Święta wojna fonograficzna
W działach: Muzyka, Niedomyślenia | Odsłony: 10
Czy aby na pewno?
No właśnie - Malakh w swoim artykule skupia się na literaturze, ale przy okazji rzuca parę opini, w moim przekonaniu stereotypowych, odnośnie innych rynków niszczonych ponoć przez piractwo. Filmami na razie nie będę się zajmował, natomiast muzykę postanowiłem ruszyć na poważnie. Poniżej próba analizy - kto naprawdę jest ofiarą starcia na linii przemysł muzyczny vs. piractwo.
Google wypluło dwa teksty z wiarygodnych raczej źródeł, w których możemy znaleźć informacje na temat zmian w przemyśle:
Trechę sobie pouprawiałem matematyki, ale obliczeń nie będę zamieszczał (zwłaszcza, że to proste obliczenia na procentach, w dużej mierze przybliżone), same dane i wnioski:
Sprzedaż płyt spadła w ciągu ostatnich 10 lat o 30%. Z drugiej strony sprzedaż cyfrowa stanowi już 20% rynku (10 lat temu nie było jej oczywiście wcale). Oznacza to, że de facto sprzedaż muzyki stanowi ok. 87,5% sprzedaży sprzed 10 lat. To spadek o ok. 12,5%. To na oko jakiś 1% rocznie, licząc rok do roku.
Obecnie jakieś 95% kopii nagrań muzycznych to piraty. To oznacza, że w sumie wymiana muzyki (legalna i nielegalna) jest o ok. 1750% większa niż 10 lat temu. Oczywiście wtedy też istaniało piractwo "starego typu" - czyli ruscy na straganie sprzedający kasety i płyty CD po ćwierć ceny. Pamiętajmy jednak, że było ono znacznie mniejsze i dotyczyło głównie Europy Wschodniej. Przyjmijmy więc, że obecnie wymiana to jakieś 1000% tej sprzed 10 lat. 10 razy więcej nagrań muzycznych zastaje nabytych (obojętnie w jaki sposób) przez społeczeństwo. Jasne, z piraconymi albumami bywa tak, że po jednym przesłuchaniu są kasowane albo kurzą się na dysku. Tak czy inaczej - wymiana muzyki odbywa się właściwie poza udziałem rynku fonograficznego i jest na bank większa niż kiedykolwiek - tyle, że zazwyczaj nielegalna.
Bilety koncertowe podrożały dwukrotnie przez ostatnie 10 lat. Strzelam, że inflacji nikt nie doliczał, ale niech tam - oznacza to średni wzrost o niecałe 8% wzrostu co rok, licząc rok do roku. Tymczasem tylko w ciągu ostatnich trzech lat przychody z koncertów wzrosły o ok. 54% - czyli niecałe 16% rocznie, licząc rok do roku. To znaczy, że artyści rekompensują sobie straty ze sprzedaży płyt przez podnoszenie cen wejściówek na koncerty, ale wzrost nie wynika tylko z droższych biletów, ale także z większej ich sprzedaży. Zyski z koncertów rosną dwa razy szybciej niż ceny biletów, przyjnajmniej w ciągu ostatnich 3 lat. Dokładnych danych z lat poprzednich nie mam, ale z tego co się orientuję, zyski również stale rosły.
Zmienił się stosunek przychodów z koncertów do przychodów z płyt - te pierwsze są większe od drugich (21,6 miliardów do 18,4 miliardów), odwrotnie niż jeszcze kilka lat temu. Co więcej - zyski z koncertów rosną znacznie szybciej (kilkanaście razy szybciej, jeśli idzie o ścisłość) niż spada sprzedaż płyt. Czyli rynek muzyczny jako całość jest większy niż 10 lat temu i ciągle rośnie.
Muzycy dostają 10-15% zysków ze sprzedaży albumów, reszta leci do firm fonograficznych i pośredników. Na koncertach natomiast odwrotnie - 90% inkasują muzycy, a tylko 10% idzie do menadżerów, techników, wydawcy itd. Skoro spada sprzedaż płyt, a rośnie z koncertów - oznacza to coraz większe straty dla wytwórni fonograficznych... I coraz większe zyski dla wykonawców. Piractwo nakręca popularność koncertów, a tym samym nakręca zarobki artystów.
A teraz rysa na tym pięknym obrazie. Tym razem zacytuję fragment: "Piractwo internetowe uderza w lokalny repertuar. W pierwszej połowie 2008 roku liczba nowowydanych albumów we Francji spadła o 8%, liczba albumów nowych artystów zmniejszyła się o 30%, a udział lokalnego repertuaru w wydawniczych nowościach spadł w latach 2005-2008 z 15 do 10%. W Hiszpanii, w okresie od stycznia do listopada 2008 roku tylko jeden nowy lokalny artysta znalazł się na liście najlepiej sprzedających się albumów Top 50 – dla porównania w 2003 roku było ich 10."
Chwila - ustaliśmy, że artyści mają się ponoć świetnie, tak? Zarabiają lepiej, więcej wyciągają z koncertów i są dzięki temu mniej zależni od firm fonograficznych. Nowi wykonawcy powinni mnożyć się jak grzyby po deszczu, prawda? Więc czemu jest z tym coraz gorzej? Czyżbym gadał bzdury?
Kluczową wskazówkę daje nam Steven Van Zandt (gitarzysta Bruce'a Springsteena), cytowany w pierwszym artykule: "Płyta jest teraz tylko licencją, aby móc wyruszyć w trasę". Trudno się z tym nie zgodzić, skoro potem dodaje, że zyski z koncertów stanowią 95% całych jego zarobków. A jednak to te pozostałe 5% decyduje o wszystkim.
Chcesz znaleźć menadżera, który zajmie się twoją trasą koncertową? Wydaj płytę. Chcesz trafić na liczące się festiwale? Wydaj płytę. Chcesz, żeby puścili twój singiel w radiu? Wydaj płytę. Chcesz, żeby puścili twój teledysk w telewizji? Wydaj płytę. Chcesz recenzji? Wydaj płytę. Chcesz wywiadów? Wydaj płytę. Chcesz reklamy? Wydaj płytę. Ba! Jeśli nie wydasz płyty, nikt nawet nie spiraci ci jej w necie (tam jest 95% odbiorców, pamiętasz?).
Czyli mówiąc krótko - wydanie płyty to warunek konieczny dla rozpoczęcia jakiejkolwiek kariery muzycznej.
Płyta to "licencja na granie". A kto decyduje o wydaniu tej licencji? Koncerny płytowe. Koncerny, które zarabiają na tym coraz gorzej, co oznacza, że wydanie debiutanta to dla nich coraz bardziej ryzykowne przedsięwzięcie - więc robią to coraz rzadziej. Docieramy do głównej patologii współczesnego rynku muzycznego: grupa firm, która czerpie znikome zyski z popytu obecnego na rynku, jest niemal wyłącznym decydentem w sprawie podaży.
Gdyby dziś wynaleziono silnik na wodę, który doprowadziłby do bankructwa koncerny naftowe, wszyscy odetchnęliby z ulgą i potraktowali to jak normalne zjawisko konkurencji na rynku. Jednak kiedy wynaleziono rozpowszechnianie muzyki bez kosztów produkcji i dystrybucji, co dobija koncerny muzyczne, wszyscy nagle biją na alarm i zakazują tego z hasłem kradzieży na ustach.
Obecny rynek jest przestarzały i nie do naprawienia. Nowy rynek z darmowym rozpowszechnianiem muzyki jako normą radzi sobie świetnie i może z powodzeniem zastąpić ten stary. Jest tylko jeden warunek: cała branża - menadżerowie, organizatorzy koncertów, szefowie stacji radiowych i telewizyjnych, dziennikarze muzyczni oraz cała reszta osób niezwiązanych bezpośrednio z wytwórniami musieliby uświadomić sobie, że album muzyczny w materialnej postaci to kompletny archaizm. Traktowanie go jako warunku koniecznego dla zaistnienia muzyka jest równie sensowne, co wymaganie od niego, by znał i śpiewał chorały gregoriańskie.
Można więc powiedzieć, że teza Cory'ego Doctorowa dotycząca literatury s-f, cytowana przez Malakha, w takim samym stopniu odnosi się do współczesnej muzyki. Parafrazując: "Największym problemem twórcy muzycznego jest nie piractwo, ale niezauważanie jego dzieł. Ze wszystkich ludzi, którzy zdecydowali się nie poświęcać swojego czasu i pieniędzy na nasze dzieła, ogromna rzesza zrobiła to, ponieważ nie wiedzieli, że w ogóle istniejemy, a nie dlatego, że ktoś wręczył im darmowy album".
Serwis Jamendo zawiera obecnie ponad 23 tys. darmowych albumów. Ile z nich jest dostrzeganych przez kogoś poza fanowskimi maniakami muzyki i Creative Commons? Znikoma liczba. Co można zrobić, aby to zmienić? Patrząc z obecnej perspektywy skali niezrozumienia problemu - potrzebny nam jest cud. Konkretnie: jakiś początkujący zespół, który wszystkie swoje nagrania muzyczne udostępni wyłącznie w internecie, musiałby zdobyć nagle międzynarodową sławę. Bez koncernów, bez plastykowego krążka - tylko sieć. Wtedy dopiero wszyscy zobaczyliby jasny sygnał, gdzie obecnie znajduje się serce rynku muzycznego.
Ale czy da się to zrobić, przy takim oporze materii, bez promocji, bez teledysków i singli, bez żadnego wsparcia ze strony mediów, nawet internetowych? Dziś chyba nie. Ale jutro? Kto wie. Trzmajmy kciuki.