Tom 9 Czarnej Serii o Conanie z Cymerii: Conan Zdobywca - recenzja
W działach: Conan, książka, recenzja | Odsłony: 124Oryginalny tytuł: Conan the Conqueror (pierwszy raz opublikowane jako The Hour of the Dragon w magazynie Weird Tales
Autorzy: Robert E. Howard
Rok pierwszego wydania: 1935
Tym razem na talerzu ląduje prawdziwy rarytas - jedyna powieść o Conanie autorstwa samego Howarda. 260 ociekających fabułą i klimatem stron, kwintesencja stylu tego autora i zapewne najlepsze dzieło w jego krótkim życiu.
Zapraszam.
Akcja powieści dzieje się gdy Conan jest już od lat władcą Akwilonii. Minęło kilka lat od bitwy pod Shamar i wojny z Ophirem i Koth. Pod rządami Cymerianina królestwo rozkwita, stając się „kwiatem zachodu”. Teraz jednak na wschodzie zbierają się ciemne chmury nowego zagrożenia. Nowego...ale również starego. Bardzo, bardzo starego. Spiskowcy wskrzeszają bowiem prastarego acherońskiego arcymaga, chcąc jego mocą zagarnąć dla siebie trony Akwilonii i Nemedii, a potem stworzyć nowe imperium.
Conan jest w tym czasie u szczytu swej fizycznej potęgi. Ma 45 lat i przeszło trzy dekady bojowego doświadczenia za sobą. Wiek nie odcisnął jednak na nim jeszcze swego piętna, podobnie jak nie zrobiło tego królewskie życie. Jedynie stał sie ostrożniejszy i bardziej powściągliwy. Nadal jest to jednak tylko maska nałożona na jego dziką naturę i w ciężkich sytuacjach opada równie łatwo, jak każda inna.
Pełno w tej powieści magii i bitew, podróży i przygód. Ponownie odwiedzamy liczne krainy, od królestwa Conana po mroczną i tajemniczą Stygię. Natykamy się na potwory, tak naturalne, zwierzęce jak i te będące efektem działania mrocznych mocy. Są mumie, są wampiry i wielkie węże. A wszystko to opisano w iście mistrzowski sposób.
W Conanie Zdobywcy zawarto również pewne unikatowe motywy, na które nie natrafiłem nigdzie indziej w literaturze. Nie wiem, może ktoś bardziej oczytany spotkał się z nimi gdzieś jeszcze, nie twierdzę, że nie. Mi to jednak się do dziś nie udało.
Jednym z nich jest postawa Conana po powrocie do swego kraju. Gdy staje przed wyborem prób ratowania swojego królestwa, lub podjęcia próby ocalenia jednej ze swoich kochanek. Nie jest to dla niego pierwszyzna, już nieraz ryzykował życiem i skarbami dla pięknej branki będącej pod jego opieką. Tu jednak nie chodziło o skarb a o całe królestwo, setki tysięcy, może nawet miliony ludzi. Każdy by się zastanawiał, ważył, główkował.
Dla tego czarnowłosego barbarzyńcy sprawa prosta i oczywista. Królestwa i miliony to tylko mgliste idee, koncepcje mniej lub bardziej rzeczywiste. Jego poddani są kowalami własnego losu i sami odpowiadali za to co mogło ich spotkać a i jak by się nie starał nie był w stanie ocalić wszystkich. Mógł jednak ocalić jedną osobę, która mimo przeciwności losu wykazała się większą wiernością wobec niego niż niejeden zakuty w pancerz wojownik. Conan nie analizował tego w ten sposób, jak tu teraz przedstawiłem. Dla niego było to oczywiste.
Innym takim motywem jest zagłada Valeriusa. Wiele osób zapewne słyszało o nietykalności królów. O tym, jak nie ważne jakich zbrodni dokonają, jakie klęski poniosą, to ich samych nigdy nie spotyka kara. To inni płacą za nich krwią i życiem. „Zawsze tak było i zawsze tak będzie”?
Ha! Hak w smak tym co tak twierdzą, Howard nie tylko twierdzi inaczej, ale pokazuje, że kara potrafi jednak dopaść zbrodniarza. Nie, nie chodzi tu o sprawiedliwość, ani żadne inne cywilizowane wymysły. A o zwykłą, pierwotna zemstę.

Wiem, że przy poprzednich dwóch tekstach zaznaczałem już wątki antyrasistowskie w opowieściach o Conanie. Tutaj również są one obecne. W 1935 roku, gdy segregacja rasowa w USA była na porządku dziennym, zwłaszcza w Teksasie, Howard miał dość odwagi aby się jej sprzeciwić. On, południowiec opisał bohatera uwalniającego czarnoskórych niewolników i stającego wraz z nimi w walce z ciemiężcami. I choć staną potem na ich czele, to nie zaganiał do pracy jak niewolników, a prowadził jak wolnych ludzi, oddając im cześć i godność.
Wielu przeciwników historii o Conanie zarzuca im, że jest to „proste fantasy o prymitywnej magii”. O ile określenia „prostego fantasy” rozkminiał nie będę, gdyż jest to stricte rzecz gustu, o tyle o magii pasuje powiedzieć słów parę.
Miałem trochę doświadczenia z realiami średnio i wysoko magicznymi, gdzie magowie rzucali kulami ognia, zmieniali kształt, teleportowali się, latały całe statki w powietrzu a gdzieniegdzie i miasta.
Wszystko to jednak pchły przy słoniu w porównaniu z czarem jaki w Conanie Zdobywcy szykuje wskrzeszony arcymag. Nie chcąc zdradzać zbyt wiele powiem tylko, że jedyny podobny widziałem w warhammerowskim „Zabójcy Gigantów”. Tam jednak potrzeba było do niego dwóch arcymagów chaosu, pozostałości superstruktur pradawnych i zbiórki magii z całego kontynentu. A i tak miało to mieć jedynie efekt geograficzny, nie zaś konstrukcyjny, czy wskrzeszeniowy. Tak więc moi drodzy Gandalfowie, Elminsterowie i Teclisowie - z czym do ludzi?
Podsumowując Conan Zdobywca to majstersztyk gatunku. Pełen ciężkiego, mrocznego klimatu, przeplatającego się z epickością i przygodą. Co więcej, będąc ostatnim tonem starego, dobrego wydawnictwa Pik, tu również mamy obrazki dekorujące poszczególne rozdziały. I choć ich jakość jest najgorsza z wszystkich tomów czarnej serii tego wydawnictwa to jednak da się na nie patrzeć bez bólu w oczach. Przeważnie.
Materiałowo książka prezentuje taki sam bardzo wysoki poziom jak reszta czarnej serii „Piku”. Oprawy są twarde, książka jest szyta. Wspomniane obrazki uzupełnia okładkowa, czarnobiała grafika Franka Frazetty, czyli klasyka gatunku. W treści jest kilka literówek, nie psują one jednak przyjemności z czytania.
Moja ocena to w pełni zasłużona dziesiątka.
Teraz zabieram się za pierwszy amberowski tom jaki mam - Conan Mściciel
Ponownie, jeśli uważacie, że w recenzji pominąłem jakiś istotny element, piszcie, a postaram się poprawić.