Tom 12 Czarnej Serii o Conanie z Cymerii: Conan Buntownik- recenzja
W działach: Conan, książka, recenzja | Odsłony: 82Oryginalny tytuł: Conan the Rebel
Autorzy: Poul Anderson
Rok pierwszego wydania: 1979
Po drobnej przerwie technicznej, podczas której chciałem się oderwać od Ery Hyboryjskiej i zawędrowałem na Marsa, przyszedł czas aby wrócić do czasów sprzed dwunastu tysięcy lat. Tym samym zabieram się za drugą dziesiątkę czarnej serii. Niestety nie mam jej kompletnej, dlatego startuje z pozycji drugiej tj tomu dwunastego: „Conan buntownik” Poula Andersona
Akcja tej średnio długiej książki (232 strony) dzieje się w czasie, gdy Cymerianin jest z Belit, tym samym ląduje chronologicznie między tomem 2 „Conan z Cymerii” a 3 „Conan pirat”. To tak słowem wstępu.
Barbarzyńca i początkujący korsarz zostają tutaj wmieszani w kilkupoziomową intrygę dziejącą się w Stygii. Nie w kilkuwątkową, tylko właśnie poziomową - na jednym poziomie okazuje się czempionem Mitry w walce z wyznawcami Seta. Na drugim staje się powiernikiem świętego topora Mitry (właściwej nazwy nie będę pisał, ta bowiem zmusza język do sporej gimnastyki) i czempionem mieszkańców zbuntowanej Stygijskiej prowincji. Na jeszcze kolejnym jest czempionem i mścicielem Belit, próbującym odnaleźć jej brata, ciągle będącego niewolnikiem Stygijczyków. A do tego okazuje się obiektem romantycznych i/lub seksualnych pragnień dwóch kolejnych kobiet.
Mówiąc krótko: ma pełne ręce (i nie tylko) niezbyt skomplikowanej roboty.
Anderson odszedł dość mocno od wizji Cymerianina wykreowanej przez Howarda. Zawzięcie modli się do Kroma przed byle potyczką (w „Mścicielu” wspominali, że nim został królem to faktycznie, jedną modlitwę zmówił, ale jakoś wątpię, aby w tak banalnych okolicznościach), jest miły i uczynny dla wszystkich wokół (przez większość książki, o czym później), nisko się kłania kapłanom Mitry itd itp. Do pełni obrazu brakuje aby zaczął zdejmować kotki z drzew i mógłby sobie wymalować wielkie „S” na klacie.
Co więcej, autor (albo tłumacz) są niestali w opisach, bowiem na pierwszych stronach Conan ma jasną karnację mieszkańca północy (i twarz kogoś „najlepsze lata mającego już za sobą”...), a dalej w książce nie wyróżnia się bardzo na tle śniadolicych Stygijczyków i jest spalony słońcem na brąz. No, chyba że autor sobie przypisał moment w którym Conan nabawia się opalenizny...
Jedyne co nie czyni kreacji Conana kompletną katastrofą, jest kilka przebłysków uczciwego barbarzyństwa (rozprawienie się ze zdrajcą, początkowe oparcie się urokom kapłanki/wiedźmy, a późniejsze im ulegnięcie), oraz tej prymitywnej rycerskości. Jego zachowanie wobec Belt, po przymrużeniu oczu też da się stawić. Jest młody, zakochany, to się dziwnie zachowuje. Zaskakująco dobrze na tym polu wypada natomiast wątek podróży przez pustynie, gdy barbarzyńcę dopada niezrozumiała dla wszystkich, w tym dla niego chandra. Czytelnik może się domyślać, że zwyczajnie cierpi na pragnienie, upał daje mu w kość a do tego od tygodni już nie uprawiał seksu. Do tego dziewczyna, która darzy go adoracją, a której odmawiał, przez wzgląd na Belit, nagle znajduje sobie nowy obiekt zainteresowania.
Wiem, że brzmi to jak opera mydlana, albo serial dla nastolatków, ale niestety takie patenty też się zdarzają.
Podsumowując odnoszę wrażenie, że Anderson chciał uwspółcześnić Cymerianina do swoich czasów. W efekcie postać o wiele bardziej niż Howardowskiego Conana, zaczęła przypominać Wulfgara z opowieści R.A. Salvatore. Z czasów nim ten zaczął etatowo użalać się nad sobą.
Z tym o wiele późniejszym autorem w ogóle kojarzy się reszta postaci. Mamy wyraźny podział na dobrych i złych, mamy wyraźnie zarysowaną drużynę, w której każdy dostaje swoje ściśle określone miejsce i wyposażenie. Szczególnie odniosłem to wrażenie, gdy uzbrajają się na latającej łodzi (sic! - ale akurat tak opisany, że da siego przełknąć) i barbarzyńca bierze wielki topór, Ophirski szlachcic tarcze i zagięty miecz a góralka bat (tu zwany...rzemieniem), sztylet i łuk. No normalnie brakuje tylko niziołka z procą do kompletu.
Autor również dość swobodnie podszedł do sprawy krain Ery. Dość dziwacznie (aby nie rzec niedbale) wypada tu planowana przez Stygię inwazja na...Ophir. Z racji ledwo kilku wzmianek, nie można tego uznać za osobny wątek, ale i tak warto się nad tym na chwilkę zatrzymać. Otóż, jedno spojrzenie na mapę wystarcza, aby zauważyć, że inwazja ta ma taki sens jak obecnie próba podboju Szwajcarii przez Polskę. 0 wspólnej granicy i niespecjalnie przyjazne kraje po drodze.
Cymeria, a przynajmniej część z której pochodzi Conan przestała być górzysta, a pokryły ją pagórki z gęstymi lasami. Kilka razy jest wspomniane, że pochodzi on z lasów a i zamknięty w wieży uznaje, że nie da się z niej zejść po murze.
Dyskusyjnie też wypada opis Stygii, Anderson przekształcił ją bowiem z mrocznego państwa tajemniczych kultów i potwornej magii, w coś co wygląda jak ZSRR czasów Hyboryjskich. Pozwolenia, dokumenty, biurokracja, godzina policyjna, stosunkowo duża elita żerująca na nieszczęściu własnych, prostych obywateli, których trzymają żelazną ręką. Nie uznaję tego stricte za wadę, jest to bowiem nadal świetny przykład „zła” i ma swój klimat oraz urok. Nie każdemu musi jednak się podobać.
Natomiast na duży plus muszę autorowi zaliczyć opis targowiska w Luxorze i miejscowych kupców, wciskających klientowi absolutnie wszystko, za wszystko i nie akceptujących żadnych form zakończenia targów. Gdy zdecydujemy się kupić co nam wciskają, to próbują wcisnąć jeszcze więcej. Oj, Anderson chyba był kiedyś w Egipcie.
Warsztatowo książka jest bardzo nierówna. Opisy są krótkie i małoobrazowe, fabuła jak już wspomniałem jest niezbyt skomplikowana. Na plus autorowi zaliczę jakiekolwiek pojęcie o broni i walce: kusze nakręca się korbą, jak przeciwnik ma tarczę, to tnie się go po nogach. No, Conan jest wyjątkiem, on wali po tarczach łamiąc trzymające je ręce, ale jako, że jest wersja beta Wulfgara, nie jest to zaskakujące. Tamten rzucał wielbłądami...
Zgrzytać zębami za to będą fani wszelkiej maści włóczni i dzid, jako że tym obrywa się niemiłosiernie. Jeszcze da się przeżyć, gdy Conan ścina je mieczem lub toporem, ale gruchotanie drzewców sztabą wyrwaną od drzwi już nie.
Niestety na walkę konną i bitwy autorowi brakło już wyobraźni. Podobnie jak do kwestii walki z magią. Wystarczy to zobrazować, że walka barbarzyńcy z wielkim-złym arcymagiem ma dwie linijki i trzy zdania...
A to nie jest największa wada warsztatu w Conanie buntowniku. Nie, nią są dialogi. Sztywne, suche, pozbawione przez większość czasu emocji, lub z ekstremalnym ich przerysowaniem. Parsknąłem z zażenowania gdy brat Belit mówi o pewnej kapłance „to zła kobieta jest”, a Conan, który nigdy jej nie spotkał wpada w taką wściekłość, że rzuca stołami. Co nadmienię nie wywołuje żadnej reakcji u pozostałych osób w pomieszczeniu...
Ehhh...
Jeśli idzie natomiast o formę, to standard Ambera, czyli współcześnie bardzo wysoka pólka - twarda oprawa, szyte strony. Wielkość pasuje do bocznej kieszeni większości bojówek. Okładkę zdobi kolorowa ilustracja za którą odpowiada Ken Kelly. Niestety, nie ma ona absolutnie nic wspólnego z treścią książki. Dość szczupła sylwetka Conana przywodzi na myśl okres gdy był on nastolatkiem, w rękach dzierży wąską szablę, której w książce nie uświadczy się w jego rękach. Lgnąca do niego blond dziewoja, której odzienie nie podlega prawu grawitacji, nie pojawia się ani razy w tekście.
Podsumowując Conan Buntownik to książka średnia, z tendencjami malejącymi. Gdy już człowiek przywyknie do tego kiepskiego warsztatu autora lub tłumacza, to jest w stanie wycisnąć spomiędzy liter jakąś przyjemność. Momentami jest jej więcej, aż sama się z nich wylewa, ale co jakiś czas trafia się na wyboje od których zgrzytają zęby. Do posiadania książka zdecydowanie dla kolekcjonerów, albo naprawdę wielbicieli Conana i jego czasów. No chyba, że ktoś trafi na nią za powiedzmy...10 zł, nada się wtedy na nudny czas, albo do pociągu.
Jeśli nie, to naprawdę lepiej poszukać jej w bibliotekach lub pożyczyć od kogoś kto już ją kupił. Wtedy nawet temu komuś mniej będzie żal wydanych pieniędzy.
Moja ocena to 5,5/10.
No, może tom 13 „Conan Niezwyciężony” Roberta Jordana będzie lepszy?
Ponownie, jeśli uważacie, że w recenzji pominąłem jakiś istotny element, piszcie, a postaram się poprawić.