Rok cudów
Książka Barry'ego Parkera Einstein - pasje uczonego napisana jest drewnianym językiem i zaplanowana bez polotu, ale zawiera tyle ciekawych informacji, że czyta się ją gładko. Śledzimy, w jaki sposób młody geniusz zmagał się z oporną materią życia, obserwujemy jak wiele spraw mu nie wychodziło, dowiadujemy się że nawet po opublikowaniu szeregu fundamentalnych prac wciąż nie mógł dostać pracy na uczelni i przez wiele lat był urzędnikiem biura patentowego w Zurichu. Ale rozbłyski talentu pojawiały się coraz częściej, aż wreszcie przyszedł ów annus mirabilis, rok cudów, w którym opublikował 5 prac, w tym swoją szczególną teorię względności. Nagrodę Nobla otrzymał wiele lat później - wszak nie sami przyjaciele się nim interesowali - i to za jedną z pierwszych swoich prac traktującą o zjawisku fotoelektrycznym, zaś rewolucyjna teoria względności jeszcze wiele lat torowała sobie drogę do pełnego uznania. Cóż jeszcze? Albert grał na skrzypcach ledwie poprawnie, choć z pasją, chętnie żeglował, nie mył zębów i był szczególnie wrażliwy na niewieście uroki.
Według belfra
Wiele wątków w tej książce pobudza do skojarzeń i porównań. Mnie, jako notorycznego belfra, szczególnie zainteresowało zagadnienie edukacyjne. Okazuje się, że możemy pozazdrościć poziomu wykształcenia, serwowanego młodzieży na przełomie XIX i XX wieku. Na temat szkoły średniej na prowincji szwajcarskiej, do której uczęszczał młody Albert, czytamy: "Nowa pracownia fizyczna [...] miała silniki na prąd zmienny, prądnice, akumulatory, parę nowoczesnych galwanometrów i innych mierników [...] frezarkę, tokarkę i niezliczoną ilość narzędzi". Cóż z tego, że każda szkoła w XXI wieku ma pracownię komputerową - gdy uwzględnimy 100-letni skok technologiczny, dzisiejsi licealiści powinni na lekcjach biologii sekwencjonować DNA, używać mikroskopu elektronowego, zaś w standardowym wyposażeniu budynku szkolnego należałoby umieścić radioteleskop oraz podręczny cyklotron wielkości boiska do piłki nożnej.
Tak to jest, że dzisiejsza powszechność edukacji (mówię o cywilizacji euroamerykańskiej) idzie w parze z jej spłyceniem. Niegdysiejsze magisterium miało poziom dzisiejszego doktoratu, a dzisiejsza habilitacja to dawniejszy doktorat. Od pewnego czasu dyskutuje się nawet o zniesieniu pracy magisterskiej - no bo w jakim celu biedny kandydat na absolwenta ma się trudzić, zbierając materiały i podsumowując problem, złośliwie postawiony przez belfra? Naumiał się już tyle podczas studiów, że mu wystarczy. Może i wystarczy - ale do czego?
Chciałbym być właściwie zrozumiany - ja na tych łamach nie utyskuję na dzisiejszą rzeczywistość, naprawdę jestem od tego bardzo daleki! Czasy się zmieniają i nie mamy innego wyjścia, niż te zmiany przyjąć do wiadomości, zaakceptować, a potem - zrozumieć. Bo są to zmiany ewolucyjne, wynikające z rzeczywistych potrzeb, a nie - jakby mogło się zdawać - z ludzkich błędów w planowaniu.
Edukacja pragmatyczna
Żyjemy w społeczeństwie technologicznym, w którym konsumenci muszą reprezentować pewien minimalny poziom wiedzy, aby sprawnie funkcjonować. Innymi słowy, należy orientować się w trendach i gadżetach, aby sprawnie dokonywać wyborów, na co wydać kasę. Więcej, ta ogólna wiedza, którą ładuje się obywatelom do głów, musi być tak sformułowana, żeby w pierwszym etapie rozbudzała zainteresowania, a dopiero w następnym zachęcała do zakupów. I to wystarczy - na tym kończy się główna rola pragmatycznej edukacji. Już niebawem niemal całe społeczeństwo będzie składało się z optymalnie wyszkolonych konsumentów, i o to właśnie chodzi.
A pracownicy? Wszak oni muszą się znać na rzeczy, jakby się zdawało. Okazuje się, że niezupełnie i nie do końca. To będą ci sami konsumenci, lecz chwilowo postawieni po drugiej stronie lady i uprzednio lekko przeszkoleni w dziedzinie swojej specjalizacji. Jedna czy dwie kursokonferencje w zupełności wystarczą, aby osiągnęli kwalifikacje wystarczające do udzielania prostych wyjaśnień i wyjmowania towarów z pudełek, aby je zademonstrować.
No dobrze, powiecie, a następnie zadacie podstawowe pytanie o uczonych i inżynierów, którzy będą podwyższać naukowy poziom i wyprodukują ten cały technologiczny kram. Skąd ich wziąć w systemie powszechnego konsumenckiego zglajchszaltowania?
Wiek cudów i zabawy
Odpowiedź jest tak prosta, że aż trywialna: sami się przebiją! Wszak do rozwijania nauki wystarczy garstka odkrywców, takich Einsteinów lub Zweisteinów, bo na więcej i tak nie starczy pieniędzy z funduszów przeznaczonych na badania. Chciwy wiedzy geniusz przedrze się przez wszystkie kordony szkolnej miernoty programowej i nauczycielskiej, szturmem weźmie biblioteki, zamiast bujać się po imprezach będzie nocami pożerał podręcznik po podręczniku, potem zada kilka pytań profesorskim sławom i nie uzyska odpowiedzi, wzruszy więc ramionami i pójdzie własną drogą. Złote myśli takiego geniusza będą niczym złote samorodki skrzętnie zbierane przez inżynierów i specjalistów od planowania rynku, stanowiących elitę konsumenckiego społeczeństwa. Na podstawie tych myśli zostaną zaprojektowane nowe gadżety, a potem fabryki do ich wytwarzania.
A potem będziemy jeszcze szczęśliwsi, bo oto rozpoczyna się tempus mirabilis, czyli wiek cudów. Otoczeni gadżetami, wzmacniającymi pozytywne emocje, zanurkujemy jeszcze głębiej w równoległy świat technologiczny. Następcy Einsteina, wytyczający nowe szlaki, pozostaną dla nas bezimienni, bo i tak nikt nie byłby w stanie zrozumieć ich teorii. Rozziew między nauką a wiedzą społeczeństwa zwiększy się tak bardzo, że będziemy mogli jedynie korzystać z urządzeń peryferyjnych, nie pojmując nawet z grubsza zasady ich działania.
To co napisałem bynajmniej nie oznacza, że cała ludzkość głupieje. Uczeni stale przechadzają się wśród nas, a prędzej lub później urodzi się godny następca wielkiego Alberta o umysłowości kompatybilnej z aktualnie skumulowaną wiedzą, po czym pchnie naukę na nową orbitę. Fakt, że średni poziom wiedzy obniża się świadczy tylko o tym, że coraz więcej z nas zostawia książkę i idzie się zabawić. Fundamentalne znaczenie ma konstatacja, że to zjawisko nie wynika z ludzkiego lenistwa, lecz z prawidłowości rozwoju cywilizacji. A więc następuje intelektualne rozwarstwienie, małe grupki uciekają, ale peleton - o dziwo - wcale nie chce ich gonić.
Ale, moi drodzy, nauka nie jest demokratyczna, więc prawd naukowych nie ustala się przez głosowanie. Na szczęście.
Asumpt do rozważań: Barry Parker "Einstein - pasje uczonego", Twój Styl, Warszawa 2006.
Warszawa, sierpień 2008