» Recenzje » Sweeney Todd: Demoniczny golibroda z Fleet Street

Sweeney Todd: Demoniczny golibroda z Fleet Street


wersja do druku
Redakcja: Marigold

Sweeney Todd: Demoniczny golibroda z Fleet Street
Uczciwy i prawy fryzjer - Benjamin Baker - skrzywdzony okrutnie przez los w osobie niegodziwego i wpływowego lubieżnika (a jakże), sędziego Turpina, powraca po latach w rodzinne strony jako Sweeney Todd, by odpłacić prześladowcy pięknym za nadobne. A że nie jest hrabią Monte Christo i obce są mu misterne knowania, w ramach zaprawy przed ostatecznym aktem zemsty podrzyna gardła klientom własnego zakładu, zaopatrując przy okazji pobliską knajpkę w farsz do pasztecików pałaszowanych z lubością przez gości.

Tim Burton, dyżurny oryginał wśród reżyserskiej braci, tym razem zaryzykował niepospolity mariaż musicalu ze stylizowanym horrorem. Całość okrasił typową dla siebie konwencją kina grozy w wiktoriańskich dekoracjach, czarnym humorem, ironią i potężną dawką posoki.

Pod względem wizualnym film ociera się o perfekcję, kreując mroczny, złowieszczy, niemal cmentarny Londyn niczym z sennych majaków doktora Caligari, zmieniający się w cukierkowe, pełne słońca miasteczko, gdy bohaterowie zatapiają się w sferę marzeń. Na tle gotyckiej scenografii prezentują się groteskowe postacie rodem z posępnej baśni, wśród nich Sweeney Todd (Johnny Depp) - z włosem rozwianym na podobieństwo Beethovena, bladą cerą, plasujący się gdzieś między archetypem szalonego artysty a upiornym bohaterem opowiadań Edgara Alana Poe. Jego wspólniczka – pani Lovett (Helena Bonham Carter), z fryzurą à la "udane sianokosy", przypomina żeńskie wcielenie Frankensteina. Wszystko to podane w spektakularnie przerysowanej, teatralnej formie, sprawiającej, że nawet nieustanna krwawa jatka nabiera wręcz perwersyjnego uroku i malarskości.

Choć więc krew tryska fontannami i leje się szerokim strumieniem, afektowana formuła postawiła makabrę w krzywym zwierciadle, przydając jej cech groteski zamiast defilady okrwawionych kostiumów. Burton nie epatuje sadyzmem – krew jest częścią świata jego psychotycznych bohaterów, a jednocześnie kolejnym elementem scenografii, łamiącym monochromatyczną estetykę przestrzeni. Wywijający brzytwą golibroda, przypomina tancerza diabolicznej trupy lub malarza z pędzlem w dłoni, a tylko niekiedy – zupełnego psychopatę.

Zgodnie z tą konwencją, ścieżka dźwiękowa w Sweeney Todd to feeria monumentalnych partii organowych rodem z Jana Sebastiana Bacha, a liczba partii wokalnych zbliża ją wręcz do operetki. Piosenki stanowią nie tyle efektowne cezury dla kolejnych scen, ale integralną część historii. Śpiewający brzytwom serenady Johnny Depp i wyśpiewująca melancholijne frazy o pasztecikowym biznesie Helena Bohnam Carter oraz szaleńcza makabra w rytm wokalnych popisów wpisują się doskonale w paradoksalny burtonowski świat z pogranicza snu i fantazji. Prawdziwie surrealistyczna uczta.

Musicale dalekie są od powierzania fabule roli wykraczającej ponad tę, która nakazuje filmowi opowiedzieć jakąś historię. Opowieści są więc proste jak gminna gawęda i trudno doszukiwać się w nich wielowątkowej epopei naznaczonej psychologiczną analizą. Na szczęście dla filmu, jego obsada to nie ułomki, ale tuzy światowego kina, dzięki którym Sweeney Todd nie jest jedynie rozśpiewanym horrorem. To opowieść o człowieku, który, tracąc wszystko, kieruje się ku jedynej znanej mu ziemskiej namiętności – zemście. Ta żądza sprawia, że staje się mordercą gotowym zabić każdego. Wegetuje we własnym świecie, stale patrząc w przeszłość i nie ma w życiu celu poza poderżnięciem gardła swemu oprawcy. Jego Nemezis to wyzuty z zasad lubieżnik, którego pojęcie sprawiedliwości przypomina dziewiętnastowieczny powrót Torquemady, zaś wspólniczką – platonicznie zakochana wdowa, rozpływająca się w marzeniach o małżeństwie i macierzyństwie.

Sweeney Todd: demoniczny golibroda z Fleet Street to nie kino wybitne, ale charakterystyczne i oryginalne, w warstwie fabularnej proste jak budowa cepa, ale wizualnie olśniewające. Choć podjętym tematem film śmiało mógłby stawać w szranki z Wesem Cravenem, nie usiłuje siać przerażenia. Tym samym ktoś, kto nigdy nie zetknął się z twórczością Tima Burtona, będzie oglądał film z przekonaniem, że trafił na inną planetę. Łącząc musical z horrorem, reżyser wpadł na karkołomny pomysł, który może okazać się widzom trudniejszy do zaakceptowania od seansu na fotelu dentystycznym. Tymczasem największym atutem obrazu jest właśnie pomysł i jego realizacja. W końcu nieczęsto zdarza się oglądać neogotycki musical o maniakalnym mordercy. A kiedy śpiewa Alan Rickman – strach się bać…
Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę



Czytaj również

Komentarze


~Elkh

Użytkownik niezarejestrowany
   
Ocena:
0
Już od dość dłuższego czasu zabieram się za obejrzenie filmu. Po przeczytaniu recenzji wzięła mnie jeszcze większa chęć na zapoznanie się z dziełem Burtona.
11-04-2008 23:25
malakh
   
Ocena:
0
A mi się w musicalu podobało praktycznie wszystko, oprócz muzyki...

A kiedy śpiewa Alan Rickman – strach się bać…

Takiemu aktorowi wszystko się wybacza;D

A własnie, trochę zabrakło mi chociażby akapitu o aktorstwie. Bo pierwszy plan jako tako, ale Sacha Baron Cohen i Timothy Spall - miodzio!
12-04-2008 11:21
Siman
   
Ocena:
0
Paskudny spojler w pierwszym akapicie. Gdybym przed obejrzeniem filmu znał późniejsze losy wdowich pasztecików, film straciłby sporo uroku. :P
Ale poza tym świetna recenzja, miła w odbiorze i pokrywająca się z moją opinią o filmie, może poza określeniem filmu jako cep fabularny. Owszem, fabuła jest prosta, ale nie prostacka, a od strony literackiej dla mnie kwestie wyśpiewywane przez bohaterów były nieraz naprawdę świetne. Natomiast bohaterowie są IMO wyraziści i wiarygodni w najlepszym możliwym stopniu, na jaki można sobie pozwolić w tego typu konwencji (może poza laleczkowatą córeczką Todda).
12-04-2008 18:14

Komentowanie dostępne jest po zalogowaniu.