Tim Burton, dyżurny oryginał wśród reżyserskiej braci, tym razem zaryzykował niepospolity mariaż musicalu ze stylizowanym horrorem. Całość okrasił typową dla siebie konwencją kina grozy w wiktoriańskich dekoracjach, czarnym humorem, ironią i potężną dawką posoki.
Pod względem wizualnym film ociera się o perfekcję, kreując mroczny, złowieszczy, niemal cmentarny Londyn niczym z sennych majaków doktora Caligari, zmieniający się w cukierkowe, pełne słońca miasteczko, gdy bohaterowie zatapiają się w sferę marzeń. Na tle gotyckiej scenografii prezentują się groteskowe postacie rodem z posępnej baśni, wśród nich Sweeney Todd (Johnny Depp) - z włosem rozwianym na podobieństwo Beethovena, bladą cerą, plasujący się gdzieś między archetypem szalonego artysty a upiornym bohaterem opowiadań Edgara Alana Poe. Jego wspólniczka – pani Lovett (Helena Bonham Carter), z fryzurą à la "udane sianokosy", przypomina żeńskie wcielenie Frankensteina. Wszystko to podane w spektakularnie przerysowanej, teatralnej formie, sprawiającej, że nawet nieustanna krwawa jatka nabiera wręcz perwersyjnego uroku i malarskości.
Choć więc krew tryska fontannami i leje się szerokim strumieniem, afektowana formuła postawiła makabrę w krzywym zwierciadle, przydając jej cech groteski zamiast defilady okrwawionych kostiumów. Burton nie epatuje sadyzmem – krew jest częścią świata jego psychotycznych bohaterów, a jednocześnie kolejnym elementem scenografii, łamiącym monochromatyczną estetykę przestrzeni. Wywijający brzytwą golibroda, przypomina tancerza diabolicznej trupy lub malarza z pędzlem w dłoni, a tylko niekiedy – zupełnego psychopatę.
Zgodnie z tą konwencją, ścieżka dźwiękowa w Sweeney Todd to feeria monumentalnych partii organowych rodem z Jana Sebastiana Bacha, a liczba partii wokalnych zbliża ją wręcz do operetki. Piosenki stanowią nie tyle efektowne cezury dla kolejnych scen, ale integralną część historii. Śpiewający brzytwom serenady Johnny Depp i wyśpiewująca melancholijne frazy o pasztecikowym biznesie Helena Bohnam Carter oraz szaleńcza makabra w rytm wokalnych popisów wpisują się doskonale w paradoksalny burtonowski świat z pogranicza snu i fantazji. Prawdziwie surrealistyczna uczta.
Musicale dalekie są od powierzania fabule roli wykraczającej ponad tę, która nakazuje filmowi opowiedzieć jakąś historię. Opowieści są więc proste jak gminna gawęda i trudno doszukiwać się w nich wielowątkowej epopei naznaczonej psychologiczną analizą. Na szczęście dla filmu, jego obsada to nie ułomki, ale tuzy światowego kina, dzięki którym Sweeney Todd nie jest jedynie rozśpiewanym horrorem. To opowieść o człowieku, który, tracąc wszystko, kieruje się ku jedynej znanej mu ziemskiej namiętności – zemście. Ta żądza sprawia, że staje się mordercą gotowym zabić każdego. Wegetuje we własnym świecie, stale patrząc w przeszłość i nie ma w życiu celu poza poderżnięciem gardła swemu oprawcy. Jego Nemezis to wyzuty z zasad lubieżnik, którego pojęcie sprawiedliwości przypomina dziewiętnastowieczny powrót Torquemady, zaś wspólniczką – platonicznie zakochana wdowa, rozpływająca się w marzeniach o małżeństwie i macierzyństwie.
Sweeney Todd: demoniczny golibroda z Fleet Street to nie kino wybitne, ale charakterystyczne i oryginalne, w warstwie fabularnej proste jak budowa cepa, ale wizualnie olśniewające. Choć podjętym tematem film śmiało mógłby stawać w szranki z Wesem Cravenem, nie usiłuje siać przerażenia. Tym samym ktoś, kto nigdy nie zetknął się z twórczością Tima Burtona, będzie oglądał film z przekonaniem, że trafił na inną planetę. Łącząc musical z horrorem, reżyser wpadł na karkołomny pomysł, który może okazać się widzom trudniejszy do zaakceptowania od seansu na fotelu dentystycznym. Tymczasem największym atutem obrazu jest właśnie pomysł i jego realizacja. W końcu nieczęsto zdarza się oglądać neogotycki musical o maniakalnym mordercy. A kiedy śpiewa Alan Rickman – strach się bać…