The Clone Wars #01. Ambush

Autor: Jedi Nadiru Radena

The Clone Wars #01. Ambush
Mistrz Jedi Yoda wyrusza na tajną misję, by przeciągnąć na stronę Republiki króla planety Toydaria, lecz w drodze wpada w zasadzkę Separatystów. Yoda i trzech szturmowców-klonów musi stawić czoła całemu batalionowi droidów bojowych, by dowieść, że Zakon Jedi jest dość potężny, aby móc ochronić Toydarię przed jej wrogami... Chłopcy i dziewczynki, panie i panowie, fani i niefani – zaczęło się. Serial The Clone Wars pojawił się wreszcie na ekranach amerykańskich telewizorów, a w przypadku Polski, monitorów komputerów osobistych. Najintensywniej reklamowany produkt Star Wars Anno Domini 2008 wystartował bardzo źle, filmem kinowym, który został zmiażdżony przez krytykę i znienawidzony przez wielu fanów. Kiedy oczekiwania spadły na łeb na szyję, Internet zalała fala zadziwiająco pozytywnych i entuzjastycznych profesjonalnych recenzji pierwszego odcinka animowanej serii pt. Ambush. Oto on, widziany okiem fana. Great leaders inspire greatness in others. Zaskoczeniem okazał się dla mnie wstęp. Od razu po muzycznej wejściówce i złotym logu serialu odpływającym w siną dal, miast klasycznego "A long time ago…", spoglądamy na myśl przewodnią odcinka (cytat wyżej). Jest to zarazem interesujące, jak i frapujące. Takie krótkie hasła mają bowiem to do siebie, że zazwyczaj są wyświechtane do granic możliwości. Tak też jest i w tym wypadku, co jednak nie przeszkadza w odbiorze epizodu. Podoba mi się w Ambush przełożenie akcji nad dialogi. Widz od początku wie, że w tych dwudziestu dwóch minutach chodzi głównie o efektowaną "rozwałkę". Stąd też bardzo miłym akcentem jest postać Yody, z której, w jakiś niesamowity sposób, twórcom serialu udało się wyciągnąć bohatera tak doskonale znanego z Imperium kontratakuje: mądrego i mówiącego zagadkami, koncentrującego się na potędze umysłu, a nie sile miecza świetlnego, zdolnego zainspirować podwładnych trzema prostymi, krótkimi wypowiedziami. I to jest piękne, bo takiego Yody nie uświadczyliśmy ani w prequelach, ani w większości Expanded Universe. Jeśli tą drogą ma podążać zielony Mistrz Jedi, wydaje mi się, że znowu go polubię po tym, jak w Ataku klonów obdarto go z godności. In plus wypadają klony. Przedstawiono ich jako żołnierzy z krwi i kości, normalnych na tyle, na ile pozwala im to wojna, nieprzerysowanych i niewykoślawionych, jak choćby droidy bitewne. Poza tym to oni, nie licząc wspaniałego Yody, mają zdecydowanie najlepsze dialogi. Asajj Ventress i Hrabia Dooku są przy nich bladzi jak papier. Król Toydarii, Katuunko, spełnia zaś swoją iście baśniową rolę – żeby jednak nie psuć Wam przyjemności z oglądania Ambush, nie powiem nic więcej. Nie powiem też, że sporo z tej przyjemności wyparowuje, gdy się słyszy i widzi roboty bojowe. Wszyscy już wiemy, jak zdecydowano się w serialu ukazać maszyny Konfederacji. Tak, jest to piekielnie irytujące, przesadnie dziecinne i z punktu widzenia technologicznego całkowicie absurdalne, ale cóż począć? Trzeba zacisnąć zęby i przyzwyczaić się. Taki już los fana. Po obejrzeniu tego odcinka jestem zadziwiająco ukontentowany. Spodziewałem się czegoś znacznie, znacznie gorszego, tymczasem otrzymałem produkt dobrze pomyślany, ładnie zrealizowany, łatwy do przełknięcia i posiadający kluczowe "to coś" – lekko baśniowy klimat Klasycznej Trylogii. Nie byłoby tego, gdyby nie Yoda, oczywiście. Ale czy właśnie nie o to chodzi? Jeden perfekcyjnie zrealizowany element wystarczy, by puścić płazem idiotyzm robotów bojowych i nawet parę razy się uśmiechnąć. Dobrze się bawiłem przy Ambush i mam nadzieję, że wy także będziecie się przy nim dobrze bawić. Niniejszym wyrokuję, że serial wystartował udanie. Oby nie zszedł z poziomu ustanowionego w tym epizodzie. Ciekawostki: Linki: