» Artykuły » Inne artykuły » Tempus mirabilis

Tempus mirabilis


wersja do druku

Notatki na marginesach

Redakcja: Adam 'Aki' Kasprzak

Tempus mirabilis
Istotną wadą wszystkich biografii jest to, że zawsze źle się kończą - główną puentą jest śmierć bohatera, i jakoś nie chce być inaczej. Mimo tego nastaje szczególny, zaczynający się zwykle jeszcze przed pojawieniem się zainteresowania historią okres w życiu każdego z nas, w którym chętnie sięgamy po opisy cudzego życia. Powód wydaje się prosty: chcemy przekonać się, jak inni dawali sobie z TYM radę. Ludzie bardzo młodzi, młodzi i w kwiecie wieku jeszcze nie muszą łamać sobie głowy nad takimi problemami, po prostu żyją w tak naturalny sposób, jak oddychają. Jednak w którymś tam momencie na któryś tam stromych schodach dostają zadyszki i dopiero wtedy nabierają chęci na porównania z innymi. Najchętniej ze sławnymi, bo kto jak kto, ale tacy WIELCY to powinni dokładnie wiedzieć, jak żyć - a więc jak uczyć się mówić i śpiewać, maszerować i skradać się, całować i uprawiać seks, odganiać konkurentów, zdawać egzaminy, czerpać radochę z pracy, nie narobić się a zarobić, wygrać na loterii, pojechać dookoła świata, napisać bestseller albo opracować teorię unifikacji, dostać Nobla, zbudować dom na wyspie, kochać bez viagry, prawie się nie starzeć, aż w końcu, acz niechętnie - umrzeć, ale za to z uśmiechem na ustach. Przy lekturze biograficznej końcówki przez chwilę mocujemy się z odwiecznym problemem śmierci, rozpoczynając od końskiego skrzywienia ust z rodzaju Schadenfreude: on, taki wielki, a jednak umarł! Potem zastanawiamy się bardziej poważnie, czy sukces życiowy ułatwia (bo coś w życiu zrobiłem), czy może utrudnia (tyle mógłbym jeszcze zrobić) akceptację ostatecznego pożegnania? I jak wielu ludzi potrafi porządnie przygotować się na ostatni krok? Potem te pytania stają się za trudne i pośpiesznie wypieramy je ze świadomości, powracając do wspomnień o szczytowych sukcesach bohatera, Noblu i wielkiej miłości, albo o głaskaniu po główce dobrze zapowiadającego się nastolatka.

Rok cudów

Książka Barry'ego Parkera Einstein - pasje uczonego napisana jest drewnianym językiem i zaplanowana bez polotu, ale zawiera tyle ciekawych informacji, że czyta się ją gładko. Śledzimy, w jaki sposób młody geniusz zmagał się z oporną materią życia, obserwujemy jak wiele spraw mu nie wychodziło, dowiadujemy się że nawet po opublikowaniu szeregu fundamentalnych prac wciąż nie mógł dostać pracy na uczelni i przez wiele lat był urzędnikiem biura patentowego w Zurichu. Ale rozbłyski talentu pojawiały się coraz częściej, aż wreszcie przyszedł ów annus mirabilis, rok cudów, w którym opublikował 5 prac, w tym swoją szczególną teorię względności. Nagrodę Nobla otrzymał wiele lat później - wszak nie sami przyjaciele się nim interesowali - i to za jedną z pierwszych swoich prac traktującą o zjawisku fotoelektrycznym, zaś rewolucyjna teoria względności jeszcze wiele lat torowała sobie drogę do pełnego uznania. Cóż jeszcze? Albert grał na skrzypcach ledwie poprawnie, choć z pasją, chętnie żeglował, nie mył zębów i był szczególnie wrażliwy na niewieście uroki.

Według belfra

Wiele wątków w tej książce pobudza do skojarzeń i porównań. Mnie, jako notorycznego belfra, szczególnie zainteresowało zagadnienie edukacyjne. Okazuje się, że możemy pozazdrościć poziomu wykształcenia, serwowanego młodzieży na przełomie XIX i XX wieku. Na temat szkoły średniej na prowincji szwajcarskiej, do której uczęszczał młody Albert, czytamy: "Nowa pracownia fizyczna [...] miała silniki na prąd zmienny, prądnice, akumulatory, parę nowoczesnych galwanometrów i innych mierników [...] frezarkę, tokarkę i niezliczoną ilość narzędzi". Cóż z tego, że każda szkoła w XXI wieku ma pracownię komputerową - gdy uwzględnimy 100-letni skok technologiczny, dzisiejsi licealiści powinni na lekcjach biologii sekwencjonować DNA, używać mikroskopu elektronowego, zaś w standardowym wyposażeniu budynku szkolnego należałoby umieścić radioteleskop oraz podręczny cyklotron wielkości boiska do piłki nożnej.

Tak to jest, że dzisiejsza powszechność edukacji (mówię o cywilizacji euroamerykańskiej) idzie w parze z jej spłyceniem. Niegdysiejsze magisterium miało poziom dzisiejszego doktoratu, a dzisiejsza habilitacja to dawniejszy doktorat. Od pewnego czasu dyskutuje się nawet o zniesieniu pracy magisterskiej - no bo w jakim celu biedny kandydat na absolwenta ma się trudzić, zbierając materiały i podsumowując problem, złośliwie postawiony przez belfra? Naumiał się już tyle podczas studiów, że mu wystarczy. Może i wystarczy - ale do czego?

Chciałbym być właściwie zrozumiany - ja na tych łamach nie utyskuję na dzisiejszą rzeczywistość, naprawdę jestem od tego bardzo daleki! Czasy się zmieniają i nie mamy innego wyjścia, niż te zmiany przyjąć do wiadomości, zaakceptować, a potem - zrozumieć. Bo są to zmiany ewolucyjne, wynikające z rzeczywistych potrzeb, a nie - jakby mogło się zdawać - z ludzkich błędów w planowaniu.

Edukacja pragmatyczna

Żyjemy w społeczeństwie technologicznym, w którym konsumenci muszą reprezentować pewien minimalny poziom wiedzy, aby sprawnie funkcjonować. Innymi słowy, należy orientować się w trendach i gadżetach, aby sprawnie dokonywać wyborów, na co wydać kasę. Więcej, ta ogólna wiedza, którą ładuje się obywatelom do głów, musi być tak sformułowana, żeby w pierwszym etapie rozbudzała zainteresowania, a dopiero w następnym zachęcała do zakupów. I to wystarczy - na tym kończy się główna rola pragmatycznej edukacji. Już niebawem niemal całe społeczeństwo będzie składało się z optymalnie wyszkolonych konsumentów, i o to właśnie chodzi.

A pracownicy? Wszak oni muszą się znać na rzeczy, jakby się zdawało. Okazuje się, że niezupełnie i nie do końca. To będą ci sami konsumenci, lecz chwilowo postawieni po drugiej stronie lady i uprzednio lekko przeszkoleni w dziedzinie swojej specjalizacji. Jedna czy dwie kursokonferencje w zupełności wystarczą, aby osiągnęli kwalifikacje wystarczające do udzielania prostych wyjaśnień i wyjmowania towarów z pudełek, aby je zademonstrować.

No dobrze, powiecie, a następnie zadacie podstawowe pytanie o uczonych i inżynierów, którzy będą podwyższać naukowy poziom i wyprodukują ten cały technologiczny kram. Skąd ich wziąć w systemie powszechnego konsumenckiego zglajchszaltowania?

Wiek cudów i zabawy

Odpowiedź jest tak prosta, że aż trywialna: sami się przebiją! Wszak do rozwijania nauki wystarczy garstka odkrywców, takich Einsteinów lub Zweisteinów, bo na więcej i tak nie starczy pieniędzy z funduszów przeznaczonych na badania. Chciwy wiedzy geniusz przedrze się przez wszystkie kordony szkolnej miernoty programowej i nauczycielskiej, szturmem weźmie biblioteki, zamiast bujać się po imprezach będzie nocami pożerał podręcznik po podręczniku, potem zada kilka pytań profesorskim sławom i nie uzyska odpowiedzi, wzruszy więc ramionami i pójdzie własną drogą. Złote myśli takiego geniusza będą niczym złote samorodki skrzętnie zbierane przez inżynierów i specjalistów od planowania rynku, stanowiących elitę konsumenckiego społeczeństwa. Na podstawie tych myśli zostaną zaprojektowane nowe gadżety, a potem fabryki do ich wytwarzania.

A potem będziemy jeszcze szczęśliwsi, bo oto rozpoczyna się tempus mirabilis, czyli wiek cudów. Otoczeni gadżetami, wzmacniającymi pozytywne emocje, zanurkujemy jeszcze głębiej w równoległy świat technologiczny. Następcy Einsteina, wytyczający nowe szlaki, pozostaną dla nas bezimienni, bo i tak nikt nie byłby w stanie zrozumieć ich teorii. Rozziew między nauką a wiedzą społeczeństwa zwiększy się tak bardzo, że będziemy mogli jedynie korzystać z urządzeń peryferyjnych, nie pojmując nawet z grubsza zasady ich działania.

To co napisałem bynajmniej nie oznacza, że cała ludzkość głupieje. Uczeni stale przechadzają się wśród nas, a prędzej lub później urodzi się godny następca wielkiego Alberta o umysłowości kompatybilnej z aktualnie skumulowaną wiedzą, po czym pchnie naukę na nową orbitę. Fakt, że średni poziom wiedzy obniża się świadczy tylko o tym, że coraz więcej z nas zostawia książkę i idzie się zabawić. Fundamentalne znaczenie ma konstatacja, że to zjawisko nie wynika z ludzkiego lenistwa, lecz z prawidłowości rozwoju cywilizacji. A więc następuje intelektualne rozwarstwienie, małe grupki uciekają, ale peleton - o dziwo - wcale nie chce ich gonić.

Ale, moi drodzy, nauka nie jest demokratyczna, więc prawd naukowych nie ustala się przez głosowanie. Na szczęście.



Asumpt do rozważań: Barry Parker "Einstein - pasje uczonego", Twój Styl, Warszawa 2006.

Warszawa, sierpień 2008
Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę



Czytaj również

Władcy świtu
- recenzja
Czas hiperkonwentów
Pyrkon 2014 okiem Andrzeja Zimniaka
Wprowadzenie - Andrzej Zimniak
Żwikiewicz i jego legenda
Pisarze recenzujący dzieła innych pisarzy

Komentarze


M.S.
    Optymistyczna myśl
Ocena:
+1
Pomimo że ludzie jako masy nie są więcej warci, aniżeli beneficjenci osiągnięć cywilizacji, to nie ma się czym przejmować, bo i tak zawsze znajdą się ci, którzy tę cywilizację popchną dalej :). I zawsze tak było dopóki, dopóty te masy nie wzięły sprawy we własne ręce. Dlatego trzeba trzymać je z dala od rządzenia, a wtedy wszystko pójdzie swoim torem i ponure wizje Bradbury'ego oraz innych na zawsze pozostaną jedynie pustym ostrzeżeniem.

W każdym razie - bardzo dobry felieton.
07-09-2008 11:34
assarhadon
    Hmm....
Ocena:
0
Sięgnąłem po biografię, więc.... dostałem zadyszki;) A tak już na powaznie, to zastanawia mnie mysl o rosnącym rozziewie pomiędzy nauką a wiedzą ogólna. Wydaje mi się, ze większa przepaść dzieliła w XVI w. pańszczyźnianego chłopa i Kopernika aniżeli mnie i na ten przykład szanownego Autora czy S. Hawkinga:) - pisząc te słowa zachowuję oczywiście elementarne podstawy skromności.
08-09-2008 19:05
~Zimniak

Użytkownik niezarejestrowany
    no nie wiem...
Ocena:
0
assarhadon:

Chłop pańszczyźniany był ciemny jak ziemia którą orał, ale i dziś jast takich większość (Afryka, Bangladesz, Afganistan itd.), nie mówiąc o mnóstwie "czerwonych kołnierzyków" w Stanach i nie tylko. Chodzi mi o powiększającą się różnicę poziomów - w czasach Kopernika można było na salonach dyskutować o zatrzymani Słońca i ruszeniu Ziemi i każdy słusznie wyobrażał sobie ruch kul, podobnie intuicyjna była mechanika newtonowska. Dziś do podobnego stopnia zrozumienia teorii superstrun, potrzeby wprowadzenia kwarka powabnego czy hybrydyzacji orbitali chemicznych potrzebna jest głęboka wiedza specjalistyczna. Nieraz jak tłumaczę "ludziom" najprostsze sprawy z chemii, w jakimś momencie czuję na sobie wymowno-cielęce spojrzenie i już wiem, że należy zmienić temat. Wg mnie ten rozziew będzie się zwiększał, a jak wprowadzimy SI forpoczta nauki zniknie z pola widzenia nawet Dreisteinom.
11-09-2008 23:07
teaver
   
Ocena:
0
No, no... powiało grozą. Jako lektor i tłumacz czuję się w tym niewielkim odsetku ludzkości, który ze względu na specyfikę pracy będzie zmuszony do końca życia patrzeć na świat bez różowych okularów. Zawsze wiedziałam, że z 6 lat kucia nic dobrego nie wyniknie... LOL
11-09-2008 23:18
assarhadon
   
Ocena:
0
Więc u licha, dla kogo będzie ta nauka? Bo jeśli specjalizacja będzie coraz większa, to w końcu okazać się może, że..... odkrycia są jedynie dla... samych naukowców/odkrywców?
12-09-2008 06:09
M.S.
    @assrhardon
Ocena:
0
O ile sama nauka już dawno jest domeną wyłącznie wąskiej grypy specjalistów, o tyle profity z jej osiągnięć już nie. Choć mało kto od podstaw zbuduje komputer (oczywiście nie mam na myśli złożenie go z gotowych części), to każdy głupi da radę go obsłużyć (dlatego możemy tutaj rozmawiać :P). Tak było zawsze niemalże ze wszystkim.
15-09-2008 18:03
~inatheblue

Użytkownik niezarejestrowany
   
Ocena:
0
Ptfff humaniści... Ja to mam dopiero przerąbane.
09-11-2008 19:11

Komentowanie dostępne jest po zalogowaniu.