» Blog » Tam dopiero będzie zabawa
04-01-2009 10:55

Tam dopiero będzie zabawa

W działach: opowiadania | Odsłony: 2


Tam dopiero będzie zabawa

Właściwie wszystko zaczęło się, gdy od starej cyganki zakupiłem talię kart. Handlarka nie chciała za nią wiele; dokładnie już teraz nie pamiętam, ale było to chyba jakieś pięć, może sześć złotych. Niewiele, jak na pełną, składającą się z pięćdziesięciu dwóch plastykowanych kart do gry, talię, którą dla pewności obejrzałem dokładnie w poszukiwaniu słynnej frazy made in China. Jednakże żadnej informacji świadczącej, że produkt pochodzi właśnie z tego kraju nie znalazłem. W ogóle na opakowaniu nic nie pisało. Żadnej wiadomości o producencie, żadnego logo i, co najdziwniejsze, nie było napisane nawet, że są to karty do gry! Nie wiem, może powinienem wtedy uciec jak najdalej od stoiska, zostawić tę przeklętą cygankę, by szukała innego jelenia, ale jakoś nie mogłem. To znaczy nie chciałem tych kart, tylko one same pchały mi się do rąk. O Boże, przecież ja nawet nie wiedziałem, jak się w to gra. Z tego, co pamiętam, ostatni raz hazardowaliśmy z bratem w pokera o cukierki przed blisko dwudziestoma laty.
Wpatrywałem się dobre pięć minut w obraz kłusującej na centaurze nagiej wojowniczki, który umieszczony był z obu stron pudełka, nim powiedziałem, że kupuję karty. Byłem zauroczony tym widokiem do tego stopnia, że już sam nie wiedziałem, ile zapłaciłem cygance. Na pewno nie pięć ani sześć złotych. W każdym bądź razie do domu wróciłem z mętlikiem w głowie i pustym portfelem. Miałem za to talię pięćdziesięciu dwóch pięknie zdobionych kart. Okazało się jednak, że takie cudowne były tylko z pozoru.
W starej kamienicy, która ostała się niejednym pożarom i zniszczeniom, mieszkałem z dwoma kotami i szczurem Syriuszem. Jak zwykle po przyjściu z pracy kotom nalałem mleka, a do klatki szczura wrzuciłem kilka kawałków marketowej wędliny. Sam zaś przemyłem twarz w zlewie zimną, wręcz lodowatą wodą i wypiłem setkę żubrówki. Potem rozebrałem się do pasa i poszedłem się położyć.
Leżąc na łóżku dokładnie opatuliłem się w wełniany koc. Pora była już późno jesienna, z każdym dniem robiło się coraz chłodniej i wietrzniej. Zimne powietrze wciskało się przez szpary w oknach, dosyć mocno obniżając panującą w kamienicy temperaturę. Naprawdę nie znosiłem takiej pogody, ale jednocześnie starałem się jak najbardziej oszczędzać na węglu. Zawód kotłowego w jednej z po peerelowskich fabryk nie przynosił dużego dochodu, a węgiel z roku na rok był coraz droższy. Tej zimy zacznę chyba palić dopiero, gdy temperatura w domu spadnie do kilku stopni powyżej zera.
Zatarłem ręce i z sekretarzyka wyciągnąłem stalowy scyzoryk, którym zerwałem folię powlekającą pudełko kart. Teraz obraz wywarł na mnie jeszcze większe wrażenie: kolory były żywsze, a sama postać wojowniczki zrobiła się tak realna, że przez chwilę myślałem, że wpadnie do pokoju na swoim centaurze i przekuje mnie swoją długą włócznią.
- Głupek – pohamowałem szybko moją bujną wyobraźnię i wysunąłem z pudełka plik pięćdziesięciu dwu kart. Obracałem je w dłoniach uważnie oglądając. Każda z nich była niezwykle ilustrowana, zarówno pod względem szczegółowości jak i pełnego fantasmagorii wizerunku. I tak walet ubrany był w barwny strój przypominający ten z komedii dell'arte; nosił na głowie przyozdabiany świecidełkami beret, a twarz zakrytą miał czarną maską z dwoma wyciętymi otworami na oczy. Dama z kolei była uzbrojoną we włócznię, nieustraszoną wojowniczką, tą samą, która widniała na pudełku.
Schowałem kartę szybko na spód talii i aż jęknąłem, gdy zobaczyłem króla. Nie był to typowy, siedzący na tronie władca przybrany w drogi płaszcz i złotą koronę. Obraz przedstawiał zwłoki zarośniętego księdza, którego martwe ciało sznurem przywiązane było do drewnianej belki. Mężczyzna miał przekrwione oczy i wywalony na wierzch język, o zgniłozielonym kolorze.
Zakryłem raptownie usta dłonią, ale na szczęście nie zwymiotowałem. Poczułem za to mocny zawrót głowy; karty wypadły mi z rąk i poleciały gdzieś pod łóżko. Nim mnie zamroczyło, zobaczyłem, jak po podłodze potoczyła się metalicznie srebrna figura asa z namalowanym na środku białym znakiem zapytania.

***

Obudziły mnie ciepłe krople wody, uderzające w moje czoło. Podrapałem się paznokciami po karku, gdzie wyskoczyła świerzbiąca krosta i otworzyłem oczy. Pierwsze, co zobaczyłem, to siedzącego mi na ręku komara. Wymierzyłem mocnego chlasta i zmiażdżyłem owada do małej plamki krwi. Dopiero wtedy doszło do mnie, gdzie się naprawdę znajduję.
Leżałem na małej leśnej polanie, rozebrany do pasa, bez butów, tylko w grubych wełnianych skarpetach. Zdjąłem je szybko, bo było naprawdę gorąco. Ale zaraz. Przecież jest już prawie zima, powinno być nie więcej niż dziesięć stopni, a tymczasem…
- Gdzie ja w ogóle jestem? – zadałem sobie pytanie.
Na niebie przetaczała się nawisła chmura, z której przed chwilą spadło na mnie kilka ciepłych, jakby majowych kropel deszczu. Nad lasem rozciągały się wesołe trele skowronka. A więc jest wiosna lub lato – oceniłem.
Energicznie przeskoczyłem przez zarośla, oczywiście zapominając, że mam bose stopy. Cicho jęknąłem i złapałem się ręką za nogę. Po pięcie spłynęła strużka krwi i zaczęła skapywać na ściółkę. Na palcach poszedłem dalej, przez gęste i niekończące się chaszcze w poszukiwaniu drogi czy jakichkolwiek śladów cywilizacji. W pewnych momencie usłyszałem dochodzący z niedaleka szum. Czym prędzej pobiegłem w stronę, z której dochodził, nie zważając wcale na nie zagojoną ranę. Kiedy wyszedłem zza listowia ujrzałem szemrzący strumień i stojącą na jego brzegu nagą kobietę. Jak oceniłem, miała nie więcej niż dwadzieścia lat, ponętne ciało i rozwiane włosy, w które wetknięte były polne kwiaty. Zauroczony wpatrywałem się w nią tak długo, aż sama odwróciła się w moją stronę. Nie wyglądała jednak na zaskoczoną.
- Kim jesteś? – zapytała pokazując mi siebie w całej okazałości.
Język zaczął mi się plątać i nie bardzo wiedziałem, co odpowiedzieć. W ogóle w głowie miałem taki galimatias, że chyba na dobre straciłem umiejętność logicznego myślenia.
- Eee… obudziłem się na polanie… tu niedaleko… i… eee…
- Ech, mężczyzna – powiedziała łagodnie i trąciła mnie w brodę. – Chodź, pokażę ci coś.
Pobłądziliśmy przez las. Chciałem nawiązać jakąś rozmowę, ale nawet, gdy emocje trochę opadły, nadal brakowało mi elokwentności. Z pomocą przyszła jednak moja towarzyszka, która nagle oznajmiła:
- Jesteśmy na miejscu.
Było to o tyle dziwne, że wśród nas nadal nie znajdowało się absolutnie nic innego, jak tylko gęsto rosnące drzewa, niczym niewyróżniające się spośród innych.
- Przecież tu nic nie ma – zauważyłem.
- Czyżby?
Rozejrzałem się raz jeszcze, dookoła.
- Na pewno – potwierdziłem.
Moja towarzyszka schyliła się i tuż przy moich stopach zaczęła rozkopywać dłońmi ściółkę. Chciałem jej pomóc, ale zatrzymała mnie gestem ręki. Odsunąłem się na kilka kroków. Wpatrywałem się w coraz głębszy dołek i nagle dostrzegłem wystający kawałek błyszczącego się metalu. Dziewczyna wyciągnęła go, oczyściła z ziemi i przybliżyła do mojej twarzy. To był scyzoryk!
***

Przez moment wydawało mi się, że spadam gdzieś bez końca. Doszedłem do pełni rozumu dopiero, gdy wylądowałem. Leżałem na łóżku; miałem splecione na piersi ręce, w których trzymałem talię kart. Nie wiem dlaczego, ale serce biło mi tak mocno, że pulsującą krew czułem aż w skroniach. Zaraz, chyba coś mi się śniło. Tak na pewno. Las? Jakiś strumień i Ona. Nie pamiętam, kim była, lecz wiem, że była piękna. O tak, z pewnością. Tylko… było coś tam jeszcze. Aha. Gdzieś mnie zaprowadziła… ale tam chyba nic nie było. Czy ja coś kopałem? Nie, to chyba Ona kopała. Jakieś żelastwo… Nie, to był scyzoryk… Scyzoryk?
- Co ja bredzę? – zastopowałem się.
Kiedy przeniosłem wzrok z sufitu na podłogę, omal nie wrzasnąłem. Zerwałem się z łóżka. Przez dywan, po same drzwi ciągnęły się zachowane w równych odstępach ślady krwi. Chwilę stałem jak zaklęty, a potem spojrzałem na swoją prawą stopę. Na pięcie znajdowała się świeża, dosyć głęboka rana.
Rana? Czy to ta…? Te przeklęte zarośla, gdyby nie… Przecież to niemożliwe! I dlaczego mam takie brudne dłonie?
Otrzepałem się z piachu i sięgnąłem pod łóżko po kapcie. Zamiast nich natrafiłem ręką na mały kartonik. Tak jak myślałem – to był as ze znakiem zapytania. Najlepiej by było, jakbym wyrzucił te karty albo w ogóle spalił. I gdzie są te moje kapcie?
- Ślepy – powiedziałem, gdy ujrzałem je tuż przy pufie. Nie nałożyłem ich jednak, bo przecież miałem rozciętą stopę. Z kieszeni w spodniach wyciągnąłem chustkę i przyłożyłem ją do rany. Szybko nasiąknęła krwią.
Karty złożyłem i schowałem do pudełka. Włożyłem koszulkę, a na nią sweter. Dywanem zajmę się później, teraz muszę doprowadzić siebie do porządku. Poszedłem do łazienki, umyłem dokładnie ręce i pilnikiem wyskrobałem brud spod paznokci. Wacik nasączyłem wodą utlenioną i przemyłem ranę na stopie. Zapiekło i trochę się spieniło. Z szufladki wyciągnąłem bandaż, który dokładnie owinąłem od pięty po kostkę. Spojrzałem w lustro i wycisnąłem dwa nabrzmiałe pryszcze. Okres młodzieńczy się widocznie jeszcze nie skończył – zażartowałem. Nagle usłyszałem za sobą niepokojący odgłos. Odwróciłem się gwałtownie, omal nie strącając przy tym lustra. Uff, na szczęście był to tylko kot.
- Boniek, zjeżdżaj stąd! – krzyknąłem na kota. Zwierzę uciekło w popłochu przez półprzymknięte drzwi. Naraz z pralki zleciał prostokątny kartonik i kołyszącym lotem opadł na chodniczek.
- Cholera jasna, wyrzucę zaraz te wszystkie karty na śmietnik! – powiedziałem i podniosłem ten mały kartonik, myśląc, że będzie to ten przeklęty as. Istotnie była to karta, lecz na pewno nie należała do talii, którą zakupiłem dzisiaj od cyganki. Na białym tle przedstawiony była morda buldoga z nałożonych kagańcem, po którego drucianej plecionce spływała spieniona ślina. Na drugiej stronie widniał napis „Menelaos”.
- Muszę się przewietrzyć – postanowiłem. Narzuciłem watówkę i wyszedłem z domu. Na zewnątrz było dziwnie. I to bardzo. Nie świecił księżyc oraz uliczne latarnie; witryny w sklepach nie były oświetlone, podobnie jak pobliskie domostwa. Jakby tego było mało, wszędzie panowała absolutna cisza. Żadnego szumu wiatru, odgłosów imprez czy echa rozmów. Krótko mówiąc, koniec świata, ani chybi.
- Co ja w ogóle pieprzę! – krzyknąłem. Koniec świata… Dobre. Na mózg mi padło… Chyba? Świat jeszcze istnieje… Przecież to widzę! Ale… ale gdzie ludzie? Gdzie są jakieś inne osoby?
Było za ciemno na jakąkolwiek przechadzkę. Musi być pewnie awaria sieci elektrycznej. Fiu, fiu… To ładnie…
Wróciłem do kamienicy. Stanąłem przed drzwiami mojego mieszkania. Szarpnąłem kilka razy klamką, ale drzwi były zamknięte.
- Co jest, kurwa?
Kopnąłem z wyskoku w sam środek drzwi. Uderzyłem jeszcze kilka razy barkami, ale nic nie wskórałem. Drewno było za mocne. Gdyby było trochę widniej, mógłbym pogrzebać w zamku jakimś drutem, choć pewnie to też by nic nie dało. W ogóle odnosiłem wrażenie, że drzwi do mojego mieszkania stanowiły zaporę nie do pokonania. Były martwym punktem, którego nie ruszyłbym nawet siekierą.
Nagle z dołu posłyszałem miarowy stukot. To było pewne – ktoś wchodził po schodach. Przylgnąłem plecami do ściany i jak małe dziecko złapałem się dłońmi za policzki. Chciałem by ten koszmar wreszcie się skończył. Uszczypać się, obudzić i z pełnym przekonaniem powiedzieć sobie, że to wszystko było nieprawdą. Przecież dopiero co wróciłem z pracy. Musiałem się zdrzemnąć, a teraz majaczy się w mojej głowie ta przeklęta makabra. Niech to wreszcie się skończy!
Kroki były coraz bliższe. Na ściany półpiętra padało światło elektrycznej latarki. Nie mogłem już dłużej wytrzymać.
- Kto tam?! – krzyknąłem.
Odpowiedział mi głuchy charkot. Po poręczy wolno przesunęła się czyjaś dłoń. W oczy raziło mnie ostre światło. Broniłem się przed nim zasłaniając twarz ręką.
- Odwal się, kimkolwiek jesteś!
Widocznie ktoś się posłuchał, bo skierował latarkę do dołu. Kiedy odzyskałem zdolność widzenia, ujrzałem stojącego przede mną mężczyznę. Gdyby nie to, że na szyi miał założoną koloratkę, wśród ciemności raczej nie rozpoznałbym w nim księdza.
Patrzyliśmy na siebie jakiś czas. Nie bardzo wiedziałem, co powinienem powiedzieć. Właściwie, to nie tyle, co nie wiedziałem, a po prostu nie mogłem. Jak to się ładnie mówi, język mi skołowaciał.
- Módl się, synu. – Ksiądz przerwał milczenie i na siłę wepchnął mi do ręki różaniec. Stałem jak wryty i wpatrywałem się w jego twarz. Była dziwna.
- Mogę? – spytałem wskazując na latarkę. Nie było problemu – ksiądz oddał urządzenie w moje ręce.
Nie zastanawiałem się, tylko od razu skierowałem strumień światła na jego głowę. U diabła, ten człowiek nie miał oczu!

***

Dwóch chłopców bawiło się na placu zabaw. Nagle jeden z nich zawołał:
- Ej, Kuba, patrz co znalazłem!
Chłopiec o kręconych blond włosach zeskoczył z huśtawki i podbiegł do kolegi. Popatrzył chwilę na trzymaną przez niego kartę z namalowanym na srebrnym tle znakiem zapytania. Zmarszczył nos i podrapał się po brodzie.
- To przecież jest zdrapka! – wykrzyknął. – Dawaj zdrapiemy, może coś wygramy!
Chłopcy zeskrobali paznokciami warstwę srebrnej farby. Pod spodem znajdował się rysunek klęczącego mężczyzny, który modlił się na wiszącym mu u szyi różańcu. Przy nim leżały dwa koty oraz szczur.
- Eee, to jakieś religijne – powiedział mniejszy z chłopców z rozczarowaniem i trącił łokciem kolegę. – Chodźmy lepiej na automaty. Tam dopiero będzie zabawa.

0
Nikt jeszcze nie poleca tej notki.
Poleć innym tę notkę

Komentarze


Jeszcze nikt nie dodał komentarza.

Komentowanie dostępne jest po zalogowaniu.