Szkoła: kiedyś, teraz i na wieki
W działach: Wredni ludzie | Odsłony: 832Z powodów pozamerytorycznych ostatnimi czasy muszę zadawać się z pracownikami systemu edukacyjnego. Wiąże się to niestety z koniecznością słuchania ich narzekań na obecny system szkolny oraz pochwał nad systemem starym, w którym uczniowie się uczyli, szkoła zmieniała ich w osoby szeroko wykształcone, nie było w niej narkotyków, przemocy, przestępstw i nieletnich ciąż obecnie zdarzających się jakoby nagminnie. Potem jednak przyszła reforma szkolna i wszystko się zepsuło.
Byłoby to głupie gadanie, gdyby nie fakt, że część rozmówców mnie uczyła. Oraz wykorzystała fakt mojej obecności celem podkreślenia swojego geniuszu pedagogicznego na zasadzie „O! Tu jest mój uczeń, on powie jaki jestem genialny”. Ja natomiast znajdowałem się w takiej sytuacji, że jedyne, co mi wypadało zrobić to oświadczyć "Zaprawdę powiadam wam: ten facet jest genialny"/ Problem polega na tym, że z jednej strony ja nie lubię kłamać, w szkole za Chiny mi się nie podobało, a akurat tych nauczycieli, o których mowa uważam za kiepskich pedagogów. Z drugiej strony: specyfika sytuacji sprawia, że powiedzieć tego nie mogę.
Pozostaje mi więc tylko jedno wyjście: wyżalić się w Internecie.
Nie podejrzewam, żeby to stał się najpopularniejszy wpis sezonu, ale higiena psychiczna ponad wszystko. Ostrzegam, że post odnosi się głównie do żali, których nasłuchałem się w trakcie owej dyskusji i w efekcie może nie być on szczególnie ciekawy.
Czy we współczesnej młodzieży faktycznie mieszka diabeł?
Prawdę mówiąc jako dorosły trzydziestolatek nie mam zbyt dużych kontaktów z współczesną młodzieżą. Te ograniczają się w zasadzie wyłącznie do pracy (gdzie nawiasem mówiąc główne problemy sprawiają emeryci, między innymi dlatego, że są od gimnazjalistów więksi, łatwiej im kupić wódkę oraz oczekują, że to inni będą ich słuchać), do której od czasu do czasu wysyłają nam praktykantki z zawodówki.
Jeśli chodzi o praktykantki to nic złego o nich powiedzieć nie mogę. Nie spotkało nas z ich strony nic, co usprawiedliwiałoby negatywną opinię, jaką cieszy się młodzież. W prawdzie ta zeszłoroczna była jakaś dziwna: strasznie zastraszona i bardzo cicha, jednak podejrzewam, że da się to racjonalnie uzasadnić: mogła na przykład czuć się zestresowana obecnością stada osobników w wieku 30+ albo planować masakrę szkolną...
Jeśli natomiast chodzi o przewalające się przez mój zakład pracy wycieczki, to owszem: byli pijani gimnazjaliści rzygający w kiblu, były trzynastoletnie lesbijki obcałowujące się w konciku, był chłopczyk z ADHD, z tym, że jeśli już wycieczka szkolna coś poważnie przeskrobie to w czterech przypadkach na pięc jest to wina opiekuna jak np. tej kretynki co paliła papierosa pod czujką alarmową.
Ogólnie mit głosi, że spotkanie z gimnazjalistą powinno skończyć się nożem w brzuchu oraz ukradzionym portfelem, którego zawartość powinna natychmiast zostać wydana na marihuanę i amfetaminę. Mogę z czystym sumieniem powiedzieć, że
My byliśmy zupełnie inni:
W moim pokoleniu głównymi narkotykami były bowiem LSD i heroina. Tak naprawdę jednak mało kto je brał, nie z braku chęci, a dlatego że wychowałem się na prowincji, gdzie nie docierają wielkomiejskie mody. Być może ktoś tam miał dostęp do jakichś podejrzanych znaczków, jednak typowy miłośnik „rozszerzania świadomości” musiał zadowolić się oparami kleju. Dopiero na przełomie wieków do miasta dotarła trawa, która szybko zrobiła furorę. Środki odurzające były jednak łatwo dostępne, co podkreśla fakt, że z powodu tego, co robili w szkole i po szkole czterech moich sąsiadów obecnie poszukiwanych jest Europejskim Nakazem Aresztowania, piąty niedawno wyszedł z więzienia, a szósty udaje, że zawsze żył przykładnie i czeka, aż przestępstwa się przedawnią.
Główną używką były jednak wina z jabłek i papierosy. Zdobycie ich było w tamtych czasach łatwiejsze, głównie z tej przyczyny, że dominował handel prywatny i małe, osiedlowe sklepiki ze śmierdzącym mięsem. O ile dla baby z Biedronki czy Lidla sprzedać alkohol nieletniemu to większy problem, niż korzyść (bo np. może za to wylecieć z roboty, gdy team leader ją zobaczy) tak dla prywaciarskiej sklepowej to zysk, jak każdy inny. Były nawet takie, co papierosy na sztuki sprzedawały.
Poważny problem stanowiły też kradzieże, choć ich rodzaj zmieniał się z czasem. Na początku lat 90-tych kradzione były głównie buty i kurtki w szatniach, jednak gdy naród trochę się wzbogacił złodzieje przerzucili się na zegarki, a gdy kończyłem liceum na ich celowniku znajdowały się głównie telefony komórkowe. Zjawisko było ignorowane zarówno przez policję jak i nauczycieli, bo „dzieciak pewnie zgubił, wie pani jakie są dzieci” albo „przecież to niemożliwe, żeby takie małe dzieci kradły”. Zresztą, sprawcy najczęściej pochodzili z innych szkół, więc poszkodowani nie potrafili ich ani opisać, ani rozpoznać. Wprowadzenie identyfikatorów, większa świadomość przestępczości nieletnich, bogacenie się społeczeństwa i coraz lepsze blokady antykradzieżowe w komórkach trochę zmieniły sytuację.
Nieprawdą jest też, że za moich czasów nie było seksu między nieletnimi. Gdyby go nie było to teść ze Straży Granicznej razem z kolegami nie musiałby takiego jednego, ogólnie podówczas w mieście znanego szukać po Polsce dwa miesiące.
Dlaczego przed wojną słowo „Gimnazjalista” coś znaczyło?
Zdaniem wielu moich rozmówców obecni uczniowie mają same prawa i prawa. Kiedyś za komuny bali się nauczyciela, a jak który się poskarżył rodzicowi, to jeszcze dostawał od niego lanie. A w ogóle to największy autorytet nauczyciel miał przed wojną, jak w użyciu były rózgi. I wtedy także poziom edukacji był wysoki, a każdy Gimnazjalista był kimś i mógł z marszu iść pracować np. do urzędu.
Prawdę mówiąc nie chcę mi się wdawać w tłumaczenie specyfiki i wszelkich subtelności życia społecznego dwudziestolecia międzywojennego (i prawdę mówiąc nie rozumiem zachwytów nad tym okresem), powiem więc krótko: jakość kształcenia w okresie tym była tak niska, że 20% ludności naszego kraju w ogóle była niepiśmienna. Nawet tuż przed wybuchem II wojny światowej jedynie 86% dzieci objęte było nauczaniem na najniższym stopniu, a 56% z nich przerywało edukację po 4 latach kształcenia.
Teoretycznie istniał obowiązek edukacji do 14 roku życia, jednak w praktyce był to przepis martwy. Sytuacja taka wynikała z kilku czynników. Po pierwsze: z problemów odziedziczonych po zaborcach, po drugie: ze świadomej polityki rządu, który mimo pięknych słów na edukacji oszczędzał.
Niemniej jednak ta (dramatyczna) sytuacja wyjaśnia dlaczego gimnazjalista był kimś i mógł od razu iść pracować np. do urzędu. Zwyczajnie: Polska była krajem debili. Spory ułamek społeczeństwa był niepiśmienny, wykształcenie reszty osiągnęła stopień niewiele wyższy. Istniał więc deficyt ludzi jako-tako wyedukowanych. Nie dziwi więc, że gość, który potrafił obliczać procenty, znał arytmetykę i geometrię oraz płynnie czytał i pisał był poszukiwanym fachowcem i mógł podjąć pracę w owym urzędzie.
Tym bardziej, że gros miejsc pracy w administracji zarówno rządowej, samorządowej jak i w biurach prywatnych firm stanowiły takie fuchy jak:
- maszynista (zakres obowiązków: przepisywanie dokumentów na maszynie, wykonywanie ich kopii, tworzenie blankietów według wcześniej zatwierdzonych przez szefostwo wzorów).
- goniec (zakres obowiązków: przenoszenie papierków między biurkami)
- telegrafista (zakres obowiązków: przepisywanie krótkich wiadomości tekstowych z alfabetu łacińskiego na alfabet Morse'a)
- rachmistrz (wpisywanie cyfr w tabelki i ich dodawanie przed tym, jak odda się je w ręce księgowego)
- telefonista (ręczne przepinanie kabli w gniazdkach w centrali telefonicznej)
- sortownik poczty (odczytywania adresów na listach i układanie ich według kodów pocztowych)
Czyli zawody raczej nie wymagające potężnego wysiłku intelektualnego.