Star Wars Komiks #22 (6/2010)

Włochate historie

Autor: Grzesiek 'SethBahl' Adach

Star Wars Komiks #22 (6/2010)
Pod koniec 1999 roku (w Polsce kilka miesięcy później) okazało się, iż autorów książek gwiezdnowojennych ogarnęła żądza krwi. Od dwudziestu lat głównym tematem strawarsowych powieści była ta sama grupka filmowych bohaterów, wychodząca z kolejnych, co raz bardziej wymyślnych opresji. Pod naciskiem znudzonych fanów zdecydowano się dodać do chronologii Gwiezdnych wojen nieco dramatyzmu i uśmiercić jedną z postaci znanych z kina.

Ku rozczarowaniu miłośników gęstych futer (s)padło na Chewbaccę (tego co i dlaczego spadło niezorientowani dowiedzą się z powieści Wektor pierwszy, autorstwa R.A. Salvatore). Wookieego nie pozbyto się jednak ot tak – błyskawicznie wypuszczono komiks będący swego rodzaju hołdem dla postaci galaktycznego zwolennika niekonwencjonalnych metod wygrywania w gry planszowe. Na Star Wars. Chewbacca składały się cztery zeszyty, w których znalazło się dziesięć historii opowiadanych przez wybrane postaci z życia Chewiego.

W ramach Star Wars Komiks wydawnictwo Egmont zamieściło pierwszy zeszyt tej niewielkiej serii, na który składają się dwie historie. W Chewbaccy zastosowano dość niezwykłą jak na komiks starwarsowy konwencję – jak przez filmowy świat Gwiezdnych wojen, tak i przez świat wookieego przeprowadzają nas C-3PO i R2-D2, usiłujący stworzyć rejestr wspomnień o przyjacielu Hana Solo.

Opowieści są o tyle zajmujące, że przedstawiają rzeczywistość domeny wookieech. W Expanded Universe nieczęsto dane było fanom obcować z realiami i zwyczajami włochatych obcych, zaś głód informacji o samej Kashyyyk, przynajmniej do premiery Knights of the Old Republic, był co najmniej spory. Nic więc dziwnego, że w całości podporządkowano temu celowi sferę fabularną. Historie owszem, mają elementy akcji, jednak wydarzenia przebiegają w taki sposób by pokazać jak najwięcej otaczającego świata. Z tych samych powodów nie powinno nikogo dziwić, że Chewbacca nie znajduje się tu w centrum uwagi. W oryginale jest to pierwszy zeszyt czteroczęściowej serii, a jego zadaniem jest zawiązanie akcji i zapoznanie czytelnika z głównym bohaterem poprzez przybliżenie mu jego genezy i scharakteryzowanie miejsca, którego go wychowało.

Obie historie – Mallatobuck, czyli miłość wookieech oraz Attichitcuk, czyli smutek ojca – narysowane są w sposób dość dobrze się ze sobą komponujący, nawet mimo wyraźnych różnic pomiędzy stylami artystów. Pierwsza opowieść stoi graficznie na nieco wyższym poziomie, a estetyczna, subtelna kreska Brenta Andersona bardziej cieszy oko niż grubo ciosane postaci Igora Kordeya. Twórcom należą się jednak wyrazy uznania przez wzgląd na to, jak trafnie dopasowali style rysunku do treści komiksów.

Tymczasem, o ponad 40 lat musimy się cofnąć w chronologii Gwiezdnych wojen by znaleźć się w okresie, który opisuje historia zamykająca czerwcowy Star Wars Komiks. Czytelnik, podobnie jak dwóch mistrzów Jedi, zapoznaje się z relacją sierżanta z armii klonów, który powrócił właśnie – niestety samotnie – z jednej ze specjalnych misji dyplomatycznych. Awaria statku lokalnego polityka, którego eskortowały wojska Republiki, zmusiła konwój do opuszczenia nadprzestrzeni, by chwilę później wpadł w zasadzkę Separatystów.

Szybko okazuje się, że bieg wydarzeń zaskoczył wszystkich poza zdrajcą, przebywającym na pokładzie jednego ze statków, co zmienia Więzy honoru w typową krótką opowieść detektywistyczną. Niestety, na nieco ponad 20 stronach ciężko zawrzeć wymyślną i zaskakującą historię, a fabuła i tak jest poprowadzona w sposób, który nie pozwoli zaskoczyć zakończeniem nawet pięciolatka – główną atrakcją komiksu zdaje się więc być udział klonów z zbrojach jako żywo przypominających te z Republic Commando. Do tego scenarzysta Ian Edington dorzucił kilka stałych elementów – w postaci bohaterskich szarż, barwnych potyczek i "przemyśleń" jak to zniewoleni i nieszanowani są żołnierze armii klonów – by uczynić z opowieści zwyczajny, nie odbiegający specjalnie od gwiezdnowojennej normy komiks. Podobnie przedstawia się warstwa graficzna – zachowawcza, bez specjalnych ekstrawagancji i wodotrysków. Trzeba jednak przyznać Stevenowi Pughowi, że jego kreska jest estetyczna, zaś zastosowana paleta barw dobrze komponuje się z całością historii.

Ciężko spodziewać się, by po dziesięciu latach Chewbacca, lub raczej jego kawałek, ponownie wywołał burzę wśród fanów sagi. Od rozpoczęcia Nowej Ery Jedi przelały się setki litrów atramentu, narysowane zostały tysiące nowych kadrów z wszystkich starwarsowych epok, dziesiątki postaci zostały posłana przez autorów do piachu. Expanded Universe poszło do przodu, a my – akceptując śmierć Chewbaccy lub nie – możemy zagłębić się w nieco szczegółów z życiorysu jednego z najpopularniejszych bohaterów sagi. Bo chyba warto.