Thunderbolts #1: Bez Pardonu
Album Thunderbolts #1 – Bez Pardonu to najgorsza z pozycji wydanych do tej pory przez Egmont. Historia napisana przez Daniela Waya ledwie trzyma się kupy i sprawia wrażenie bardzo nieumiejętnie pociętej. Autor niepotrzebnie skacze pomiędzy wydarzeniami oddalonymi w czasie, przez co czytelnik dodatkowo może poczuć się zagubiony. Wisienką na torcie jest fakt, że cały tomik został ilustrowany przez Dillona. I to wcale nie jest zaleta...
Steve Dillon i Marvel nigdy nie stanowili dobrego połączenia. Sylwetki bohaterów w jego wykonaniu przypominają pierwsze rysunki licealisty, który dorwał się do tabletu i programu graficznego. Brakuje im wyrazu, mimiki i ducha. Praktycznie na każdym panelu postacie wyglądają niczym nieumiejętne kalki z poprzedniego. To niezwykle zaskakujące, zwłaszcza biorąc pod uwagę dokonania tego artysty na kartach takich serii jak Hellblazer, czy też Kaznodzieja. Dillon albo kompletnie rozmija się artystycznie z komiksem superbohaterskim, albo traktuje go jako szybkę fuchę, którą trzeba odwalić i dostać za nią zapłatę.
Przejdźmy jednak do samej opowieści. Generał "Thunderbolt" Ross, mimo grzechów swej przeszłości, stara się poniekąd stanąć po stronie dobra. Oczywiście robi to, jak zawsze niezwykle brutalnie i bez żadnych skrupułów mordując wszystkich stojących mu na drodze. W końcu pod wpływem promieni Gamma stał się Czerwonym Hulkiem, co nie pomaga mu utrzymać równowagi emocjonalnej. Ross odkrywa, że w małym państewku o nazwie Kata Jaya rządzonym silną ręką dyktatora, może znajdować się potężna broń biologiczna. Z tego powodu zbiera ekipę równie bezlitosnych antybohaterów i wyrusza z nimi, by obalić tyrana.
Zarys fabuły brzmi niczym lekka, pełna akcji opowiastka. Niestety, bardzo szybko okazuje się, że mamy tu do czynienia z okrutnie rozwleczonym wstępem. A przynajmniej takie wrażenie odnosimy po zakończeniu tego albumu. Gdyby wyrzucić niepotrzebne dłużyzny, to tę historię można by spokojnie skrócić do zaledwie dwóch zeszytów. Sceny walk to kompletna fuszerka w wykonaniu Dillona. Lepiej byłoby, gdyby miały miejsce poza panelami komiksu. Rysownikowi bardziej zależy na szokowaniu rozbryzgującymi mózgami i krwią, niż na efektownym ukazaniu pojedynków.
Można również mieć pewne zastrzeżenia, co do sposobu wprowadzenia tego tomiku w wydawaną w Polsce serię Marvel Now. Co prawda, mamy tu znane postacie pokroju wspomnianych wcześniej Punishera, Elektry i Deadpoola, ale na kartach albumu pojawia się na dłużej kilkoro mniej oczywistych bohaterów. Polski czytelnik, który nie siedzi bardzo głęboko w uniwersum Marvela, może poczuć się zdezorientowany. Przydałaby się odrębna strona, która opowie co nieco o Agencie Venomie, albo nawet o tym, w jaki sposób Ross stał się Czerwonym Hulkiem. Chociażby wydany już w momencie publikacji tej recenzji album Thanos Powstaje posiada taki dodatek. A szczerze powiedziawszy potrzebował go mniej niż Thunderbolts.
Straszna szkoda, że grupa o tak ogromnym potencjale otrzymuje tak kiepsko poprowadzoną historię. W wypadku antybohaterów scenarzyści mają przecież ogromne pole do popisu. Począwszy od ogranych tropów kwestionowania moralności, a na zwykłej szalonej zabawie skończywszy. Niestety Bez Pardonu nie jest ani zabawne, ani interesujące. Trudno jednak pominąć losy tej grupy, jeżeli chcemy mieć pełen obraz Nieskończoności – wydarzenia, którego niebawem będziemy świadkami w serii Marvel Now.
Mają w kolekcji: 0
Obecnie czytają: 0
Dodaj do swojej listy:
lista życzeń
kolekcja
obecnie czytam
Scenariusz: Daniel Way
Rysunki: Steve Dillon
Wydawca: Egmont
Data wydania: 13 marca 2016
Tłumaczenie: Paulina Braiter
Liczba stron: 132
Format: 167 x 255 mm
Oprawa: miękka
ISBN: 978-83-281-1662-7
Cena: 39,99
Wydawca oryginału: Marvel
Data wydania oryginału: 23 kwietnia 2013