły się, gdy Dimity zadrżała, nie chcąc tego mówić, a zarazem nie mogąc się powstrzymać.

– Emmy, mamusia powiedziała, że nie muszę...

Amethyste się roześmiała – drobny niewesoły dreszcz, bezduszny niczym szkło.

– Oczywiście, że nie musisz, głuptasie. Nikt z nas nie musiał. Nawet Sylvan i Shevlok nie musieli.

Sylvan bon Damfels, słysząc swoje imię, obejrzał się na siostry, a jego twarz wyraźnie spochmurniała, gdy zobaczył Dimity ze starszymi dziewczętami. Przeprosił swoich towarzyszy, odwrócił się i pośpiesznie przeciął krąg bladoszarej darni, omijając kępę szkarłatnych i bursztynowych traw na środku.

– Co tutaj robisz? – spytał ostro, wbijając wzrok w dziewczynę.

– Łowczy powiedział mamusi...

– Nie jesteś gotowa. Ani trochę! – Tym razem odezwał się Syl­van, który zawsze mówił to, co myśli, nawet gdy nie podobało się to innym – niektórzy twierdzili, że właśnie dlatego to robił – zadowolony, że zwrócił na siebie uwagę, chociaż z pewnością by się tego wyparł. Dla Sylvana prawda była prawdą, a cała reszta stanowiła herezję, chociaż czasami po ludzku miewał trudności z oceną, co jest czym.

– Och, Sylvanie – odparła Amethyste, ładnie wydymając usta, które podobno były dojrzałe jak owoce. – Nie bądź taki surowy. Gdyby to od ciebie zależało, nikt oprócz ciebie nie wziąłby udziału w Polowaniu.

– Amy, gdyby to ode mnie zależało, ja także nie wziąłbym w nim udziału – warknął. – Co matka sobie myśli?

– Raczej tatuś – odpowiedziała Dimity. – Uznał, że byłoby miło, gdybym wkrótce zdobyła myśliwskie barwy. Amy i Emmy były młodsze, kiedy to zrobiły. – Zerknęła na Stavengera, który obserwował ją ponuro, stojąc pośród starszych myśliwych, smukły, kościsty i nieruchomy, z potężnym haczykowatym nosem wiszącym nad bezwargimi ustami.

Sylvan położył jej dłoń na ramieniu.

– Na niebiosa, Dim, dlaczego po prostu nie powiesz mu, że nie jesteś gotowa?

– Nie mogę tego zrobić, Syl. Tatuś spytał łowczego, a ten zapewnił go, że nigdy nie będę bardziej gotowa.

– Nie chodziło mu o....

– Wiem, o co mu chodziło, na niebiosa. Nie jestem głupia. Chciał powiedzieć, że nie jestem zbyt dobra i nigdy nie będę lepsza.

– Nie jesteś aż taka słaba – pocieszyła ją Emeraude. – Ja byłam dużo gorsza.

– Byłaś znacznie gorsza jako dziecko – zgodził się Sylvan. – Ale w wieku Dim radziłaś sobie dużo lepiej. Tak samo jak my wszyscy. Ale to nie znaczy, że Dim musi...

– Czy możecie wszyscy przestać mówić mi, że nie muszę tego robić?! – krzyknęła Dimity, a łzy spłynęły jej po policzkach. – Jedna połowa rodziny twierdzi, że nie muszę, a druga, że jestem gotowa.

Sylvan umilkł w połowie krzyku, znieruchomiał i nagle złagodniał. Kochał tą malutką. To on pierwszy nazwał ją Dimity, brał ją na ręce, gdy miała kolkę, nosił na rękach i głaskał, spacerując korytarzami Klive, trzynastoletni chłopak z troską tulący niemowlę. Teraz miał dwadzieścia osiem lat i równie mocno troszczył się o tę piętnastolatkę, w której wciąż widział dziecko.

– A czego ty chcesz? – spytał czule, dotykając jej wilgotnego czoła pod krawędzią czarnej czapki. Z mocno ściągniętymi włosami wyglądała jak mały wystraszony chłopiec. – Co chcesz zrobić, Dim?

– Jestem głodna, spragniona i zmęczona. Chcę wrócić do domu, zjeść śniadanie i przerobić swoją lekcję języka na ten tydzień – załkała przez zaciśnięte zęby. – Chcę iść na letni bal i flirtować z Jasonem bon Haunserem. Chcę wziąć gorącą kąpiel, a potem usiąść na dziedzińcu różanych traw i patrzeć na ptaki.

– W takim razie... – zaczął, ale jego słowa przerwał dźwięk rogu nadzorcy sfory dobiegający zza Bramy Sfory. Tu-ru, tu-ru, bardzo cicho, żeby powiadomić myśliwych, ale nie rozdrażnić ogarów. – Ogary – wyszeptał, odwracając się od Dimity. – Boże, Dim, za długo czekałaś.

Nagle umilkł i oddalił się od nich chwiejnym krokiem. Wszędzie wokół urywały się rozmowy i zapadała cisza. Twarze stawały się puste i pozbawione wyrazu. Oczy nieruchomiały. Dimity rozejrzała się po pozostałych uczestnikach, gotowych pognać za ogarami, i zadrżała. Niewidzące spojrzenie ojca przesunęło się po niej jak lodowaty wiatr. Nawet Emmy i Amy stały się nieobecne i nietykalne. Wydawało się, że tylko Sylvan, który wpatrywał się w nią, stojąc pośród swoich towarzyszy, widzi ją i żałuje jej tak jak wielokrotnie w przeszłości.

Teraz jeźdźcy ustawili się na pierwszej powierzchni w subtelnym porządku, doświadczeni po zachodniej, a młodzi po wschodniej stronie kręgu. Służki oddaliły się na dźwięk rogu, jak białe kwiaty niesione wiatrem po szarej trawie. Dimity została sama na wschodnim krańcu darni, skąd patrzyła na ścieżkę prowadzącą do miejsca, w którym przez mur posiadłości przebijała się potężna brama.

– Patrz na Bramę Sfory – zganiła się niepotrzebnie. – Patrz na Bramę Sfory.

Wszyscy obserwowali bramę, gdy ta powoli się otworzyła, wypuszczając kolejne pary ogarów ze zwisającymi uszami, językami kołyszącymi się pomiędzy zębami w kolorze kości słoniowej i ­prostymi ogonami. Zwierzęta ruszyły Drogą Ogarów, szeroką ścieżką porośniętą niską, wzorzystą aksamitną trawą. Ścieżka otaczała plac, a następnie biegła na zachód przez Bramę Myśliwską w przeciwleg­łym murze, aż do ogrodów. Docierając do pierwszej powierzchni, każda para się rozdzielała i jeden z ogarów biegł w prawo, a drugi w lewo, okrążając myśliwych, patrząc na nich badawczo czerwonymi ślepiami jak rozpalone węgle, by po chwili ponownie połączyć się w pary przy Bramie Myśliwskiej.

Dimity poczuła żar ich oczu jak uderzenie. Spuściła wzrok na swoje kurczowo splecione dłonie o zbielałych knykciach, próbując o niczym nie myśleć.

Kiedy ostatnia para się połączyła, a myśliwi ruszyli w ślad za ogarami, Sylvan opuścił swoje miejsce, podbiegł do Dimity i wyszeptał jej do ucha:

– Możesz tutaj zostać, Dim. Nikt się nawet nie obejrzy. Na razie nikt się nie zorientuje. Po prostu tutaj zostań.

Dimity pokręciła głową. Miała bardzo bladą twarz, a oczy ogromne, ciemne i pełne lęku, do którego dopiero teraz się przed sobą przyznawała, ale nie miała zamiaru zostać. Kręcąc głową, Syl­van biegiem wrócił na swoje miejsce. Powoli, niechętnie, Dimity podążyła za nim, śladem myśliwych, których ogary poprowadziły przez Bramę Myśliwską. Zza muru dobiegł odgłos kopyt na darni. Wierzchowce czekały.

 

***

 

Z balkonu za oknem sypialni, Rowena, Obermum bon Damfelsów, niespokojnie spoglądała na tył głowy swojej najmłodszej córki. Ponad wysokim białym kręgiem jej myśliwskiego krawata sterczała chuda i bezbronna szyja. Dimity jest jak pączek kwiatu, pomyślała Rowena, przypominając sobie pochylające się kwiatki na ilustracjach w książeczkach z bajkami, które czytała w dzieciństwie.

– Przebiśniegi – wyrecytowała. – Tulipany. Hiacynty. Oraz peo­nie. – Kiedyś miała całą książkę o cudownych i straszliwych wróżkach, które mieszkają w kwiatach. Zastanawiała się, gdzie ta książka się podziała. Pewnie zaginęła. To był jeden z tych „zagranicznych” przedmiotów, na które stale pomstował Stavenger. Jakby kilka bajek mogło komuś zaszkodzić.

– Dimity sprawia wrażenie takiej drobniutkiej – rzekła służąca Salla. – Drobniutkiej i młodej. Ledwie nadąża za wszystkimi... – Salla opiekowała się wszystkimi dziećmi, gdy były jeszcze niemowlętami. Dimity, jako najmłodsza, pozostała niemowlęciem dłużej niż inni.

– Ma tyle samo lat co Amethyste, gdy wzięła udział w swoich pierwszych łowach. Jest starsza niż Emmy podczas pierwszego Polowania. – Chociaż się starała, Rowena nie potrafiła wyzbyć się usprawiedliwiającego tonu. – Nie jest aż taka młoda. Oczywiście ona to rozumie. – Rowena musiała to potwierdzić i w to uwierzyć. Właśnie po to było całe szkolenie, żeby upewnić się, że młodzi uczestnicy Polowania rozumieją. Nad wszystkim dało się zapanować, jeżeli tylko odbyło się odpowiedni trening. – Ona rozumie – uparcie powtarzała Rowena, sadowiąc się przed lustrem i poprawiając grube, ciemne włosy. Spoglądały na nią oskarżycielsko jej własne szare oczy, a usta zaciskały się w brzydką kreskę.

– Wcale nie – odparła Salla równie uparcie, szybko się odwracając, żeby uniknąć uderzenia dłonią w twarz, które w przeciwnym razie mogłoby jej grozić ze strony Roweny. – Ona jest taka jak pani. Nie jest do tego stworzona.

Rowena zmęczyła się patrzeniem na swoje odbicie i postanowiła zmienić taktykę.

– Jej ojciec twierdzi, że to konieczne!

Salla nie zaprzeczyła. Nie widziała w tym sensu.

– Nie jest do tego stworzona, podobnie jak pani. A przecież pani nie zmusza.

Ależ owszem, pomyślała Rowena, przypominając sobie ból. Zmuszał mnie wielokrotnie do tego, czego nie chciałam. Zgadza się, pozwolił mi zrezygnować z łowów, ale dopiero, kiedy nakłonił mnie, abym urodziła mu siódemkę dzieci, chociaż pragnęłam tylko jednego albo dwojga. Kazał mi polować, dopóki się nie zestarzałam i moich oczu nie otoczyły zmarszczki. Zmuszał mnie do zabierania dzieci na łowy, chociaż nie miałam na to ochoty. Wszystkie upodobnił do siebie – oprócz Sylvana. Niezależnie od tego, co zrobi Stavenger, Syl­van zawsze pozostaje sobą. Co prawda, Syl nie zdradza swoich prawdziwych myśli. Zawsze tylko wrzeszczy. Sprytny Syl ukrywa swoje przekonania pośród hałasu. A Dimity – biedna Dimity – oczywiście również pozostaje sobą, ponieważ nie potrafi niczego ukryć. Czy tego ranka zdoła zamaskować swoje uczucia?

Rowena wróciła na balkon i wyciągnęła szyję, spoglądając ponad szczytem muru. Widziała ruchy oczekujących wierzchowców, które zarzucały łbami i wymachiwały ogonami. Słyszała stuk kopyt i sapanie towarzyszące gwałtownemu wypuszczaniu powietrza. Było zbyt spokojnie. Zawsze tak się działo, gdy jeźdźcy dosiadali wierzchowców. Miała wrażenie, że ludzie powinni rozmawiać, nawoływać się nawzajem, witać. Coś powinno się dziać. Coś poza tą ciszą.

 

***

 

Za Bramą Myśliwską ogary czekały, niecierpliwie przestępując z łapy na łapę, chłoszcząc się ogonami, wyciągając szyje i drapiąc ziemię, a wszystko to w ciszy, jak we śnie, podczas którego obiekty się poruszają, ale nie wydają żadnych dźwięków. Wierzchowiec Stavengera ruszył jako pierwszy, zgodnie ze zwyczajem, a za nim podążyły kolejne, jeden po drugim, zbliżając się do nadzorcy sfory i pomocników łowczego, a następnie do myśliwych, poczynając od najstarszych. Dimity stała za Emeraude i Amethyste; lekko zadrżała, gdy jej siostry wskoczyły na grzbiety czekających wierzchowców. Wkrótce tylko ona pozostała na ziemi. Kiedy już uznała, że nie przygotowano dla niej żadnego wierzchowca i będzie mogła prześlizgnąć się z powrotem przez bramę, zwierzę stanęło przed nią, w zasięgu jej dłoni.

Wbiło w nią wzrok, wyciągając przednią nogę i lekko przysiadając, dzięki czemu mogła postawić stopę na brązowej, cętkowanej nodze, chwycić wodze i jednym susem dźwignąć się do góry, co wielokrotnie ćwiczyła w symulatorze, z tą różnicą, że tym razem docierała do niej woń wierzchowca, a między nogami czuła ciężki oddech poruszający pokaźnymi żebrami, które rozszerzały się bardziej niż do tego była zdolna maszyna. Palcami u nóg rozpaczliwie szukała zagłębień pomiędzy trzecim a czwartym żebrem, aż w końcu je znalazła, znacznie bardziej z przodu niż się spodziewała. Wsunęła spiczaste czubki butów w otwory, zaczepiając się. Potem pozostało już tylko trzymać się wodzy, wbić ostrogi i zacisnąć nogi, podczas gdy potężna istota pod nią skręciła wysoko na tylnych nogach, żeby podążyć za poprzednimi wierzchowcami na zachód. Dimity spędziła wiele godzin na symulatorze ubrana w wyściełane bryczesy, były więc odpowiednio dopasowane. Niczego nie piła od poprzedniego wieczoru i niczego nie jadła od poprzedniego południa. Przez chwilę żałowała, że Sylvan nie jedzie obok niej, ale znajdował się daleko z przodu. Emeraude i Amethyste zgubiły się w tłumie. Widziała czerwony płaszcz Stavengera, który plecy miał wyprostowane jak łodyga trawy. Już nie było odwrotu. Niemal czuła ulgę, wiedząc, że nie może zrobić niczego innego, dopóki nie wrócą z Polowania. W końcu tętent kopyt wypełnił całą przestrzeń, jak rezonujący grzmot dobiegający spod ziemi.

 

***

 

Na balkonie ponad nimi Rowena również usłyszała ten dźwięk i zasłaniała uszy dłońmi, póki nie zapadła cisza. Stopniowo powróciły słabe odgłosy owadów, ptaków i polnych rzekotek, uciszonych przez przybycie ogarów.

– Jest za młoda – rzekła ponuro Salla. – Och, pani.

Rowena nie uderzyła swojej służki, lecz odwróciła się w jej stronę ze łzami w oczach.

– Wiem – rzekła, po czym popatrzyła na rząd jeźdźców oddalających się zachodnim ogrodowym szlakiem.

Ruszają na łowy, powiedziała do siebie. Wyjeżdżają na łowy i powrócą.

Powrócą. Powtarzała to raz za razem jak litanię. Powrócą.

– Ona wróci – odezwała się Salla. – Wróci i będzie potrzebowała przyjemnej gorącej kąpieli. – Obie zapatrzyły się na zachód, nie dostrzegając tam niczego poza trawą.

Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę
8.33
Ocena użytkowników
Średnia z 3 głosów
-
Twoja ocena
Mają na liście życzeń: 0
Mają w kolekcji: 3
Obecnie czytają: 0

Dodaj do swojej listy:
lista życzeń
kolekcja
obecnie czytam
Tytuł: Trawa
Autor: Sheri S. Tepper
Tłumaczenie: Robert Waliś
Wydawca: MAG
Data wydania: 22 kwietnia 2015
Liczba stron: 432
Oprawa: twarda
Seria wydawnicza: Artefakty
ISBN-13: 9788374805414
Cena: 39 zł

Komentarze


earl
   
Ocena:
0

Była nota, jest fragment książki to teraz pora na recenzję, Astharielu.

07-05-2015 11:12

Komentowanie dostępne jest po zalogowaniu.