» Fragmenty książek » The Walking Dead. Żywe Trupy. Zejście

The Walking Dead. Żywe Trupy. Zejście


wersja do druku

The Walking Dead. Żywe Trupy. Zejście

JEDEN

 

Cichy poranek stwarza pozory spokoju, lecz ta spalona doszczętnie łupina, jeszcze niedawno mogąca nazywać się miasteczkiem, niedługo będzie się nim cieszyć, podgryzana przez nadciągające kłopoty, które, przynajmniej z początku, nawarstwiają się niezauważone przez mieszkańców.

Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę

Rozchodzi się miarowe walenie młotków i zgrzytanie pił. Niesione wiatrem nawoływania stają się coraz śmielsze. Sprzyjające pracy, zadziwiająco przyjemne zapachy drzewnego dymu, smoły i kompostu wypełniają ciepłe powietrze. Atmosfera odnowy – może nawet nadziei – jest niemalże namacalna. Nieznośny upał już daje się mocno we znaki, choć od lata dzieli pracujących dobry miesiąc albo nawet i dwa, bowiem dzikie róże rosnące chętnie przy niszczejących torach kolejowych jeszcze nie zmarniały, a niebo ma, jak zwykle w tej części kraju w ostatnich tygodniach wiosny, charakterystyczną, intensywną barwę jaja rudzika.

Zdopingowani przez burzliwy upadek reżimu, a także realną możliwość demokratycznej koegzystencji, zgodnego życia pośród ruin cywilizacji dotkniętej przez śmiertelną epidemię, obywatele Woodbury w stanie Georgia – położonego około osiemdziesięciu kilometrów od Atlanty małego kolejowego miasteczka, z którego pozostały jedynie okopcone budynki i podniszczone, spękane, zaśmiecone ulice – zrekonstruowali swoją niedużą społeczność niczym łańcuch DNA, tym razem formując trwalszy, silniejszy organizm. Lilly Caul jest bezpośrednią przyczyną tego swoistego renesansu. Jednak ta szczupła, urodziwa, zaprawiona w boju młoda kobieta o kasztanowych włosach i twarzy w kształcie serca

niechętnie stanęła na czele osiedla.

Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę

Jej głos rozlega się z każdego zakątka miasteczka, niesiony przez łagodną bryzę, która nadaje mu autorytarny ton i unosi nad wierzchołki dębowego zagajnika i topoli porastających promenadę ciągnącą się na zachód od toru wyścigowego. Zdaje się, że słychać ją z otwartych okien, alejek i zakamarków areny, kiedy rozprawia z werwą godną florydzkiego agenta nieruchomości próbującego opchnąć stojącą na nabrzeżu posiadłość.

– Zabezpieczona strefa nie jest duża, muszę to przyznać – mówi otwarcie niezidentyfikowanemu słuchaczowi – ale planujemy ją poszerzyć i przesunąć tamto ogrodzenie przynajmniej o długość jednego budynku na północ, a z tamtej strony, na południu, może nawet o dwa albo trzy, i niedługo doczekamy się tutaj miasta w mieście, gdzie dzieciaki podczas zabawy nie będą musiały drżeć o swoje życie. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, pewnego dnia staniemy się niezależni i samowystarczalni.

Motywujący monolog Lilly rozchodzi się echem po osiedlu i penetruje każdy kącik miejskiego stadionu, jeszcze niedawno będącego królestwem nieokiełznanego szaleństwa – organizowano tam bowiem krwawe walki – gdzie pod kratką odpływową uwięziona jest ciemna postać, której zwęglona twarz odwraca się w kierunku, skąd dochodzi głos, z mechaniczną nagłością talerza satelitarnego odbierającego sygnał z przestrzeni kosmicznej.

Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę

Chudzielec ten niegdyś pracował na farmie, lecz po śmierci jego mięśnie zwiotczały, a gęsta czupryna słomianych włosów znacznie się przerzedziła. Ożywiony truposz z poczerniałą od płomieni twarzą wpadł przez uszkodzoną kratkę podczas niedawnego zamieszania, które ogarnęło dotknięte pożarem miasteczko, i od tamtej pory – a minął już tydzień – siedzi tam, przez nikogo niezauważony, taplając się w błocie, ciemności i smrodzie.

Stonogi, żuki i inne robactwo łazi niestrudzenie po jego trupio bladej twarzy i podartych jeansach, których materiał jest tak poprzecierany, że ledwie można go odróżnić od martwej skóry. Zbłąkany szwendacz, pojmany niegdyś przez okrutnych gladiatorów zaszczycających arenę swoją obecnością, jest tylko jednym ze zmartwień, z których istnienia nie zdają sobie jeszcze sprawy mieszkańcy miasteczka, łącznie z Lilly, a które okażą się brzemienne w skutkach.

Głos dziewczyny staje się głośniejszy z każdym krokiem. Panna Caul zbliża się do areny, a za nią słychać szuranie jeszcze kilku par stóp.

– Pewnie zadajecie sobie pytanie: „Czy mam przywidzenia, czy kiedy nikt nie patrzył, nad miasteczkiem przeleciał gigantyczny latający spodek?”. Oto tor wyścigowy w Woodbury, który określić można pozostałością z dawnych, szczęśliwszych lat, gdy w piątkowe popołudnie do pełni szczęścia ludziom wystarczał kubełek smażonego kurczaka i gromada nacierających na siebie starych aut, plujących obficie spalinami. Nadal dumam, co z nim zrobić… ale myślimy nad urządzeniem tam ogromnego publicznego ogrodu.

Martwy farmer kryjący się w śmierdzącym bajorze przepustu ściekowego ślini się na perspektywę rychłego kontaktu z żywą tkanką. Zaczyna bezwarunkowo kłapać szczęką, zgrzyta cichutko zębami i przysuwa się do ściany kanału, ślepo macając powietrze, jakby chciał schwytać promienie słońca przeciskające się przez kratę. Przez cienkie żelazne pręty patrzy na cienie siedmiorga idących w jego stronę ludzi. Pchany instynktem, przypadkowo opiera prawą stopę na kępie trawy porastającej kruszące się cegły.

Szwendacze nie potrafią się wspinać, nie kieruje nimi cel inny niż bezmyślna konsumpcja, nie czują nic poza głodem, ale ten trup nieoczekiwanie znajduje odpowiednie podparcie i dosięga krawędzi kratki, przez którą poprzednio spadł.

I kiedy jego mlecznobiałe, okrągłe jak guziki oczy nareszcie mogą wyjrzeć poza ciemność studzienki, natychmiast skupiają się na najbliższej postaci: małej dziewczynce w łachmanach, ośmio-, może dziewięcioletniej, która idzie z grupą dorosłych, przy Lilly, z naiwną, szczerą ciekawością wypisaną na umorusanej twarzy.

Czający się pod ziemią trup spina się jak ludzka sprężyna, wydając przy tym niski warkot niczym zatarty silnik, jego martwe mięśnie drgają, pobudzone sygnałami przesyłanymi przez ożywiony system nerwowy. Poczerniałe, pozbawione warg usta odlepiają się od pokrytych nalotem zielonych zębisk, ślepia przypominające mleczne koncentrują się na ofierze.

 

– Prędzej czy później usłyszycie pewne plotki – mówi Lilly do swoich wymizerowanych gości, przechodząc zaledwie centymetry od kratki odpływowej.

Kobieta oprowadza niedużą grupę, na którą składa się rodzina nazwiskiem Dupree – wychudzony, na oko czterdziestoletni ojciec Calvin, jego zabiedzona żona Meredith i troje obdartusów: dwunastoletni Tommy, dziewięcioletnia Bethany i pięcioletni Lucas. Klan Dupree zawitał do miasteczka Woodbury zeszłej nocy w poobijanym kombi, Fordzie LTD. Padali z niedożywienia, stąpając po cienkiej granicy życia i śmierci; praktycznie odbijało im z głodu. Lilly się nimi zaopiekowała. Osiedle potrzebuje rąk do pracy, nowych mieszkańców, świeżej krwi, ludzi, którzy pomogą temu miejscu rozkwitnąć i wezmą na swoje barki ciężkie zadanie zbudowania zgodnej społeczności.

– Równie dobrze możecie usłyszeć je ode mnie – dodaje Lilly, przystając.

Ma na sobie uniwersytecką bluzę z kapturem i podarte jeansy, kciuki zatknęła za pas z bronią. Choć ledwie przekroczyła trzydziestkę, na jej twarzy odcisnęło się piętno ostatnich miesięcy, znacznie ją postarzając. Czerwonawe pukle spięła w koński ogon, jej orzechowe oczy lśnią, a iskierka błyszcząca w mroku źrenicy zdradza po części nieprzeciętną inteligencję, a po części doświadczenie godne zaprawionego w boju wojownika, który widział już niejedno. Dziewczyna ogląda się przez ramię i woła do siódmej, stojącej za nią postaci:

– Chcesz im opowiedzieć o Gubernatorze, Bob?

– Niekoniecznie – mówi starszy mężczyzna o umęczonym uśmiechu rozświetlającym jego pooraną zmarszczkami, szorstką twarz; ciemne włosy zaczesał do tyłu, odsłaniając pożłobione istnymi koleinami czoło. Pas z amunicją przerzucił przez mokrą od potu batystową koszulkę. Bob Stookey, mimo że ma przeszło metr osiemdziesiąt wzrostu, garbi się, przygnieciony ciągłym zmęczeniem charakterystycznym dla trzeźwiejącego pijaczyny, którym w rzeczywistości jest. – Ty gadaj, Lilly, dziecino.

– Okej… no więc… przez większą część roku – zaczyna mówić kobieta, patrząc to na jednego członka rodziny Dupree, to na drugiego; chce w ten sposób podkreślić wagę słów, jakie zaraz wypowie – całe to miasto musiało znosić tyranię niebezpiecznego człowieka imieniem Philip Blake. Sam wolał nazywać się Gubernatorem. – Pozwala sobie na krótkie westchnięcie, ni to śmiech, ni to obrzydzenie. – Tak… zdajemy sobie sprawę z ironii. – Bierze oddech. – Tak czy inaczej… był zwyczajnym socjopatą,

paranoikiem cierpiącym na urojenia. Jednak jakoś dawał sobie radę. Ciężko mi to przyznać, ale… przynajmniej przez jakiś czas wydawał się większości z nas złem koniecznym.

– Przepraszam… eeee… Lilly, prawda? – odzywa się Calvin Dupree.

Nieduży, żylasty mężczyzna o bladej karnacji i mięśniach robotnika ma na sobie wiatrówkę tak brudną, że mogłaby uchodzić za fartuch rzeźnika. Lecz jego oczy są czujne, emanuje z nich ciepło i otwartość, choć jest człowiekiem małomównym, jak bodaj każdy, kto odczuwa trudy błąkania się Bóg jeden wie jak długo po pustkowiach.

– Nie jestem pewien, co chcesz przez to powiedzieć – mówi, oglądając się na żonę. – To znaczy… jesteśmy wdzięczni za gościnę i tak dalej, ale dokąd zmierzasz?

Meredith wbija wzrok w chodnik, przygryzając wargę. Niska kobiecina w podartej letniej sukience sprawia wrażenie szarej myszki. Odkąd tutaj przyjechali, odezwała się może ze trzy razy, nie licząc pochrząkiwań i przytaknięć. Ostatniego wieczoru zostali nakarmieni, Bob udzielił im pierwszej pomocy, po czym udali się na spoczynek. Żona kręci się teraz, niespokojna, czekając, aż Calvin dopełni patriarchalnego obowiązku. Za jej plecami dzieci patrzą po sobie wyczekująco.

Każde z nich wydaje się oszołomione, zbzikowane, jakby bały się byle szmeru. Dziewczynka, Bethany, stoi tylko parę centymetrów od feralnej kratki odpływowej, ssie kciuka, a pod pachą ściska podniszczoną lalkę, zupełnie nieświadoma grozy przyczajonej w ciemnościach kanału.

Od paru dni smród bijący ze ścieku – natychmiastowo rozpoznawalny odór gnijącego mięsa, jaki roznoszą szwendacze – brano za fetor starych nieczystości, a ciche powarkiwanie uznano za pogłos szumiącego generatora. Trupowi udało się wcisnąć powykrzywiane jak szpony paluchy pomiędzy pręty kratki, gnijące paznokcie już niemal zahaczają się o rąbek dziecięcej sukienki.

– Rozumiem wasze zmieszanie – mówi do Calvina Lilly, patrząc mu prosto w oczy. – Nie znacie nas, niczego o nas nie wiecie. Pomyślałam po prostu… że nie będziemy niczego kryć. Pełna jawność. Gubernator wykorzystywał ten tor jako… arenę. Gladiatorzy walczyli tutaj z kąsaczami, zapewniając ludziom rozrywkę, nic miłego. Niektórzy z nas nadal wzdrygają się na samą myśl. Ale przejęliśmy całe to miasteczko i oferujemy wam schronienie, bezpieczne miejsce do życia. Chcemy, abyście tutaj zamieszkali. Na stałe.

Calvin i Meredith Dupree wymieniają spojrzenia, kobieta przełyka ciężko ślinę, nadal wpatrzona w ziemię. Na twarzy jej małżonka maluje się dziwaczny grymas – niemal tęskny – mężczyzna odwraca głowę i zaczyna mówić:

– Lilly, to bardzo hojna propozycja, ale również chcę być z tobą szczery i…

Przerywa mu skrzypienie zapadającej się, pordzewiałej kratki i dziewczęcy, pełen strachu pisk.

Rzucają się w stronę dziecka.

Bob sięga po swoje magnum .357.

Lilly jest już w połowie drogi do dziewczynki, paroma susami przesadza popękany chodnik.

Czas jakby stanął w miejscu.

 

Od wybuchu epidemii, co miało miejsce prawie dwa lata temu, zmiana wzorca zachowań tych, którym udało się przeżyć, odbyła się stopniowo, subtelnie, niemal niezauważalnie. Skąpane we krwi pierwsze dni Przemiany, które wydawały się z początku jedynie chwilowym kryzysem – co uwidaczniały nagłówki gazet grzmiących o zmarłych kroczących ulicami miast, końcu świata i rychłej śmierci żyjących – a stały się codziennością, zanim ktokolwiek zdążył się na dobrą sprawę zorientować. Ocalałym coraz sprawniej przychodziło „przecięcie wrzodu”, rzucenie się do ataku bez zbędnego ceremoniału, rozwalenie łba szalejącym truchłom tym, co mieli akurat pod ręką – dziadkową strzelbą, przypadkowym narzędziem rolniczym, drutem do dziergania, zbitym kieliszkiem od wina, zabraną z kominka rodzinną pamiątką – aż stało się to nużącym, makabrycznym rytuałem. Nie było czasu na traumę, smutek i żal, które zastąpiło kolektywne odrętwienie. To uczucie znają dobrze żołnierze czynnej służby. I detektywi z wydziału zabójstw. A także pielęgniarki z ostrego dyżuru i sanitariusze. Łączy ich również mały brudny sekrecik: z czasem wcale nie jest łatwiej. Bo trzeba z tym całym niepokojem żyć. Każde ujrzane okropieństwo, każda nonsensowna śmierć, każdy dziki, krwawy akt przemocy dokonany w imię przetrwania zostaje z tobą już na zawsze, zbierając się niczym muł na dnie serca, aż jego ciężar staje się nie do wytrzymania.

Lilly Caul nie dobrnęła jeszcze tak daleko – co zademonstruje za parę sekund rodzinie Dupree – ale jest na dobrej drodze. Zaledwie parę butelek taniego burbona i kilka nieprzespanych nocy dzieli ją od załamania nerwowego, dlatego musi zaludnić Woodbury, łaknie kontaktu z drugim człowiekiem, potrzebuje wspólnoty, potrzebuje miłości, nadziei i łaski, szuka ich, gdziekolwiek tylko może. Nie waha się więc ani chwili, skacze z zaciętością na rozkładającego się trupa farmera, kiedy ten wypełza ze swojego leża i chwyta podartą sukienkę młodziutkiej Dupree.

Lilly zaledwie paroma susami pokonuje pięć metrów dzielące ją od dziewczynki, jednocześnie sięgając do niedużej kabury przypiętej z tyłu paska po swojego Rugera SR kalibru 22. Broń jest wyposażona w mechanizm spustowy z samonapinaniem, a dziewczyna trzyma ją odbezpieczoną, z nieodciągniętym kurkiem. Pojedynczy magazynek pistoletu mieści osiem kul gotowych do wystrzelenia plus jedną w komorze – nie jest to może zbyt wiele, ale wystarczy, aby dobrze wykonać swoją robotę. Lilly celuje w półkroku, skoncentrowana, jakby patrzyła na trupa przez wąski tunel; nie pozwalając, żeby cokolwiek ją rozproszyło, biegnie ku wrzeszczącemu dziecku.

Stwór z kanału zaplątał jedną ze swoich szkieletowych łap w kraciastą bawełnę dziewczęcej sukieneczki. Bethany traci równowagę i pada na ziemię. Krzyczy i krzyczy, próbując się odczołgać, ale potwór trzyma mocno i gryzie powietrze tuż obok jej obutych w adidasy stóp, ociekające śluzem siekacze kłapią niczym kastaniety, zbliżając się do miękkiej skóry lewej łydki dziewczynki.

Czas jakby ulega sennemu zawieszeniu, do czego ci, którym przyszło żyć w epoce epidemii, zdążyli się już praktycznie przyzwyczaić. Zanim Lilly zdąża poczęstować szwendacza ogniem piekielnym, pozostali dorośli i dwójka dzieci, jak na zawołanie, równocześnie odskakują odruchowo o krok, wstrzymując oddech. Calvin sięga po zatknięty za pas nóż myśliwski, Bob łapie magnum, Meredith zasłania usta dłonią i wydaje z siebie cichy jęk przerażenia, zaś rodzeństwo Bethany patrzy na siostrę z szeroko otwartymi oczyma, sparaliżowane strachem.

Lilly, z rugerem uniesionym i gotowym do strzału, jest już tuż przy kąsaczu, odpycha dziewczynkę na bok koniuszkiem buta, jak najdalej od niebezpieczeństwa, zbliżając lufę do głowy szwendacza, który nadal nie puszcza prującej się sukienki. Bethany wije się na betonie.

Cztery szybkie strzały dosięgają czaszki potwora. Huknęło, jakby ktoś przebijał balon.

Krwawy deszcz obmywa portyk za plecami stwora, od czerepu odpada kawał kości wielkości herbatnika. Były farmer w jednej chwili pada na ziemię, jego głowa uderza o beton, rozbryzgując naokoło czarną maź. Lilly odsuwa się od trupa, mrugając jak szalona. Próbuje złapać i uspokoić oddech. Usiłuje ominąć kałużę, nie chcąc w nią wdepnąć. Zabezpiecza broń.

Bethany nie przestaje się wydzierać i lamentować, a Lilly zauważa, że łapa truposza nadal kurczowo trzyma rąbek kraciastej bawełnianej sukienki – rigor mortis zacisnęło martwe stawy. Dziewczynka rzuca się i łapczywie połyka hausty powietrza, jakby po tylu miesiącach życia w koszmarze nie potrafiła się już zdobyć na płacz. Lilly podchodzi do niej i mówi:

– Już dobrze, skarbie, tylko tam nie patrz.

Odkłada pistolet i przytula dziecko do piersi. Pozostali zbierają się przy nich, Meredith klęka, a Lilly nadeptuje na trupią dłoń.

– Nie patrz – powtarza i odrywa kawałek sukienki. – Nie patrz, kochanie.

Bethany nareszcie udaje się zapłakać.

– Nie patrz – szepcze pod nosem Lilly, bardziej do siebie niż do dziewczynki.

Meredith rozpaczliwym ruchem bierze córkę w objęcia i mówi do niej cichutko:

– Nic ci nie będzie, Bethany, skarbie. Już dobrze… już dobrze.

– To koniec – dodaje Lilly, jakby próbowała przekonać samą siebie, po czym wzdycha z udręką i raz jeszcze powtarza zbolałym głosem: – Nie patrz.

A jednak patrzy.

Prawdopodobnie powinna przestać zerkać na trupy po tym, jak do nich strzeli, ale nie może się powstrzymać. Gdy już rozprysną się mózgi, z ich przegniłych twarzy zniknie wyraz niepohamowanej determinacji, a rozkładającą się skorupę wypełni śmierć, Lilly widzi ludzi, którymi szwendacze niegdyś byli. Dlatego patrzy teraz nie na stwora, a farmera, który miał swoje sny i marzenia. Pewnie ukończył jedynie podstawówkę, ale miał przejąć gospodarstwo po chorym ojcu. Patrzy na gliniarzy, pielęgniarki, doręczycieli, sprzedawców sklepowych i mechaników. Patrzy na swojego ojca, Everetta Caula, który ugrzązł w jedwabistej wyściółce trumny, oczekując na pochówek; jest spokojny i pogodny. Patrzy na przyjaciół i bliskich, których utraciła, gdy epidemia przetoczyła się przez świat – Alice Warren, doktora Stevensa, Scotta Moona, Megan Lafferty i Josha Hamiltona. Myśli o jeszcze jednej ofierze całej tej katastrofy, kiedy zgrzytliwy głos wyrywa ją z odrętwienia:

– Lilly, dziecino? – to Bob. Brzmi słabo, jakby mówił z bardzo daleka. – Jak tam?

Przez krótką, ulotną chwilę, patrząc na martwą twarz farmera, Lilly myśli o Austinie Ballardzie, androgynicznym, przystojnym jak gwiazda rocka chłopaku o długich rzęsach, który poświęcił się na polu bitwy, aby ratować ją i połowę ludzi z Woodbury. Czy był jedynym mężczyzną, którego panna Caul naprawdę szczerze kochała?

– Lilly? – Głos Boba jest nieco silniejszy, ale niezmiennie zaniepokojony. – Jak się czujesz?

Dziewczyna wzdycha z rezygnacją.

– Nic mi nie jest. Naprawdę.

Nagle, bez ostrzeżenia, prostuje się jak strzała. Skinąwszy Bobowi głową, wkłada broń z powrotem do kabury. Oblizuje usta i zerka na swoich towarzyszy.

– A z wami wszystko okej? Dzieciaki?

Pozostała dwójka powoli przytakuje, patrząc na Lilly, jakby ta właśnie zeszła z księżyca. Calvin chowa nóż, klęka i głaszcze córkę po głowie.

– Nic jej nie jest? – pyta żonę, która ma oczy pełne łez. Kobieta odpowiada mu pojedynczym nerwowym skinieniem.

Calvin wzdycha i wstaje. Podchodzi do Lilly, która pomaga Bobowi przeciągnąć trupa pod betonowy daszek, żeby później się go pozbyć. Dziewczyna podnosi się, wyciera dłonie o jeansy i odwraca się do swojego gościa:

– Przepraszam, że musieliście na to patrzeć – mówi. – Jak się czuje dziewczynka?

– Nic jej nie będzie, to silna sztuka – odpowiada Calvin, patrząc Lilly prosto w oczy. – A ty?

– Ja? – Lilly wzdycha głęboko. – W porządku. – Ociężale wypuszcza powietrze. – Jestem po prostu zmęczona.

– Kto nie jest. – Mężczyzna lekko przekrzywia głowę. – Nieźle radzisz sobie z bronią.

Dziewczyna wzrusza ramionami.

– Nie wiem. Może. – Spogląda w stronę centrum osiedla. – Trzeba mieć oczy otwarte. Ostatnio mieliśmy spore zamieszanie. Straciliśmy część ogrodzenia. Nadal kręci się tu parę zbłąkanych owieczek. Ale mamy już wszystko pod kontrolą.

– Nie wątpię. – Calvin pozwala sobie na wymuszony uśmiech.

Lilly zauważa na jego szyi łańcuszek, na którego końcu dynda spory srebrny krzyżyk.

– Co myślisz? – pyta.

– O czym?

– O zostaniu tutaj. Osiedleniu się z rodziną. Jak będzie?

Calvin Dupree bierze głęboki oddech i spogląda to na swoją żonę, to na córkę.

– Nie chcę ściemniać… To niezły pomysł. – Oblizuje w zadumie wargi. – Od dłuższego czasu jesteśmy w trasie, dzieciaki przeszły piekło.

– Będziecie tu bezpieczni, szczęśliwi… Możecie wieść normalne życie… Na tyle, na ile się da.

– Nie mówię nie. Proszę tylko o… chwilę, żebyśmy mogli to przemyśleć. Pomodlić się o radę.

Lilly kiwa głową.

– Oczywiście – odpowiada, choć zastanawia się, jak to będzie mieć obok siebie gorliwego chrześcijanina.

Niektórzy ludzie Gubernatora deklarowali zawzięcie, że Bóg jest po ich stronie, powoływali się na Jezusa i gadali, jakby urwali się nawet nie tyle z kółka oazowego, co z programu prowadzonego przez rozsierdzonego kaznodzieję. Ona sama nie poświęcała religii zbyt wiele uwagi. Owszem, modliła się niekiedy bezgłośnie już po wybuchu epidemii, ale w jej mniemaniu to się nie liczy. I jak to o niej świadczy?

– Nie ma pośród nas ateuszy – mówi, patrząc prosto w szarozielone oczy Calvina. – Dostaniecie tyle czasu, ile tylko potrzebujecie. – Uśmiecha się. – Rozejrzycie się, poznajcie osiedle…

– Nie będzie takiej potrzeby – przerywa jej czyjś głos.

Odwracają się do klęczącej przy drżącym dziecku kobiety. Meredith Dupree głaszcze dziewczynkę po głowie, nawet nie podnosząc na nich wzroku.

– Doceniamy waszą gościnność, ale ruszamy jeszcze tego popołudnia.

Calvin wbija wzrok w ziemię.

– Kochanie, nawet nie przedyskutowaliśmy, co…

– Bo nie ma czego. – Kobieta nareszcie unosi głowę, jej oczy lśnią od emocji, spierzchnięte usta drżą, blade policzki pokrywa rumieniec. Przypomina teraz delikatną porcelanową laleczkę, wzdłuż której biegnie niewidoczne pęknięcie. – Ruszamy.

– Kochanie… – zaczyna Calvin.

– Nie ma o czym mówić.

Cisza, która zapada, sprawia, że niezręczny moment staje się niemal surrealistyczny. Wiatr bije o wierzchołki drzew, hula pomiędzy barierkami i trybunami przylegającego do parkingu stadionu, a trup farmera rozkłada się bezgłośnie zaledwie kilka metrów od nich. Wszyscy, łącznie z Bobem i Lilly, spuszczają wzrok w niemym zakłopotaniu. Milczenie się przedłuża, aż wreszcie przywódczyni miasteczka decyduje się wymamrotać:

– Cóż, jeśli zmienicie zdanie, możecie zostać. – Nikt jej nie odpowiada; dziewczyna sili się na krzywy uśmiech. – Innymi słowy, oferta nadal aktualna.

Lilly i Calvin wymieniają ukradkowe spojrzenie, które wystarczy, aby przesłali sobie pakiet cennych informacji – niektóre zostały ujawnione intencjonalnie, inne niechcący – bez konieczności wypowiedzenia ani jednego słowa. Dziewczyna z szacunku do niego milczy, rozumiejąc, że ta sprawa pomiędzy nowo przybyłymi nie została jeszcze załatwiona. Calvin zerka na roztrzęsioną żonę przytulającą dziecko.

Meredith Dupree przypomina zjawę, jej udręczona, ściągnięta twarz ma barwę popiołu, jest nie tyle przerażona, co jakby stopniowo znikała.

Żadne z nich nie może jeszcze tego wiedzieć, ale ta niechlujnie ubrana drobna gospodyni domowa, zwyczajna, szara i niewyróżniająca się w żaden wyobrażalny sposób, będzie kolejnym, o wiele poważniejszym niż trup farmera problemem, z jakim Lilly i mieszkańcy Woodbury będą musieli sobie prędzej czy później poradzić.

Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę



Czytaj również

The Walking Dead. Żywe Trupy. Zejście
Moda na zombi
- recenzja

Komentarze


Jeszcze nikt nie dodał komentarza.

Komentowanie dostępne jest po zalogowaniu.