Transformers 3D: Dark of the Moon
Trzeci film, trzeci wymiar, trzy zalety: więcej, ładniej, lepiej
Autor: Kamil 'New_One' Jędrasiak
Redakcja: Martyna 'Saya' UrbańczykCzytając dziś recenzję 'malakha' do drugiej części filmowej serii Transformers, zacząłem się zastanawiać, czy pisanie o trzeciej odsłonie tej serii bez powtarzania argumentów rzeczonego autora jest w ogóle możliwe. Ostateczny wniosek jest jednak dość optymistyczny, a to dlatego, że: po pierwsze, trójka jest w moim odczuciu pod każdym względem zdecydowanie lepsza niż Zemsta upadłych, a po drugie, wiele zarzutów 'malakha' dotyczy rzeczy, które według mnie zwyczajnie nie są wadami, a już zwłaszcza w odniesieniu do Transformers 3D.
Do trzech razy sztuka?
Może jednak zacznijmy od początku. Pierwsza część Transformers wyznaczyła kierunek, w którym zmierzać miały kontynuacje: widowiskowa akcja, prosty humor i banalna estetyka (oparta głównie na sfetyszyzowanych w skrajnie seksistowski sposób smukłych sylwetkach samochodów i kobiecych ciał – kolejność przypadkowa). Najważniejsze jednak, że w "jedynce" to się naprawdę sprawdziło! Niestety, twórcom udało się dokonać niemożliwego i spaprać nawet tak prosty schemat, czyniąc sequel przerysowaną wersją pierwszego filmu i pozostawiając na względnie wysokim poziomie jedynie widowiskowość (scena walki drzewami w parku była całkiem przyjemna dla oka). Moje obawy, że "trójeczka" będzie gwoździem do trumny, dokonującym ostatecznej degradacji serii, okazały się na szczęście niesłuszne.
Widzowie, wraz z trzecią częścią, dostają wszystkiego więcej. Więcej akcji, więcej fajnych lokacji (Czarnobyl), więcej robotów, więcej wymiarów (3D), więcej zwrotów akcji, więcej absurdów... przerwę wyliczanie, żeby nie spoilować, ale krótko mówiąc – Dark of the Moon to więcej wszystkiego. Teoretycznie, co najmniej jeden element z przytoczonej wyliczanki policzyć można by tej części za wadę, ale tak naprawdę chodzi o efektowną rozrywkę, nie o logiczny scenariusz. Pod tym względem TF3D sprawdza się wręcz wzorowo.
Z dziennikarskiego obowiązku uprzedzę, że najbardziej rażącymi rozwiązaniami fabularnymi będą bodaj te najbardziej kluczowe dla historii, czyli finał planu Decepticonów (naprawdę, przez długi czas miałem nadzieję, że jego realizacja nie będzie aż tak von trierowsko dosłowna w zestawieniu ze słowami Sentinela i Megatrona), mające rzekomo zaskakiwać zmiany stron poszczególnych postaci i podstęp Autobotów. Jeśli nie przymkniemy na nie oczu, łatwo spisać film na straty, a moim zdaniem, nie warto tego robić.

Nowi w ekipie i nie tylko
Wspomniałem o nowych postaciach. Są takowe w Dark of the Moon i to wśród obu ras. Po stronie ludzi do bohaterów dołączyli: Carly Miller, Dylan Gould, Charlotte Mearing oraz Bruce Brazos. Wśród robotów, po obu stronach konfliktu, również pojawiło się nieco nowych twarzy (tak, to dobre słowo, bo – tak na marginesie – mimika robotów jest tu smaczkiem wartym zaakcentowania), a wśród nich zwłaszcza Sentinel Prime.
Pierwsza z wymienionych postaci to nowa dziewczyna Sama, zagrana przez Rosie Huntington-Whiteley. Nie, nie pomyliliście się – napisałem "zagrana". Nawet ja po zwiastunach spodziewałem się po niej jedynie urody i niezbywalnej miny "dmuchanej lalki", ale ku mojemu zdziwieniu, dziewczyna naprawdę wykazała się pewnym warsztatem. Oczywiście bez fajerwerków, a do Actors Studio zawitać mogłaby co najwyżej w roli studentki, ale śmiem twierdzić, że wyprzedziła pod tym względem Megan Fox (jakkolwiek nie jest to wielkie osiągnięcie).
Dylan Gould to szef Carly, pani Mearing przewodzi tym razem wywiadowi, a Bruce Brazos szefuje Samowi w nowej pracy. W zasadzie, tylko pierwsza z tych trzech postaci lokuje się w jednym z istotniejszych wątków fabularnych. Pozostałe dwie sprawiają wrażenie doklejonych jedynie dla kilku względnie zabawnych scen i dialogów, choć o poprawie poziomu humoru w serii Transformers nadal – niestety – mówić zasadniczo nie można. Na uwagę zasługują natomiast sami odtwórcy wspomnianych ról, czyli kolejno: Patrick Dempsey, Frances McDormand i John Malkovich. Nawet, gdyby przyszło im w udziale statystować gdzieś w tle, istniałaby niemała szansa, że przyćmiliby aktorsko resztę obsady. Nie zdziwił mnie w związku z tym fakt, że ze swoich bohaterów wykrzesali tak wiele.

"Stara gwardia", czyli aktorzy znani z poprzednich części, nie zaskakują – to fakt – ale trudno mieć im to za złe. Są konsekwentni w swoich dotychczasowych kreacjach, choć może to nieco nudzić. W zasadzie, jedynie nagminnie powracające wrzaski Shia LaBeouf wywoływały we mnie stany podchodzące pod irytację, choć już na przykład w scenie "wypadku" z Bumblebee krzyk ten przełożył się bezpośrednio na całkiem zabawny gag. Poza tym LaBeouf w kilku scenach miał okazję, by dowieść swojego talentu i nie zmarnował tej szansy. Josh Duhamel i Tyrese Gibson nie mieli zbyt wiele pola do popisu, więc trudno napisać o ich rolach coś konkretnego. Jedynie John Turturro mnie zawiódł, ale nie wiem na ile to kwestia aktorstwa, a na ile decyzji Baya i scenarzystów, by jeszcze mocniej przerysować komizm postaci Simmonsa. Dwa względnie zabawne żarty na cały film to zdecydowanie za mało, jak na potencjał drzemiący w tym aktorze.
Wśród robotów prym wiodą tym razem Optimus Prime, Shockwave, Sentinel Prime, Megatron, Bumblebee, Wheelie i Brains. Pierwsza piątka przechodzi samych siebie siekąc, strzelając i miotając wszystkim we wszystkich w walce. Ostatnia dwójka zaś, przez cały film szczerze bawi, pełniąc funkcję analogiczną do "piracko-karaibskich" małpki i papugi, tudzież Pintela i Ragettiego. Ba, w którymś momencie maluchy dostają nawet szansę, by się wykazać w konflikcie.

Taktyki, strategie i inne takie
No właśnie... konflikt. Jak przebić w tej kwestii poprzednie dwa filmy? Całkiem łatwo. Wystarczy przewrócić budynek, pokazać jeszcze-nie-post-apokaliptyczną wizję miasta, latających żołnierzy i Optimusa, parę efektownych ślizgów po miejskiej architekturze (zarówno w wykonaniu ludzi, jak i robotów), broń "rozbierającą" ludzkie ciało do szkieletu, a na koniec dorzucić Cybertron sprzed lat (w retrospektywie wojny robotów) i dziś (nie zdradzę, o co chodzi, żeby nie psuć niespodzianki). Nic prostszego, prawda?
Aby zmyć mylne wrażenie, jakobym odnosił się do opisanych powyżej zabiegów z ironiczną złośliwością, od razu napiszę, że fajnie się to oglądało. Taktyki stosowane przez obie strony konfliktu okazały się bardzo atrakcyjne na wielkim ekranie. Nic odkrywczego, ale wszystkie sekwencje składają się na bardzo efektowny ciąg przypominający kolejne misje w grze komputerowej. Brak oryginalności to w tym wypadku jednak nie wada, a w moim odczuciu wręcz zaleta, bo w Transformers 3D połączono kilka ciekawych rozwiązań fabularnych z takich filmów, jak choćby Dzień niepodległości, Inwazja: Bitwa o Los Angeles, Projekt: Monster, Melancholia, Terminator: Ocalenie, Wojna Światów i wielu innych. Niestety, twórcy zapragnęli czegoś więcej (znów to słowo!) i w finale doprowadzili plan Decepticonów do granic absurdu. Przyjemnie było natomiast oglądać Autoboty w ofensywie względem zmuszonych do obrony wrogów. Małe odwrócenie ról, a cieszy.

Jest ładnie, nawet w 3D
Obraz i dźwięk w Dark of the Moon to też rozwinięcie tego, do czego Bay zdążył już przyzwyczaić widzów swoich filmów, a zwłaszcza serii Transformers. Biomechaniczne dźwięki i ruchy części robotów przywodzą na myśl rozmaite insekty. Jedne zachowują się jak zwierzęta, jeszcze inne ruszają się z precyzją godną zwinnych wojowników lub tancerzy. W filmie pojawiają się nawet decepticoniczne wersje komarów, czy może raczej wszy, które dobierają się do ran Megatrona. Animacja stoi na naprawdę wysokim poziomie, a progres względem poprzednich części jest czysto kosmetyczny, ale odczuwalny. Widać to zwłaszcza w mimice, dzięki której niektóre sceny wywołać mogą u bardziej wrażliwych widzów szczere wzruszenie.
Kwestią problematyczną przy pisaniu o dzisiejszych filmach wydaje mi się 3D. Technologia ta dynamicznie powszechnieje, choć na ogół nie oznacza to zbyt dobrej jakości obrazu i właściwego wykorzystania trzeciego wymiaru, czego doskonałym, niechlubnym przykładem może być Alicja w Krainie Czarów. W zasadzie jedynie Avatar i TRON: Dziedzictwo sfunkcjonalizowały 3D naprawdę umiejętnie. Miło mi ogłosić, że Transformers 3D można spokojnie do tego wąskiego, szacownego grona zaliczyć. Dotyczy to zwłaszcza sekwencji księżycowych, sceny w biurze u Sama, startu rakiety, czy wreszcie desantu żołnierzy w wingsuits. Po prostu miodzio!
Do tego wszystkiego dochodzi naprawdę niezła ścieżka dźwiękowa, z której kilka utworków zapada w pamięć wraz ze scenami, dla których stanowią one komentarz. Mam tu na myśli na przykład inwazję Decepticonów i późniejszy obraz zniszczonego miasta. Linkin Park, po pamiętnym utworze promującym Revenge of the Fallen, powraca także na OST do tej części filmu, wraz z pełniącym funkcję komentarza właśnie dla sekwencji ukazującej zniszczone miasto utworem "Iridescent".

Iść czy nie iść, oto jest pytanie
Transformers 3D z całą pewnością trzeba oceniać w kategoriach szeroko rozumianego kina rozrywkowego. Ten film ogląda się dla widowiskowości, rozmachu i prostej rozrywki, a nie po to, by poznać ciekawą i złożoną historię. Jeśli przyjmiemy takie założenia, to trudno się do czegokolwiek przyczepić. Fabuła, choć stanowi głównie pretekst dla kilku atrakcyjnych scen walki, okazuje się całkiem wciągająca, a bardziej wrażliwym widzom oferuje nawet szansę wzruszenia się w kilku specyficznych momentach. Patos i moralizatorstwo, w których tak lubują się Amerykanie, przypisane są głównie Autobotom, co też łagodzi nieco irytację spowodowaną obecnością tych elementów w dialogach.
W zestawieniu z konkurencją w kategorii "wielka rozwałka", Dark of the Moon wychodzi zdecydowanie na prowadzenie, pozostawiając 2012 czy choćby Inwazję: Bitwę o Los Angeles w tyle. Również widzowie rozczarowani Zemstą upadłych powinni ucieszyć się znacznie wyższym poziomem "trójki", przejawiającym się w niemal każdym aspekcie realizacyjnym, od aktorstwa, poprzez jakość efektów CGI, na dynamice akcji kończąc. Wszystko okraszone nie tylko zjadliwym, ale i wyjątkowo udanym 3D.
A że całość jest w wielu miejscach mocno "przesadzona" i przerysowana? Cóż, skoro to się sprawdza, to chyba dobrze. Jeśli chcecie więc spożytkować dwie dyszki na mało wymagający, "odmóżdżający" film, to TF3D sprawdzi się znakomicie. Widzowie lubujący się w wytykaniu błędów i bardziej ironicznym odbiorze kina mainstreamowego też powinni się na nim świetnie bawić, jako że skala absurdalności tej odsłony serii stanowi wręcz doskonałą pożywkę dla tego typu złośliwych komentarzy. Innymi słowy: dla każdego coś miłego!
Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę
Do trzech razy sztuka?
Może jednak zacznijmy od początku. Pierwsza część Transformers wyznaczyła kierunek, w którym zmierzać miały kontynuacje: widowiskowa akcja, prosty humor i banalna estetyka (oparta głównie na sfetyszyzowanych w skrajnie seksistowski sposób smukłych sylwetkach samochodów i kobiecych ciał – kolejność przypadkowa). Najważniejsze jednak, że w "jedynce" to się naprawdę sprawdziło! Niestety, twórcom udało się dokonać niemożliwego i spaprać nawet tak prosty schemat, czyniąc sequel przerysowaną wersją pierwszego filmu i pozostawiając na względnie wysokim poziomie jedynie widowiskowość (scena walki drzewami w parku była całkiem przyjemna dla oka). Moje obawy, że "trójeczka" będzie gwoździem do trumny, dokonującym ostatecznej degradacji serii, okazały się na szczęście niesłuszne.
Widzowie, wraz z trzecią częścią, dostają wszystkiego więcej. Więcej akcji, więcej fajnych lokacji (Czarnobyl), więcej robotów, więcej wymiarów (3D), więcej zwrotów akcji, więcej absurdów... przerwę wyliczanie, żeby nie spoilować, ale krótko mówiąc – Dark of the Moon to więcej wszystkiego. Teoretycznie, co najmniej jeden element z przytoczonej wyliczanki policzyć można by tej części za wadę, ale tak naprawdę chodzi o efektowną rozrywkę, nie o logiczny scenariusz. Pod tym względem TF3D sprawdza się wręcz wzorowo.
Z dziennikarskiego obowiązku uprzedzę, że najbardziej rażącymi rozwiązaniami fabularnymi będą bodaj te najbardziej kluczowe dla historii, czyli finał planu Decepticonów (naprawdę, przez długi czas miałem nadzieję, że jego realizacja nie będzie aż tak von trierowsko dosłowna w zestawieniu ze słowami Sentinela i Megatrona), mające rzekomo zaskakiwać zmiany stron poszczególnych postaci i podstęp Autobotów. Jeśli nie przymkniemy na nie oczu, łatwo spisać film na straty, a moim zdaniem, nie warto tego robić.

Nowi w ekipie i nie tylko
Wspomniałem o nowych postaciach. Są takowe w Dark of the Moon i to wśród obu ras. Po stronie ludzi do bohaterów dołączyli: Carly Miller, Dylan Gould, Charlotte Mearing oraz Bruce Brazos. Wśród robotów, po obu stronach konfliktu, również pojawiło się nieco nowych twarzy (tak, to dobre słowo, bo – tak na marginesie – mimika robotów jest tu smaczkiem wartym zaakcentowania), a wśród nich zwłaszcza Sentinel Prime.
Pierwsza z wymienionych postaci to nowa dziewczyna Sama, zagrana przez Rosie Huntington-Whiteley. Nie, nie pomyliliście się – napisałem "zagrana". Nawet ja po zwiastunach spodziewałem się po niej jedynie urody i niezbywalnej miny "dmuchanej lalki", ale ku mojemu zdziwieniu, dziewczyna naprawdę wykazała się pewnym warsztatem. Oczywiście bez fajerwerków, a do Actors Studio zawitać mogłaby co najwyżej w roli studentki, ale śmiem twierdzić, że wyprzedziła pod tym względem Megan Fox (jakkolwiek nie jest to wielkie osiągnięcie).
Dylan Gould to szef Carly, pani Mearing przewodzi tym razem wywiadowi, a Bruce Brazos szefuje Samowi w nowej pracy. W zasadzie, tylko pierwsza z tych trzech postaci lokuje się w jednym z istotniejszych wątków fabularnych. Pozostałe dwie sprawiają wrażenie doklejonych jedynie dla kilku względnie zabawnych scen i dialogów, choć o poprawie poziomu humoru w serii Transformers nadal – niestety – mówić zasadniczo nie można. Na uwagę zasługują natomiast sami odtwórcy wspomnianych ról, czyli kolejno: Patrick Dempsey, Frances McDormand i John Malkovich. Nawet, gdyby przyszło im w udziale statystować gdzieś w tle, istniałaby niemała szansa, że przyćmiliby aktorsko resztę obsady. Nie zdziwił mnie w związku z tym fakt, że ze swoich bohaterów wykrzesali tak wiele.

"Stara gwardia", czyli aktorzy znani z poprzednich części, nie zaskakują – to fakt – ale trudno mieć im to za złe. Są konsekwentni w swoich dotychczasowych kreacjach, choć może to nieco nudzić. W zasadzie, jedynie nagminnie powracające wrzaski Shia LaBeouf wywoływały we mnie stany podchodzące pod irytację, choć już na przykład w scenie "wypadku" z Bumblebee krzyk ten przełożył się bezpośrednio na całkiem zabawny gag. Poza tym LaBeouf w kilku scenach miał okazję, by dowieść swojego talentu i nie zmarnował tej szansy. Josh Duhamel i Tyrese Gibson nie mieli zbyt wiele pola do popisu, więc trudno napisać o ich rolach coś konkretnego. Jedynie John Turturro mnie zawiódł, ale nie wiem na ile to kwestia aktorstwa, a na ile decyzji Baya i scenarzystów, by jeszcze mocniej przerysować komizm postaci Simmonsa. Dwa względnie zabawne żarty na cały film to zdecydowanie za mało, jak na potencjał drzemiący w tym aktorze.
Wśród robotów prym wiodą tym razem Optimus Prime, Shockwave, Sentinel Prime, Megatron, Bumblebee, Wheelie i Brains. Pierwsza piątka przechodzi samych siebie siekąc, strzelając i miotając wszystkim we wszystkich w walce. Ostatnia dwójka zaś, przez cały film szczerze bawi, pełniąc funkcję analogiczną do "piracko-karaibskich" małpki i papugi, tudzież Pintela i Ragettiego. Ba, w którymś momencie maluchy dostają nawet szansę, by się wykazać w konflikcie.

Taktyki, strategie i inne takie
No właśnie... konflikt. Jak przebić w tej kwestii poprzednie dwa filmy? Całkiem łatwo. Wystarczy przewrócić budynek, pokazać jeszcze-nie-post-apokaliptyczną wizję miasta, latających żołnierzy i Optimusa, parę efektownych ślizgów po miejskiej architekturze (zarówno w wykonaniu ludzi, jak i robotów), broń "rozbierającą" ludzkie ciało do szkieletu, a na koniec dorzucić Cybertron sprzed lat (w retrospektywie wojny robotów) i dziś (nie zdradzę, o co chodzi, żeby nie psuć niespodzianki). Nic prostszego, prawda?
Aby zmyć mylne wrażenie, jakobym odnosił się do opisanych powyżej zabiegów z ironiczną złośliwością, od razu napiszę, że fajnie się to oglądało. Taktyki stosowane przez obie strony konfliktu okazały się bardzo atrakcyjne na wielkim ekranie. Nic odkrywczego, ale wszystkie sekwencje składają się na bardzo efektowny ciąg przypominający kolejne misje w grze komputerowej. Brak oryginalności to w tym wypadku jednak nie wada, a w moim odczuciu wręcz zaleta, bo w Transformers 3D połączono kilka ciekawych rozwiązań fabularnych z takich filmów, jak choćby Dzień niepodległości, Inwazja: Bitwa o Los Angeles, Projekt: Monster, Melancholia, Terminator: Ocalenie, Wojna Światów i wielu innych. Niestety, twórcy zapragnęli czegoś więcej (znów to słowo!) i w finale doprowadzili plan Decepticonów do granic absurdu. Przyjemnie było natomiast oglądać Autoboty w ofensywie względem zmuszonych do obrony wrogów. Małe odwrócenie ról, a cieszy.

Jest ładnie, nawet w 3D
Obraz i dźwięk w Dark of the Moon to też rozwinięcie tego, do czego Bay zdążył już przyzwyczaić widzów swoich filmów, a zwłaszcza serii Transformers. Biomechaniczne dźwięki i ruchy części robotów przywodzą na myśl rozmaite insekty. Jedne zachowują się jak zwierzęta, jeszcze inne ruszają się z precyzją godną zwinnych wojowników lub tancerzy. W filmie pojawiają się nawet decepticoniczne wersje komarów, czy może raczej wszy, które dobierają się do ran Megatrona. Animacja stoi na naprawdę wysokim poziomie, a progres względem poprzednich części jest czysto kosmetyczny, ale odczuwalny. Widać to zwłaszcza w mimice, dzięki której niektóre sceny wywołać mogą u bardziej wrażliwych widzów szczere wzruszenie.
Kwestią problematyczną przy pisaniu o dzisiejszych filmach wydaje mi się 3D. Technologia ta dynamicznie powszechnieje, choć na ogół nie oznacza to zbyt dobrej jakości obrazu i właściwego wykorzystania trzeciego wymiaru, czego doskonałym, niechlubnym przykładem może być Alicja w Krainie Czarów. W zasadzie jedynie Avatar i TRON: Dziedzictwo sfunkcjonalizowały 3D naprawdę umiejętnie. Miło mi ogłosić, że Transformers 3D można spokojnie do tego wąskiego, szacownego grona zaliczyć. Dotyczy to zwłaszcza sekwencji księżycowych, sceny w biurze u Sama, startu rakiety, czy wreszcie desantu żołnierzy w wingsuits. Po prostu miodzio!
Do tego wszystkiego dochodzi naprawdę niezła ścieżka dźwiękowa, z której kilka utworków zapada w pamięć wraz ze scenami, dla których stanowią one komentarz. Mam tu na myśli na przykład inwazję Decepticonów i późniejszy obraz zniszczonego miasta. Linkin Park, po pamiętnym utworze promującym Revenge of the Fallen, powraca także na OST do tej części filmu, wraz z pełniącym funkcję komentarza właśnie dla sekwencji ukazującej zniszczone miasto utworem "Iridescent".

Iść czy nie iść, oto jest pytanie
Transformers 3D z całą pewnością trzeba oceniać w kategoriach szeroko rozumianego kina rozrywkowego. Ten film ogląda się dla widowiskowości, rozmachu i prostej rozrywki, a nie po to, by poznać ciekawą i złożoną historię. Jeśli przyjmiemy takie założenia, to trudno się do czegokolwiek przyczepić. Fabuła, choć stanowi głównie pretekst dla kilku atrakcyjnych scen walki, okazuje się całkiem wciągająca, a bardziej wrażliwym widzom oferuje nawet szansę wzruszenia się w kilku specyficznych momentach. Patos i moralizatorstwo, w których tak lubują się Amerykanie, przypisane są głównie Autobotom, co też łagodzi nieco irytację spowodowaną obecnością tych elementów w dialogach.
W zestawieniu z konkurencją w kategorii "wielka rozwałka", Dark of the Moon wychodzi zdecydowanie na prowadzenie, pozostawiając 2012 czy choćby Inwazję: Bitwę o Los Angeles w tyle. Również widzowie rozczarowani Zemstą upadłych powinni ucieszyć się znacznie wyższym poziomem "trójki", przejawiającym się w niemal każdym aspekcie realizacyjnym, od aktorstwa, poprzez jakość efektów CGI, na dynamice akcji kończąc. Wszystko okraszone nie tylko zjadliwym, ale i wyjątkowo udanym 3D.
A że całość jest w wielu miejscach mocno "przesadzona" i przerysowana? Cóż, skoro to się sprawdza, to chyba dobrze. Jeśli chcecie więc spożytkować dwie dyszki na mało wymagający, "odmóżdżający" film, to TF3D sprawdzi się znakomicie. Widzowie lubujący się w wytykaniu błędów i bardziej ironicznym odbiorze kina mainstreamowego też powinni się na nim świetnie bawić, jako że skala absurdalności tej odsłony serii stanowi wręcz doskonałą pożywkę dla tego typu złośliwych komentarzy. Innymi słowy: dla każdego coś miłego!

Tytuł: Transformers: The Dark of the Moon
Reżyseria: Michael Bay
Scenariusz: Ehren Kruger
Muzyka: Steve Jablonsky
Zdjęcia: Amir M. Mokri
Obsada: Shia LaBeouf, Josh Duhamel, Rosie Huntington-Whiteley, James Avery, Tyrese Gibson, Anthony Azizi, Lester Speight, Jack Donner, Keiko Agena, Steve Hersack
Kraj produkcji: USA
Rok produkcji: 2011
Data premiery: 1 lipca 2011
Dystrybutor: United International Pictures Sp z o.o.
Reżyseria: Michael Bay
Scenariusz: Ehren Kruger
Muzyka: Steve Jablonsky
Zdjęcia: Amir M. Mokri
Obsada: Shia LaBeouf, Josh Duhamel, Rosie Huntington-Whiteley, James Avery, Tyrese Gibson, Anthony Azizi, Lester Speight, Jack Donner, Keiko Agena, Steve Hersack
Kraj produkcji: USA
Rok produkcji: 2011
Data premiery: 1 lipca 2011
Dystrybutor: United International Pictures Sp z o.o.