Tfu pluje Chlu! czyli Opowieści z Pobrzeża - Marcin Wroński

Nie ma to jak drugi debiut

Autor: Michał 'ShpaQ' Laszuk

Tfu pluje Chlu! czyli Opowieści z Pobrzeża - Marcin Wroński
Zawsze uważałem, że dobry tytuł i interesująca okładka to tak naprawdę połowa komercyjnego sukcesu każdej książki. I właśnie ze względu na tytuł zwróciłem uwagę na Tfu pluje Chlu! czyli Opowieści z Pobrzeża. Książka ta jest kolejną - czwartą już - pozycją z "debiutanckiej" serii "Kuźnia Fantastów" wydawanej przez Fabrykę Słów. O ile poprzednie trzy są typowymi powieściami, ta - autorstwa Marcina Wrońskiego - to zbiór powiązanych ze sobą opowiadań utrzymanych w konwencji fantasy, choć nieco innej niż ta, którą znamy choćby z twórczości Tolkiena. Autor zaczynał swoją przygodę z pisarstwem właśnie od fantastyki, choć przez pewien czas pisał książki dla dzieci. Teraz powrócił "do korzeni", a o efektach jego pracy zamierzam wam opowiedzieć. Szczerze mówiąc, nie spodziewałem się wiele, ot, lekka lektura do poczytania w autobusie. Muszę jednak przyznać, że dostałem znacznie więcej niż chciałem. Ale zacznijmy od początku.

Okładka, jak już pisałem, to jedna z podstawowych cech dobrze sprzedającej się książki. Ta, o której mowa, wykonana jest dość "dziwnie". Wzorem całej linii wydawniczej Fabryki Słów, sprawia wrażenie wytartej na kantach, jakby trochę zniszczonej. Cała utrzymana jest w barwach żółtobrązowych. Ilustracja przypomina zaś znalezisko archeologiczne w jakiejś zapomnianej przez czas jaskini - wygląda jak prymitywny ryt. Nie ma absolutnie nic wspólnego z nowoczesnymi grafikami, którymi usiane są poprzednie książki rzeczonego wydawnictwa. Ogólnie nie zachwyca, ale ma sobie jakiś kuszący urok.

Na całość składa się dziewięć, powiązanych ze sobą, krótkich nowel, traktujących o kilku mieszkańcach Molku - miasta na tytułowym Pobrzeżu. Bohaterowie, których poznajemy podczas lektury poszczególnych części, są raczej antybohaterami. To Namiestnik Molku - Quotlin, wzięty nekromanta Nzalan, zwykły wieśniak - amator piwa Torik, kilku kupców, piracka banda i, przewijający się niemal co chwilę, Przeklętnik. Ogólnie, mniej lub bardziej, zwykli ludzie, parający się różnymi zajęciami. Nie ma w nich krzty heroizmu, ani żadnych górnolotnych planów, słowem - nic, co czyniłoby z nich bohaterów. Zabieg ten sprawia, że łatwo ich polubić. Nie mają skomplikowanej psychiki - są niemal baśniowe. Mówią zwykłym, prostym językiem (często stylizowanym na średniowieczny), są niewykształceni, a ich styl życia warunkują tylko pieniądze. Mimo to losy każdego z nich śledzimy z zapartym tchem. Na pewno działa tu jakaś, kompletnie dla mnie niezrozumiała, magia tej książki. Ciekawostką jest fakt, że w jednym z opowiadań główną rolę grają sępy - dosłownie i w przenośni. Pojawiają się również bogowie, dzięki czemu możemy odgadnąć znaczenie tytułu. Tradycyjnie reprezentują oni cztery żywioły, oraz słońce i niebo. Autor przestrzega jeszcze przed Piątym Żywiołem, nie wspominając jednak czym, lub kim, on jest. Szkoda, bo bardzo mnie to intryguje.

Ciężko mówić o jakiejś fabule, gdyż każda z części jest zamkniętą całością, utrzymaną jedynie w tym samym świecie i podobnych cezurach czasowych. I jest to problem. Patrząc na książkę jako całość przeżyjemy rozczarowanie - zabraknie nam treści. Opowiastki te nie niosą ze sobą niczego niezwykłego. Sprawia to wrażenie, jakby książka była swego rodzaju kroniką, dotyczącą jakiegoś rzeczywiście istniejącego państwa. Historyjki przedstawione przez Marcina Wrońskiego - pomijając te, gdzie występuje magia - są zwyczajnie prawdopodobne. Opierają się na doskonale znanych nam legendach, tym samym stając się jeszcze bardziej strawnymi dla czytelnika.

Niewątpliwie ogromną zaletą Tfu pluje Chlu! jest język używany przez autora - lekki, momentami filozoficzny, przepełniony zabawnymi wstawkami. Brakuje nudnych scenek z przydługimi opisami, które nic nie wnoszą. Dialogi prowadzone przez bohaterów sprawiają, że na twarzy czytelnika raz po raz gości mimowolny uśmiech. Gdy czytałem pewne fragmenty swojej lepszej połowie, o mało nie udławiła się obiadem. Myślę, że świadczy to samo za siebie. Naprawdę świetny język, który sprawia, że książkę czyta się z przyjemnością. Szkoda tylko, że treść, którą przekazuje, jest zwyczajnie średnia.

Nie zauważyłem, żeby w książce były jakieś "zgrzyty" - wszystko jest absolutnie na swoim miejscu. W sumie, jakby nie patrzeć, autor jest polonistą, a i redaktor się postarał - od strony technicznej nie mam kompletnie nic do zarzucenia.

Zbliżając się do końca tej recenzji, w dalszym ciągu nie wiem jak ocenić tę książkę. Czytało mi się ją dobrze i, gdyby nie obowiązki, to zapewne nie przerwałbym lektury i w jeden wieczór ją zakończył. Z drugiej strony - świetna warstwa językowa nie zastąpi choćby namiastki głębszej treści. Mam mieszane uczucia, ale jednak zaryzykuję stwierdzenie, że Tfu pluje Chlu! czyli Opowieści z Pobrzeża to literatura dobrej jakości. Doskonale nadaje się do czytania w podróży, na nudnawym wykładzie czy w parku. Ci, którym wystarczy do szczęścia dobrze napisany zbiór opowiadań, będą zadowoleni. Dla ambitniejszych - jedynie jako odskocznia od trudnych, psychologicznych powieści.

Reasumując - jest to kronika, doskonale napisana, okraszona dowcipnymi dialogami, pełna zabawnych sytuacji, ale w dalszym ciągu tylko kronika. Warto mieć to na uwadze przy kupnie tej książki. Warto również pamiętać, że jest to jakby drugi debiut Marcin Wrońskiego, co w moich oczach wiele usprawiedliwia.

Dziękujemy wydawnictwu Fabryka Słów za udostępnienie książki do recenzji.